Audioriver 2017: Muzyka zamiast polityki

Audioriver: Plaża nad Wisłą w niedzielę nad ranem /LG G5 /INTERIA.PL
Reklama

Dwunasta edycja Audioriver za nami, a elektroniczny fenomen nadal trwa. Płock pękał w szwach, organizatorzy po raz piąty z rzędu sprzedali wszystkie bilety, a artyści i dziennikarze wcale nie pracowali, bo bawili się na festiwalu równie dobrze, co publika.

Jak co roku o tej porze staję przed trudnym zadaniem streszczenia w kilkudziesięciu zdaniach wydarzeń z trzech dni trwania Audioriver. Zadaniem o tyle karkołomnym, że tak naprawdę ilu uczestników festiwalu, tyle relacji, historii i opowieści. A każda z nich przepełniona muzyką, dobrą zabawą i lekko posypana piaskiem.

Wszystkiemu winni oczywiście organizatorzy, którzy konstruując lineup imprezy, od lat robią to w bardzo zmyślny sposób. I człowiek, choćby się dwoił i troił, to i tak nie ogarnie wszystkich koncertów, setów, live actów i innych atrakcji, które Płock zapewnia w ostatni weekend lipca. A przecież wypada jeszcze jeść, pić, spać i udzielać się towarzysko. Prawda?

Oczywiście, to żaden zarzut, bo kłopoty bogactwa i poczucie niedosytu działają jak narkotyk, który sprawia, że za atmosferą muzycznego Płocka tęskni się jeszcze przed zakończeniem tej trzydniowej imprezy. Dostając pierwszego dnia do ręki małą książeczkę z podziałem na dni i sceny, otrzymujemy audio-klocki, z których przez kolejne dni układamy unikatową playlistę elektronicznych wspomnień lata.

Trzydziestu sześciu artystów w piątek, tyle samo w sobotę, plus ośmiu rezydentów sceny na płycie rynku, a na deser jeszcze jedenaście nazwisk podczas niedzielnej dogrywki w parku, podczas Audioriver Sun Day. To daje niemal 90 nazwisk, reprezentujących przeróżne muzyczne style z zakresu szeroko pojętej "tanecznej elektroniki".

Reklama

Niektórzy swój pobyt na Audioriver planują z zegarkiem w ręku i flamastrem zakreślają artystów, których muszą zobaczyć. Inni po prostu "wbijają" w sam środek imprezy, a dobór artystów, scen i wydarzeń pozostawiają... przeznaczeniu. Nieważne, który sposób wybierzesz, bo i tak nie unikniesz serwowanej tu muzyki, która nie pozwoli ci stać spokojnie.

Choć technicznie rzecz biorąc, festiwal rozpoczyna się w piątek o 19 na Circus Tent, to wielu melomanów przyjeżdża do Płocka już dzień wcześniej. To wtedy na "audiopolu" namiotowym rozlokowują się najtwardsi zawodnicy, dla których czwartek na Audioriver to dzień "bifora" i łagodne wejście w klimat imprezy.

W oczekiwaniu na świt

Mój festiwal rozpoczął się dopiero w późne piątkowe popołudnie. Dotarcie do Płocka z Krakowa zajmuje bowiem trochę czasu, ale jeszcze większym problemem jest znalezienie zakwaterowania. Hotele, hostele, pensjonaty, akademiki, czy pola namiotowe są wyprzedane na długo przed rozpoczęciem imprezy. Na szczęście dzięki pomocy przyjaciela udało się uniknąć wynająć mieszkanie. Nieważne, że rodem z późnego PRL-u. Na takie rzeczy podczas Audioriver nie zwraca się uwagi. Grunt, że na wyposażeniu znajdowały się prysznic, prycza i czajnik.

Po kilku rutynowych czynnościach na nowym lokum, wzniesieniu toastów za udany festiwal i przeczekaniu tradycyjnej burzy, można było ruszać na plażę. Przed wejściem kłębił się już tłum spragnionych muzycznych wrażeń festiwalowiczów. Z uwagi na położenie płockiej plaży, na Audioriver zawsze jest "z górki", toteż po obraniu kierunku na namiot Hybrid szybko zameldowałem się na pierwszym secie (Neverafter), a do moich uszu dobiegł znajomy głos.

Ten specyficzny wokal stali bywalcy znają zapewne bardzo dobrze - MC Lowqui to drum and bassowy mistrz ceremonii, który najprościej rzecz ujmując, dba o dobrą interakcję między sceną, a publiką. Przyjaciel festiwalu pojawiał się jeszcze na scenie jeszcze kilka razy, wspomagając artystów swoją sceniczną charyzmą. Kolejną godzinę podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy energetycznym miksem Brytyjskiego DJ-a Halogenix, a występującym w namiocie Circus duetem Artefakt. Na prawą stronę plaży udałem się, czekając na występ Enrico Sangiuliano, który został jednak opóźniony, o czym nie poinformowali organizatorzy. W efekcie braku informacji, nie dane mi było zobaczyć w akcji Włocha. Szkoda.

Zbliżała się północ, gdy po zwiedzeniu terenu festiwalu (ukłony dla organizatorów za urozmaicenie plaży huśtawkami, siedziskami i miejscami do chilloutu) w grafiku zaczęło robić się ciasno. W podobnym czasie na scenie namiotu Hybrid występował bowiem High Contrast, legenda Hospital Records oraz - na Main Stage - ZHU, okrzyknięty sensacją muzyki elektronicznej ostatnich lat. I tutaj również trzeba było dzielić po równo, aby zanurzyć się najpierw w dźwiękach liquid funk, a następnie szybko przełączyć na dynamiczny house. Obaj artyści nie rozczarowali, gromadząc w okolicach pierwszej w nocy sporą część z niemal 30-tysięcznej publiki.

Piątkowym headlinerem był jednak zdecydowanie Boys Noize. 35-letni Niemiec od lat namawiany przez organizatorów i wyczekiwany przez fanów, w końcu zagościł na głównej scenie Audioriver i zalał wzgórze mocnymi dźwiękami, tworząc spektakularny one man show. Czasu na złapanie oddechu nie było jednak zbyt wiele, bo na basową podróż zapraszał S.P.Y. wspomagany przez MC Lowqui, a po drugiej stronie plaży imprezę kręcili Tale Of Us. Mrok ustępował, nad Wisłą powoli znów robiło się jasno, ale to wcale nie był koniec! O piątej nad ranem za deckami Circusa stanął bowiem jeden z najlepszych DJ-ów na świecie, czołówka deep house'u - Solomun.

Oczekiwania były ogromne, publika szczelnie wypełniła koncertowy namiot i rozlała się po okolicy, nerwowo wypatrując swojego idola. Ten zagrał mocno i poprawnie, ale zdania co do występu Bośniaka są podzielone. Ci, którzy pamiętają jego seta sprzed dwóch lat twierdzą, że o wiele lepszy poziom zaprezentował właśnie w 2015 roku. Mnie nie było dane doczekać do zamknięcia dnia. Po 22 godzinach bez snu, opuściłem posterunek, udając się na zasłużony wypoczynek.

Lewitując w kosmos

Sobota na Audioriver to jak zawsze ładowanie baterii i popołudniowy chillout na rynku, na którym przyciągają namioty wystawców targów muzycznych (m.in. Prozak 2.0, czy Up To Date Festival i ich legendarna kolekcja Pozdro Techno) no i oczywiście tradycyjna scena Burn Music Stage. Będąca stałym punktem programu fontanna niestety w tym roku stała odgrodzona od festiwalowej gawiedzi, więc ku rozczarowaniu wielu, kąpieli w pianie nie było.

Wieczór i drugi dzień grania na plaży przyniosły wcale nie mniejsze emocje. Rozgrzany występem BCEE zebrałem paczkę znajomych, polecając im koncert na scenie głównej o 23:30. Na tę właśnie godzinę zabukowano bowiem występ London Elektricity Big Band, czyli Tony'ego Colmana wraz z kapelą. Legenda drum and bass powróciła po latach do Płocka, a jego występ, wraz z imponującą orkiestrą i dwiema wokalistkami z pewnością wspominać będzie się tutaj przez długi czas.

Ci, którzy podczas funkowych brzmień London Elektricity rozłożyli się wygodnie na kocykach, powstali, niczym rażeni prądem, gdy tylko ze sceny swoje pierwsze dźwięki wygenerował gigant muzyki elektro - Pascal Arbez-Nicolas, znany szerzej jako Vitalic.

Francuz w półtoragodzinnym występie podkreślił swoją hegemonię, podkręcając tempo na iście kosmiczny poziom, a cytat z jednego z utworów "The music makes us levitate" dobrze oddaje to, co zrobił tej nocy z widzami. Lewitowanie trwało i trwało, by przy utworze "Stamina" osiągnąć apogeum i przerodzić się w prawdziwe szaleństwo. Energia, jaką wytworzyło Wzgórze Tumskie, spokojnie mogłaby w tym momencie zasilić cały Płock wraz z okolicznymi miejscowościami. Panie Vitalic, Polacy długo tego panu nie zapomną!

Naładowany potężną dawką mocy, musiałem wybierać, na której scenie ją spożytkować. A nie było łatwo, bo po Vitaliku miejsce na "mainie" zajmowali Birdy Nam Nam. Zachęcony dobrymi recenzjami z festiwalu Afterlife Sonar Off w Barcelonie, wybrałem jednak set Stephana Bodzina.

Wciśnięcie się Circusa znów graniczyło z cudem, ale jakoś udało się przedostać w pobliże sceny, gdzie swój popis dawał niemal 50-letni Niemiec. Wizualizacje, snopy świateł i siwy dym świetnie zgrały się z klasycznymi utworami z repertuaru legendy sceny techno. Nie zabrakło niezwykle klimatycznych utworów, na które czekała publika, a świdrujące dźwięki z utworów "Wir" i "Zulu" pojawiały się w secie Stephana nawet kilkakrotnie.

W mojej relacji nie może zabraknąć też kilku pochwał pod adresem przedstawiciela polskiej sceny. Sobotnie granie na main stage zamykał bowiem Moosak. 26-latek z Bydgoszczy, który klubowe brzmienia zamienił na inspirowane francuskim stylem elektro. I faktycznie - w jego secie nie dało się nie wychwycić zapożyczeń z twórczości Daft Punk, czy Justice, a cały występ człowieka ukrytego za maską szkieletora został entuzjastycznie przyjęty przez publikę.

Na pozostanie na plaży do 7 rano i zapoznanie się z ofertą Jorisa Voorna zabrakło już sił. A te były potrzebne na niedzielną dogrywkę, czyli Sun-Day w parku. Dodatkowego dnia koncertów przez wiele lat brakowało płockiemu festiwalowi, dziś wielu bywalców Audioriver twierdzi, że najlepsze chwile imprezy rozgrywają się właśnie w parku między ulicami Rybaki, a Mostową.

Bajkowa niedziela

Sun-Day to ze względu na ograniczone miejsce do zabawy impreza z ograniczoną liczbą wejściówek. Ostatnia pula kilkudziesięciu sztuk, jakie organizatorzy rzucają do kas w niedzielę rano znów rozeszła się błyskawicznie. Sceny rozmieszczono podobnie, jak w poprzednich latach - na betonowych schodach i polanie. Za to nowością była bajkowa scenografia: kolorowe grafiki, pióra, maszyny puszczające bańki mydlane, indiańskie wigwamy, drewniane konstrukcje. Wszystko to przywodzić mogło na myśl festiwale Tomorrowland, czy Burning Man, a przy okazji było miłą odmianą i potwierdzeniem, że festiwal nie stoi w miejscu, wciąż poszukując nowych niespodzianek dla swoich gości.

Gwiazdami niedzieli byli niewątpliwie Damian Lazarus i Danny Byrd, ale świetnie zaprezentował się również John B, któremu towarzyszył nie kto inny, jak MC Lowqui, pląsający z mikrofonem po polanie, wśród roztańczonej publiczności. Człowiek o niespożytej energii! Choć park rozbrzmiewał muzyką już od 11 rano, prawdziwe kolejki do wejścia ustawiały się w okolicach godziny 17. Szczęściarze z karnetami na trzy dni po odstaniu w ogonku mogli zakosztować ostatnich godzin zabawy, wielu mniej zapobiegliwych pocałowało zaś przysłowiową klamkę i na pocieszenie zostało im zaglądanie przez płot. Zapewne za rok nie popełnią już tego błędu.

Nie wiem, jak długo trwał będzie jeszcze fenomen festiwalu Audioriver i ile lat organizatorom będzie udawać się tworzyć tak doskonale skrojony na miarę produkt, ale wiem, że obecnie trudno w naszym kraju o lepsze miejsce, by choć na parę dni zapomnieć o problemach dnia codziennego. Muzyka, taniec, radość i życzliwość zamiast polityki, przepychanek i wzajemnego obrzucania błotem? Ależ oczywiście, że się da. Serdecznie polecam każdemu!

Rafał Walerowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama