„Będzie dobrze” - spowiedź skruszonego człowieka

„Będzie dobrze” to prawdopodobnie pierwsza książka napisana przez osadzonego przy świetle żarówki w toalecie więziennej celi. Rękopis powstawał blisko rok, właściwie bez przerwy, bez pomocy korektora, redaktora i podstaw edukacji pisarskiej. Dzięki temu jest na wskroś prawdziwa.

Książkę czyta się jednym tchem. To autobiograficzna opowieść, która wciąga, niepokoi, intryguje. Autor opowiada o swojej życiowej drodze, od wzorowego ucznia i grzecznego chłopca, poprzez zdemoralizowanego, nowobogackiego karierowicza, bezdomnego bankruta, przykładnego męża, ojca i przedsiębiorcę, przez złodzieja, gangstera, aż po lata nawrócenia i duchowej odnowy.

Znajdziemy tu wiele osobistych wyznań, wiele emocji, elementy tragiczne, społecznie nieakceptowalne, drażliwe, ale miejscami również humorystyczne.  

Jak pisze sam autor, książka jest próbą rozliczenia się z przeszłością i publicznym wyznaniem win, ale niesie w sobie również ważny, uniwersalny przekaz...

Reklama

*   *   *

Pod koniec czerwca 2005 roku umówiłem się z moim znajomym Mariuszem na wyjazd do Wrześni. Prosił mnie, abym pomógł mu ocenić i kupić samochód, który znalazł przez internet. Zbieg okoliczności sprawił, że w dniu, w którym mieliśmy jechać, Tomek koniecznie chciał się ze mną zobaczyć, bo nie podobał mu się brak jakichkolwiek informacji ode mnie. - Nie mogę, bo jadę z klientem po samochód - tłumaczyłem.

No i się zaczęło: po co, gdzie, z kim, za ile i tak dalej. Tego samego dnia do salonu Mitsubishi przyjechał facet, którego widziałem kilka razy wcześniej w towarzystwie Tomka, i przedstawił mi "ich" plan wyjazdu. Chcieli okraść Mariusza, lecz o szczegółach miałem się dowiedzieć dopiero przed samą akcją. Za pomoc obiecano mi odpuścić znaczną część długu.

Następnego dnia o świcie wyszedłem z domu, a kilka metrów od bramy czekał już na mnie czarny mercedes z dwoma facetami od Tomka. Chwilę rozmawialiśmy, a następnie pojechałem za nimi kilka kilometrów dalej. Zatrzymaliśmy się na szutrowej drodze dojazdowej do osiedla i czekaliśmy na Mariusza.

Miałem czas na przemyślenie.

Mogłem do niego zadzwonić i wszystko odwołać.

Mogłem napisać chociaż SMS-a.

Mogłem bardzo dużo.

Nie zrobiłem jednak nic.

Nic dobrego

Podczas napadu Mariusz zginął

Była w tym bezspornie moja wina, bo ani nie zapobiegłem przestępstwu, ani później nie udzieliłem pomocy ofierze. Siedziałem kilkanaście metrów dalej w samochodzie i wszystko obserwowałem.

Jak wygląda taki dołek? Lepiej, aby nikt osobiście tego nie sprawdzał. Opiszę wam ten w komendzie stołecznej. Uprzedzam, nie będzie tu ani złośliwej przesady, ani koloryzowania - same fakty. Podczas przyjęcia oddałem papierosy, zapalniczkę, dokumenty i spisano zawartość portfela. Musiałem również oddać sznurówki i pasek od spodni. W celi znajdowały się dwa murowane postumenty, które złośliwie są nazywane trumnami, a służą za łóżka. W rogu stał sedes. Przez małe okienko pod sufitem było widać jedynie bruk placu wewnątrz komendy. Z żarówki zamurowanej w ścianie i osłoniętej metalową siatką całą dobę padało przygnębiające, słabe światło. W dzień byłem przesłuchiwany i mało czasu spędziłem w tym miejscu, lecz noce... Noce były straszne.

Po czynnościach procesowych, kiedy wracałem do celi, pobierałem z magazynku koc i poduszkę. Nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, aby domyśleć się, że za każdym razem dostawałem inny komplet i za każdym razem śmierdział czymś innym. Nie zwracano uwagi na to, czy noc wcześniej spał pod tym kocem nieprzytomny pijak, obszczany narkoman, czy zakrwawiony menel przywieziony z bójki w jakiejś melinie. Pierwsze, co robiłem, to dokładnie oglądałem, czy coś biega lub skacze po poduszce. Zdarzyło się tak dwa razy i wtedy kładłem głowę na zwiniętym polarze. Gdy nic nie wskazywało na zamieszkiwanie w zagłówku insektów i tak na wszelki wypadek owijałem go polarem. Koca nawet nie rozkładałem - wystarczał mi jego odór. Spanie, a raczej czuwanie nocne, ograniczało się do kilkuminutowych drzemek.

Posiłki zapewniane przez policję dla zatrzymanych - a zatrzymanym w świetle prawa może zostać każdy i wcale nie oznacza to, że jest winny - były kpiną godną pożałowania. Śniadanie i kolacja to po dwie kanapki z pasztetem lub najtańszą mielonką i po kubku herbato-kawy, bo inaczej nie umiem określić tej mikstury. Na obiad miseczka pseudozupy z kromką chleba. Okazji, by zapalić własnego papierosa, też nie było zbyt wiele, bo za każdym razem trzeba było wzywać strażnika i prosić o pozwolenie na otrzymanie jednego papierosa z własnej paczki oraz zapalniczki, którą po odpaleniu należało zwrócić.

Raz dziennie mogłem umyć w umywalce z zimną wodą twarz i ręce. Oczywiście bez mydła i bez ręcznika. Warto wspomnieć, że dołek na Gocławiu był wyposażony nawet w kabiny prysznicowe, lecz chyba tylko po to, by służyły na pokaz. Kiedy poprosiłem o zgodę na umycie się, wyśmiano mnie. Dosłownie.

W celi zapoznałem się z regulaminem i zaraz po wieczornym apelu zrobiłem pranie bielizny. Spanie na waleta w więziennym światku to ogromny występek, ale po pierwsze nie znałem jeszcze wtedy obowiązujących reguł, a po wtóre miałem to głęboko gdzieś. Nie będę przecież chodził w śmierdzącej bieliźnie, bo ktoś wymyślił jakieś kretyńskie zasady. Paradoksem jest, że dopiero tutaj, w towarzystwie obcych facetów, kładąc się na więziennym łóżku i przykrywając kocem, poczułem się bezpieczny.

Pierwszy raz od wielu lat spałem osiem godzin. Wiedziałem, że nikt nie zadzwoni do mnie w środku nocy i nie będzie groził wywiezieniem do lasu. Zdawało mi się, że moje dzieci i żona również są bezpieczni, bo przecież miałem w ręku atut, który powinien powstrzymać moich prześladowców od zbliżania się do nich - byłem świadkiem zbrodni, jaką popełnili, i od moich zeznań zależało, czy trafią do więzienia, czy też nie. Czułem, że teraz to ja mam ich w garści i że zrobią wszystko, abym ich nie oskarżył, że zwrócą ukradzione mi pieniądze, abym tylko darował im wolność. Nie mogłem popełnić większego błędu w swoim myśleniu.

Nie przypuszczałem, że organom ścigania wcale już nie zależy na dociekaniu prawdy, bo za zamknięcie mnie otrzymali już premie i awanse. Teraz nie potrzebowali odwracania wszystkiego do góry nogami. Mieli człowieka, który podpisał im przyznanie się do zabójstwa, i to w zupełności wystarczało. Zorientowałem się zdecydowanie za późno. W docelowej celi zostałem przywitany bardzo oschle, lecz gdy tylko wyjąłem papierosy i kawę, od razu stałem się najlepszym waflem (przyjacielem). Współaresztanci zachowali się jednak bardzo w porządku, gdy zobaczyli, że nie miałem ciuchów na zmianę, to oddali mi to, co mieli i mogli dać: nieużywane slipy, skarpety, nawet jakąś podkoszulkę. Byłem nowy i nikt nie patrzył na to, czy mam ochotę na sprzątanie, mycie podłogi, naczyń po posiłku. Od pierwszego dnia wpadłem w wir więziennego życia, choć to był tylko areszt śledczy. Dostałem taki wycisk psychiczny, jaki trudno sobie wyobrazić.

Płakałem w nocy w poduszkę, a w dzień udawałem dobry humor. Każda oznaka słabości i zwątpienia była natychmiast wykorzystywana i wiązała się z jeszcze bardziej uciążliwymi konsekwencjami, o których nawet nie warto opowiadać. A może i warto? Ale na pewno nie w tej książce. Wyobraźcie sobie, że pierwsze widzenie z rodzicami, i to jeszcze przez pleksę, umożliwiono mi po trzech miesiącach od zatrzymania, a normalne - przy stoliku - po roku pobytu w areszcie.

Pani prokurator traktowała moich rodziców jak zło konieczne i wielokrotnie umawiała się z nimi w prokuraturze na konkretny dzień, po czym z samego rana potrafiła opuścić budynek i nie pojawić się w nim aż do końca pracy. A matka i ojciec siedzieli jak te psy uwiązane na łańcuchu do budy i łaskawie czekali, aż zostaną przyjęci. Czekali, czekali i o szesnastej odchodzili, aby powrócić w kolejnym wyznaczonym dniu, oczywiście po wcześniejszej zgodzie prokurator.

Sama cela była tak przytłaczająca, że warunki, w których obecnie odbywam karę, w porównaniu z aresztem przypominają pięciogwiazdkowy hotel. Sześciu facetów na dwunastu metrach kwadratowych, z otwartą toaletą, oknem odgrodzonym dwoma kratami i ruchomą podłogą. No i właśnie najlepiej od pierwszych dni poznałem konstrukcję podłogi. Zapewne w dokumentach było napisane, że na podłogach cel został położony drewniany parkiet. Cóż, położony to on rzeczywiście był, ale na pewno nie przyklejony. Kiedyś, może i tak, lecz z biegiem lat każda klepka rozpoczęła "wędrówki" i "życie własnym życiem". Codzienne sprzątanie nie ograniczało się jedynie do zamiecenia celi. To byłoby zbyt piękne. Każdego dnia musiałem zdejmować luźne klepki i mokrą szmatą wycierać betonową podłogę. Tak życzyli sobie starzy więźniowie, a jako świeżak musiałem się podporządkować. To jednak nie stanowiło problemu, bo cała czynność zajmowała kilka minut.

Znacznie gorzej było z poukładaniem parkietu tak, by wszystko idealnie pasowało. Aby ułatwić sobie pracę, numerowałem klepki, lecz i to nie pomagało. Najgorsze były "wizyty" funkcjonariuszy na tak zwanych kipiszach, czyli kontrolach celi. Zawsze po takiej wizycie parkiet był "przypadkowo" porozrzucany i często godzinami głowiłem się nad jego ułożeniem. Po takiej pracy należało się umyć, a o ciepłej wodzie można było zapomnieć. Nawet nie było instalacji. Grzanie wody odbywało się w plastikowym wiaderku lub słoiku przy pomocy grzałki albo buzały. Oto wieczny symbol więzienia - buzała.

Przesłuchanie

Jednak w Wydziale V KS Policji metody pracy pozostały niezmienne od wielu lat. Przesłuchujący mnie funkcjonariusz siedział przy biurku i czytał gazetę. Nie mam pojęcia, ile upłynęło czasu. Gdy się znudził panującą ciszą, wyszedł i zastąpił go drugi - ten "zły" - jak siebie nazwał. Na tej samej gazecie narysował trzy małe kółeczka, które powoli zamalowywał długopisem.

- Jak zamaluję trzecie, a ty nie przyznasz się do wszystkiego, to zaniesiemy cię do piwnicy i dostaniesz taki wpierdol, że przyznasz się nawet do zamachu na papieża.

Gdy doszedł do połowy trzeciej kropki, poprosiłem o długopis. Wpływ na tę decyzję miało nie tylko zastraszenie pobiciem, ale również kilka innych czynników. Nikt przy mnie nie pisał, a jedynie otrzymałem gotowy wydruk do podpisania, napisany na komputerze. Policjant zwrócił szczególną uwagę, abym wyraźnie napisał na dole każdej kartki odpowiednią formułę. Różniła się jednak od tych, które pisałem w Falenicy i na Grenadierów. Do "treść zgodna z moim zeznaniem" musiałem dopisać "zeznanie złożyłem dobrowolnie i bez przymusu".

Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, ale z czasem zrozumiałem, że było to sprytne "zalegalizowanie" czegoś, co miało być gwoździem do mojej trumny. W tych zeznaniach jest napisane, że przyznaję się do zadania Mariuszowi kilku uderzeń metalową rurką w kark.

"...Biegli sądowi badający zwłoki wyraźnie wykluczyli taką możliwość, aby denat był uderzany narzędziem tępokrawędzistym jak metalowa rurka... Jedyne ślady, jakie znaleźli na ciele, pochodziły od ostrego narzędzia, jakim mógł być nóż...".

Nikt, na sto procent nikt z ludzi po waszej stronie dzielącego nas muru nie jest w stanie choć w części wyobrazić sobie, czym jest przeżywanie tragedii w więzieniu. Zdaję sobie sprawę z odbywanej kary i nie użalam się, tylko pokazuję, że karą nie są tylko kraty, rygor czy zakazy, to głównie bezmoc, samotność, przytłaczająca bezradność. Nie masz prawa w tym miejscu okazać słabości, łez, tęsknoty, bo natychmiast znajdą się ludzie, którzy wykorzystają to przeciw tobie. Nikogo nie obchodzi, co przeżywasz - musisz być twardym facetem, bez uczuć, bez sumienia, silnym bydlakiem bez najmniejszej rysy słabości.

Nie masz też możliwości zrobienia niczego, aby pomóc najbliższym, choćby przytulić matkę, aby nie czuła się samotna po stracie jednego ze swoich dzieci. W tym konkretnym przypadku dotarło do mnie, że to nie tylko ja odbywam karę, ale również wszyscy moi najbliżsi - czy to dzieci, czy rodzice - dźwigają na barkach MÓJ wyrok. Choć są niewinni, ponoszą konsekwencje mojej winy!

Z uzyskaniem zgody na uczestnictwo w pogrzebie nie było większego problemu. Przynajmniej ze strony administracji, bo to, co zrobił ojciec, przerosło wszelkie granice przyzwoitości. Mama była szczęśliwa, że tego dnia, gdy będzie "żegnała" się z córką, będzie obok niej syn. Ojciec natomiast był nieszczęśliwy, bo ubzdurał sobie, że cała uwaga skupi się na mnie, a nie na pogrzebie Kasi. Myślałem, że kiedy jednak zobaczy mnie przed cmentarzem, zmieni zdanie, lecz widać myślenie nie jest moją mocną stroną. Biegał jak w ukropie, krzycząc na matkę, na mnie i na funkcjonariuszy, którzy mnie przywieźli. Choć nie miałem typowych dla więźniów drelichów ani symbolicznych pasiaków - byłem ubrany w czarne jeansy i czarny polar, i niczym nie wyróżniałem się na tle innych ludzi - tacie przeszkadzały kajdanki na moich nadgarstkach i uzbrojeni sierżanci.

Jestem prawie pewny, że więcej zamieszania i bałaganu wprowadził swoim zachowaniem właśnie on, a nie ja. Jakimś cudem zezwolił, abym wszedł do domu pogrzebowego, gdzie stała wystawiona trumna z Kasią. Na cmentarz mnie nie wpuścił. A przynajmniej nie wtedy, gdy byli tam żałobnicy. Dopiero po dwóch godzinach, kiedy wszyscy odeszli od grobu, przyszedł na parking i łaskawie pozwolił, abym poszedł zapalić znicz. Płakałem, modliłem się, patrząc na znicz i kwiaty, oraz usiłowałem zrozumieć ojca. Łzy z policzków wyschły, świeczka się wypaliła, kwiaty uschły, ale niesmak pozostał. Tego dnia utraciłam dwie osoby, które kochałem: siostrę, która zmarła, i tatę, który pozostanie tylko "ojcem". Ciekawe, jak by zachował się ojciec, gdyby jemu zabroniono pójść na pogrzeb własnej siostry?

Czy powinienem mieć do niego żal?

Czy powinienem obrazić się i być wściekły?

Pozostawiam te pytania bez odpowiedzi, bo są na świecie ludzie, którym z potwornym trudem przychodzi wypowiedzenie słowa "kocham cię", a z jeszcze większym "przepraszam".

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy