W poszukiwaniu hipstera prawdziwego

Potrafimy ich rozpoznać na ulicy i wskazać palcem, ale nie wiemy, jakie mają poglądy i w co wierzą. Na początku uważani za elitarną subkulturę miejską, szybko stali się obiektem drwin. Kim tak naprawdę są mityczni hipsterzy i czy w ogóle istnieją?

Z Julią Pietruchą spotykamy się w modnej klubokawiarni na warszawskiej Ochocie. Aktorka trzyma w ręku iPada i czyta na głos: "Nikt właściwie nie jest pewien, jak wyglądają. Za punkt honoru postawili sobie oryginalność. Są tak wyjątkowi, że w skali oryginalności od 1 do 10 są siedemnastką". Tak brzmi definicja hipsterów, nowej wielkomiejskiej subkultury, znaleziona na jednej ze stron internetowych. Niewiele to wyjaśnia, więc ustalamy listę gadżetów, po których można rozpoznać przedstawiciela tego gatunku. Jest długa, ale precyzyjna: ciuchy z second- -handu, które wyglądają na wyciągnięte z babcinej szafy, flanelowe koszule, oldschoolowe dodatki, ultraobcisłe spodnie, trampki Converse, okulary w grubej oprawie, najlepiej firmy Ray-Ban, stary rower holenderski z koszyczkiem z przodu, iPhone i komputer marki Apple. Julia większość tych przedmiotów posiada, ale zapewnia, że nie utożsamia się z tą subkulturą. Jednak żaden hipster nie powie, że nim jest. Po pierwsze, należy unikać szufladkowania, a po drugie, słowo "hipster" to dziś w popkulturze synonim "obciachu". A skoro nikt do bycia hipsterem oficjalnie się nie przyznaje, nie powstała też żadna definicja tego zjawiska.

Reklama

Nowi bitnicy

Termin "hipster" nie jest nowy. W latach 40. XX wieku nazwano tak pochodzących z klasy średniej białych wielbicieli czarnego jazzu. Po drugiej wojnie do grupy określanej w ten sposób dołączyli bitnicy. Manifest ówczesnych hipsterów znalazł się w felietonie Normana Mailera "The White Negro" ("Biały Murzyn"), w którym opisał tę subkulturę jako amerykańskich egzystencjalistów uciekających od swoich korzeni i całego społeczeństwa. O hipsterach wspominał też Jack Kerouac w swojej najpopularniejszej powieści "W drodze". Niestety, gdy w 1993 roku pojawił się pierwszy przekład książki na język polski, słowo błędnie przetłumaczono na "hipis" i w ten oto sposób na kolejne kilka lat pozbawiono nas świadomości istnienia całego zjawiska. Druga fala hipsteryzmu to początek XXI wieku. W dobie przesytu "Big Brotherem" i Britney Spears powróciła fascynacja alternatywą. W cenie zaczęło być to, co kultura masowa uznawała za brzydkie, jak choćby okulary "kujonki" w grubych oprawkach i powyciągane swetry.

Młodzi ludzie zaczęli sięgać po zewnętrzne atrybuty dawnych ruchów - hipisowskiego, New Age, punku, a nawet grunge'u - i tworzyć z nich wizualny kolaż. Jednak w przeciwieństwie do tamtych subkultur za tą nie szła żadna spójna filozofia czy jedna scena muzyczna. Mimo to buntującą się przeciw komercjalizacji młodzież trzeba było jakoś nazwać. I wtedy z szuflady wyciągnięto zakurzone słowo "hipster". Do Polski całe to zjawisko dotarło dekadę później. Ale co tak naprawdę oznacza słowo "hipster", którego definicji nie znajdziemy w żadnym słowniku? I co sądzą o tej grupie ludzie, którzy spełniają wszelkie kryteria, by do niej należeć? - Definicja jest dość płynna. Dla tzw. zwykłego, przeciętnego obywatela Rzeczypospolitej hipsterem może być każdy, kto dogłębniej interesuje się kulturą i modą oraz obraca się w pewnych intelektualnych kręgach towarzyskich danego miasta - stwierdza Jakub Żulczyk, 28-letni pisarz. Mało konkretnie. - Według mnie hipsterzy to zmęczona popkulturą młodzież, która szuka alternatywy. Ale to nic nowego. Zawsze istniały grupy społeczne, które chciały być na przekór, w kontrze. Mam jednak wrażenie, że część robi to na siłę - dodaje Łukasz Rostkowski, czyli 30-letni raper L.U.C. Próbujmy dalej.

- W moim przekonaniu jest to ktoś szczególnie indywidualny, idący pod prąd, pragnący być inny niż wszyscy. I przykładający dużą wagę do tego, jak wygląda, jakimi przedmiotami się otacza - tłumaczy Marieta Żukowska, 29-letnia aktorka. Podsumowując: hipster to człowiek interesujący się kulturą alternatywną, mający w pogardzie wszystko, co masowe, i za nadrzędny cel stawiający sobie oryginalność. A co z filozofią? - To całe zjawisko sprowadza się do kilku odzieżowych atrybutów i chodzenia w określone miejsca. Jest kompletnie beztreściowe. O ile punk wyrastał z biedy i niezadowolenia, o tyle hipsterzy to przedstawiciele pokolenia sytości. Muszą mieć produkty firmy Apple i modny rower ważący tyle co kartka papieru, więc całe ich jestestwo sprowadza się do kupowania - komentuje Jakub Żulczyk.

Bohema z kawiarni

Jednak odzieżowe atrybuty to nie wszystko. Prawdziwy hipster musi prowadzić określony styl życia, przede wszystkim bywać w awangardowych klubach. W Warszawie to lokale na starej Pradze, Powiślu i w okolicach placu Zbawiciela, z wiecznie modnym Planem B i od niedawna modną Charlotte. Pojawienie się w eleganckim miejscu typu Platinium to obciach i towarzyskie samobójstwo. W dzień czas spędza się w kawiarniach, jednak nigdy tych sieciowych, i prowadzi niekończące się rozmowy o sztuce. Marieta Żukowska uważa, że to pozytywny snobizm. - Ja na takie bywanie i dyskusje przy kubku kawy nie mam czasu, ale tęsknię za tym. Zawsze fascynowały mnie czasy Stanisława Przybyszewskiego, kiedy bohema artystyczna miała swoje lokale, w których się spotykała i wymieniała poglądy. Może współcześni hipsterzy mają w sobie pierwiastek starej dobrej bohemy? - zastanawia się aktorka.

Hipster kulturą ma się nie tylko interesować, ale też ją współtworzyć. Choćby amatorsko. - W tej subkulturze co druga osoba jest fotografem, bo ma w telefonie funkcję polaroid, lub kreatorem mody, bo uszyła płaszcz i tunikę z rolki worka na śmieci. Ale ja nie zgadzam się z Kurtem Vonnegutem, który twierdził, że każde uprawianie sztuki, bez względu na jakość, jest dobre i nas rozwija. Moim zdaniem wiele osób działalności artystycznej nie powinno prowadzić, dla dobra swojego i ludzi wokoło. Oczywiście nie kwestionuję faktu, że wśród modniastej młodzieży miejskiej są ludzie kreatywni, utalentowani i obdarzeni umiejętnością samodzielnego myślenia - mówi Jakub Żulczyk. Na częste bywanie i realizowanie artystycznych ambicji potrzebny jest czas, więc etat nie wchodzi w grę. Zarabiać co prawda trzeba, ale najlepiej być freelancerem, bo wtedy można pracować w kawiarniach. Niechęć do korporacji rozumie Łukasz Rostkowski. - Dla mnie wolność połączona z poszanowaniem drugiego człowieka jest największą wartością. Nie lubię podążać w masie, która o 9 wyrusza do pracy i wraca o 17. Jak kot wolę chodzić własnymi ścieżkami, dokąd i kiedy chcę. Korporacje z ich systemem kontroli mnie przerażają. To mi się kojarzy z totalitaryzmem. Ukułem zresztą nawet termin "korporacjolitaryzm" - stwierdza muzyk.

Podobnego zdania jest Mania Strzelecka, projektantka i założycielka marki Luka Bandita, żona Xawerego Żuławskiego. - Nie byłabym w stanie pracować od do albo u kogoś. Przekonałam się o tym już kiedyś. Gdy wyrzucili mnie z liceum, do którego nie chciałam chodzić, mama wysłała mnie do pracy. Sprzedawałam kredki i flamastry. To trwało trzy miesiące, dłużej nie dałam rady. Ciężko to odchorowałam. Mój organizm odrzuca jakąkolwiek formę podporządkowania - mówi. Mania byłaby idealną hipsterką. Projektuje nietypowe ubrania, ma różowe włosy, kilka tatuaży i iPhone'a w kieszeni. Zwraca na siebie uwagę. A oryginalność to przecież podstawa. Przedstawiciel tego gatunku nigdy nie podąża za modą, on ma ją wyprzedzać i kreować nowe trendy. Tak wygląda teoria. A praktyka? "Od Londynu po Tokio hipsterzy wszędzie ubierają się tak samo. A skoro można ich rozpoznać po wyglądzie, to czy nie przeczy to samej idei hipsterstwa? Oni są symbolem końca indywidualności", twierdzi brytyjski dziennik "The Independent". Jeszcze dalej idzie Douglas Haddow, dziennikarz "The Guardian", który pojawienie się subkultury pozbawionej ideologii określa jako "śmierć cywilizacji Zachodu".

De sade - pierwszy hipster

Gdy rozmawiamy z Manią Strzelecką, projektantka zaczepia młodą parę, która właśnie weszła do jej sklepu przy ulicy Chmielnej, i pyta, co sądzą o hipsterach. Chłopak zastanawia się chwilę i z wahaniem odpowiada: - To ludzie, którzy uważają się za ekstrafajnych, megamodnych, i zadzierają nosa. Dla mnie to bez sensu, nie lubię ich. Nie tylko on. Hipsterzy to dziś najbardziej znienawidzona subkultura, modne stało się wręcz szydzenie z niej. W Internecie można znaleźć setki prześmiewczych filmików, a najpopularniejszy z nich, "Being A Dickhead's Cool", ma na YouTube 75 mln odsłon. Skąd ta niechęć? - Nie lubimy hipsterów, bo to istoty przemądrzałe, pretensjonalne i przewrażliwione, a na dodatek celebrujące te wszystkie swoje cechy. Egzaltacja i rozromantykowanie są irytujące. Z tych samych powodów w latach 90. ludzie nie lubili depechowców (fani zespołu Depeche Mode - przyp. red.). Ale najgorsze jest to, że hipsterstwo to subkultura, za którą nie stoi żadna głębsza myśl.Słowa "subkultura" używam zresztą nieco na wyrost, bo ta powinna mieć jakąś wspólną treść: muzykę, mniej lub bardziej podobną sferę światopoglądową. Hipsterzy to taki dzisiejszy odpowiednik bikiniarzy. Chociaż bikiniarstwo miało większą wagę, bo było na swój sposób aktem oporu przeciwko szarzyźnie i uniformizacji - mówi Żulczyk.

- Dla mnie subkultura, która się nie buntuje, nie ma sensu. Sama mam punkowe korzenie, należę do anarcholewicy. Teraz już, co prawda, nie uczestniczę aktywnie w żadnych wydarzeniach, bo mam dwójkę dzieci, którymi muszę się zająć, ale kiedyś każdego roku na 11 listopada organizowałam ze znajomymi dzień czynnego oporu przeciw skinheadom. Jeździłam na rowerze z krótkofalówką i namierzałam łysych - opowiada Mania Strzelecka. Dodaje jednak od razu, że w niej hipsterzy nie budzą niechęci, raczej ją ciekawią. Podobnie Julię Pietruchę. Aktorka przyznaje, że kiedyś sama chciała należeć do ich kręgu, bo z zewnątrz wydawał się interesujący i artystowski, ale gdy weszła głębiej w to środowisko, nie znalazła w nim dla siebie niczego ciekawego. - Być może niechęć do hipsterów wynika z faktu, że nie potrafimy ich do końca zdefiniować. Jeśli się czegoś nie rozumie, najłatwiej to wyśmiać. A może to przez elitarność? Nikt nie lubi, kiedy ktoś czuje się od niego lepszy, wywyższa się - zastanawia się. I dodaje: - Podoba mi się to, że hipsterzy walczą o oryginalność i odrębność, ale w dzisiejszych czasach jest to trudne, bo wszystko już było i ciężko jest się popisać czymś odkrywczym.

W obronie hipsterów staje też Marieta Żukowska: - Dla mnie to pozytywne zjawisko. Oni urozmaicają krajobraz. Są kolorowi, a tego właśnie nam potrzeba po szarych czasach PRL-u, gdzie na siłę dążono do uśrednienia wszystkich. Bez nich byłoby nudno. Buntują się przeciw komercji i temu, co ogólnie modne. Podobno pierwszym hipsterem był markiz de Sade, który za swój cel życiowy obrał denerwowanie wszystkich wokoło poprzez bycie skrajnym indywidualistą. Bez takich ludzi nasz świat nie szedłby do przodu. Michał Witkowski, autor "Drwala", pierwszej polskiej powieści, w której pojawia się hipster, przekonuje: - My, dwudziesto- i trzydziestoparoletni ludzie z dużych miast, wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jesteśmy hipsterami. Część w tym lansu, a część autentycznej chęci ucieczki przed wyścigiem szczurów. Co na to moi rozmówcy? Nikt się nie zgadza z tym stwierdzeniem. Nie może. W końcu żaden hipster nie przyzna się do tego, że jest hipsterem.

Iga Nyc

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: badania | gadżety | moda | kultura | Antropologia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy