Złodziejstwo - sposób na życie

Dlaczego kradnę? Bo złodziej jestem... Widział pan taki film? Mógłbym się przedstawiać: "To ja, złodziej". Uczciwie żyć? W porównaniu z tymi na górze, to ja jestem wzór uczciwości - kradnę, żyję z tego i mówię bez wciskania kitu, jak jest...

A ci na najwyższych stołkach też kradną, tylko mówią o sobie "polityk". Nie wszyscy kradną? Eeee tam... Ludzie mówią, że okazja robi z człowieka złodzieja, a oni sobie te okazje sami robią. Ja kradnę, bo chcę przeżyć, oni kradną, bo chcą mieć więcej. Czy tylko to nas różni? Nie tylko - im uchodzi na sucho, a ja już parę razy w pierdlu wylądowałem...

Od czego zacząłem? He, he... Mówi się, że od rzemyczka do koniczka. Ja zacząłem od rzemyczka, ale do koniczka nie doszedłem i chyba już nie dojdę, bo za stary jestem. Sześćdziesiątka stuknie za trzy lata.

Reklama

Stary w fabryce, matka kucharka

Rodzina? Jak się gada z psychologiem w więzieniu to dobrze jest opowiadać, że ojciec bił, matka była kurwą, że w domu tylko wóda, brud, smród i ubóstwo... Ile to razy już tak nawijałem. Najlepiej biorą się na to takie młode, zaraz po studiach, co to świat chcą zbawiać. Kiedyś w Rawiczu przez trzy miesiące jednej takiej nawciskałem tyle kitu, że jak wystąpiłem o warunkowe, to jak lwica mnie broniła przed komisją penitencjarną. I wybroniła, wyszedłem wcześniej. Później nawet się ze mną kontaktowała, ale nigdy nie wyprowadziłem jej z błędu, bo szkoda mi było dziewczyny. A wychowywałem się w normalnej rodzinie, wtedy mówiono robotniczej. Stary tyrał w fabryce, matka była kucharką w przedszkolu, a w domu dorabiała szyciem. Nie przelewało się nam, ale też nie było jakichś problemów z przeżyciem od wypłaty do wypłaty. Ot taka standardowa rodzina wczesnego PRL-u. Chodziliśmy do kościoła i na pierwszomajowe pochody, była meblościanka i telewizor, rosół i schabowy na niedzielne obiady...

Teczka dawnego kumpla

Kumple? Też normalni, nie było żadnego "patologa". Jak to na podwórku... Najwyżej na jabłka chodziliśmy do pobliskiego sadu, albo coś się ze straganu na targu zwędziło. Ale które dzieciaki tego nie robią? Wszyscy chyba wyszli na ludzi, tylko nie ja. Kiedyś spotkałem takiego jednego z zawodówki, Kaziu mu było. Naganiałem wtedy klientów do meliny, bo wódka była na kartki. Pamięta pan takie czasy? No i ten Kaziu, lekko nagrzany, szukał flaszki. Przypomniałem mu się i nawet się ucieszył. Była jakimś ważnym dyrektorem, czy coś. Kupił flaszkę, rozpijamy w bramie i pyta mnie, co robię. "Kradnę" - mówię. Myślał, że żartowałem, a ja zawsze szczery człowiek byłem. Jak się poszedł wylać za śmietnik, to zostawił mi do popilnowania teczkę. Jego błąd, bo w teczce był portfel. Nigdy go już nie spotkałem...

Ot, taki kaprys

Pierwszy raz? Chyba nie o panienki pan pyta? Wiem, wiem, żartuję... To była chyba szósta klasa podstawówki. W podziemiach szkoły były szatnie, ogrodzone siatką boksy dla każdej klasy, zawsze zamykane na kłódkę przez szatniarkę. Wyszedłem na lekcji do toalety, ale nie chciało mi się wracać, więc polazłem do szatni. Jeden boks był otwarty i coś mnie podkusiło, żeby przeszukać kieszenie kurtek. Ot, taki kaprys... Znalazłem w tych kieszeniach parę złotych - to był mój pierwszy łup. Do dziś pamiętam, że kupiłem za to dropsy i taki ryż nadmuchiwany, co trzaskał w zębach. A później to już samo poszło. Mówiłem, że idę do kibla i sprawdzałem, która szatnia jest otwarta. Po szkole rozniosło się, że ktoś bobruje po szatni i nakazali wyjmować wszystko z kieszeni. Wtedy przerzuciłem się na klasy. W czasie dużej przerwy kazali wszystkim wychodzić i wietrzyć sale, a ja znalazłem zawsze parę minut, aby poszperać po teczkach. Coś się zawsze ciekawego znalazło: jakaś zabawka, pióro, trochę drobnych. Brałem wszystko, później sprzedawałem za grosze na bazarze.

Wprost w łapy nauczyciela

Czy nie wpadłem? Wpadłem. W ósmej klasie. Drobne przestały mi wystarczać i zainteresowałem się pokojem nauczycielskim. Był na parterze, więc poczekałem aż belfry wyjdą na lekcje, wypchnąłem szybę, otworzyłem okno, wlazłem do środka, zablokowałem zamek w drzwiach gwoździem i zacząłem przeszukiwać płaszcze, teczki, torebki... Gdy po robocie wyłaziłem przez okno wpadłem prosto w łapy nauczyciela od wf. Zaczęło się odpytywanie: co, po co, dlaczego i sprawa się wysypała. Wezwali milicję, a ci od razu zaczęli rozpytywać o wcześniejsze kradzieże. Jakoś głupio przyznałem się. Skończyło się przeniesieniem do innej szkoły, sądem dla nieletnich i nadzorem kuratora. Ten to mnie dopiero maglował i truł. Może by i coś wyszło z tego wychowywania, ale spotkałem takiego jednego...

Dawaliśmy w łeb, zabieraliśmy portfele

Starszy był ode mnie i miał już za sobą rok poprawczaka. Okradał pijanych i trafił na takiego, co tak bardzo pijany nie był. Facet spuścił mu manto, wezwał gliny, a te dopisały mu, jak zwykle, wszystkie ostatnie rozboje. Chłopak głupi był, ale silny, a że ja do kulturystów nigdy nie należałem, to pomyślałem, że może się przydać. Miał upatrzoną taką knajpę, gdzie faceci z fabryki chodzili po wypłacie się napić. Zaczajaliśmy się na nich, gdy wychodzili pijani, dawaliśmy w łeb, zabieraliśmy portfele i w nogi. Ja myślałem, on działał i nigdy nas nie złapali. A kasy zgarnęliśmy nawet sporo. Jak się zrobiło gorąco, to zaczęliśmy chodzić nad rzekę, gdzie faceci dziewuchy sobie przyprowadzali na bara bara. Też wyskakiwali z kasy i glin nie zawiadamiali, żeby się żony nie dowiedziały.

Mówiłem, że to nie moje

Nauka? Jakoś mnie nie interesowała. Bardziej możliwości wyniesienia tego i owego z warsztatów. Zawodówka, do której chodziłem, miała dość duże warsztaty i sporo różnego sprzętu. Niby kontrolowali, bo to w fabryce było, ale... Zaraz pod siatką stała taka skrzynia przeciwpożarowa z piachem i tam upychałem różne narzędzia, a za bramę wychodziłem czyściutki. Z drugiej strony ogrodzenia był wycięty i zamaskowany kawał siatki, wystarczyło zdjąć, wyjąć jedną deskę ze skrzyni i zabrać fanty. Chętnych do kupowania nie brakowało. Ktoś jednak musiał zauważyć, że się przy siatce kręcę i zawiadomił strażników. Zaczaili się i dorwali mnie, gdy wyjmowałem ze skrzyni parę rzeczy. W sądzie mówiłem, że to nie moje, że widziałem, jak ktoś władał i chciałem sprawdzić, ale sędzia tylko się śmiał...

Bałem się więzienia

No jak się mogą skończyć? Pełnoletni już byłem, to mi wlepili dwa lata. Bo to niby prawie recydywa. Bałem się tego więzienia, ale okazało się, że nie było tak źle. To była prawdziwa szkoła złodziejskiego fachu. Trafiłem do ośmioosobowej celi, zorientowałem się szybko, że moi "współpensjonariusze" to takie drobne wirachy i inteligencją nie grzeszą, więc już po pół roku miałem wszystko ładnie poustawiane i nawet mnie słuchali. A ja uczyłem się od nich. Gdy miałem wychodzić wiedziałem już wszystko na temat otwierania różnych zamków, robienia wytrychów, technik włamań, zacierania śladów, sposobów działania milicji.

W pierdlu była całkiem niezła biblioteka, więc dużo czytałem. Czy kryminały? He, he.. Też, ale te miałem z pierwszej ręki. Czytałem dużo literatury, książki podróżnicze, pamiętniki różnych sławnych ludzi. Jak wyszedłem, to byłem całkiem nieźle wyedukowany. W różnych dziedzinach.

Z babami tylko kłopot

Normalne życie? A jakie niby to miało być? Robota na okrągło? To mi się wcale nie uśmiechało. Nadal kradłem, ale już bardzie z głową i planowo, przede wszystkim sklepy, kioski, rzadziej mieszkania. Kumpel spod celi miał syrenkę, to wyspecjalizowaliśmy się w gieeseach na wsi, bo można je było otworzyć jednym palcem z zamkniętymi oczami. Paserzy zamawiali towar, myśmy realizowali zamówienia i nieźle się żyło... Nie były to żadne duże skoki, żeby gliny zbytnio się nie przejmowały.

Żona? Eeeee... Z babami tylko kłopot. Bywały różne, ale to tak na trochę, żadna jakoś bardziej mi nie przypasowała. Ze dwie to się nawet chciały żenić, ale po co złodziejowi żona? Jeszcze jakieś dzieci by się pojawiły i ojca by się wstydziły... Rodzice umarli, jak miałem coś koło trzydziestki, mieszkanie miałem po nich. Co mi więcej trzeba było?

Zmienić się w więzieniu?! Żarty.

Że dużo szczęścia miałem? Do czasu, do czasu... Obrabialiśmy jedną budowę, bo zamówienie na armaturę łazienkową było. Napatoczył się stróż, trzeba było go uciszyć i zrobiliśmy to trochę za mocno. Facet został inwalidą, a mnie przypucowali kilka innych, podobnych włamań i piętnastoletni wyrok. Miałem wtedy 33 lata, wyszedłem na amnestię i byłem już 10 lat starszy.

Zmienić się? W więzieniu? Żarty. Normalnie żyć się nie dało, bo przecież nikt wyrokowca do roboty nie weźmie, a tu już zaczął się kapitalizm. Dalej kradłem, bo co miałem robić? Ale już trudniej było. Sklepy z alarmami, jakieś supernowoczesne zamki, ludzie zaczęli gaz nosić, a niektórzy nawet pistolety. Ciężko było... Czasem jakieś radio z samochodu, jakiś kiosk, zacząłem nawet "na wyrwę" torebki babom robić, okradać piwnice i strychy, ale coraz gorsze czasy nastawały. W blokach domofony pozakładali, w piwnicach drzwi antywyważeniowe. Znowu wpadłem, bo do głowy mi nie przyszło, że zamek w piwnicy może mieć alarm do domu podłączony... Dopisali mi do "rachunku" kilkanaście włamań i dali dziesięć lat. Parę dni temu wyszedłem.

Co dalej? A co może być? Złodziej jestem, dalej będę kradł, bo nic innego nie umiem robić...

Ireneusz Kutrzuba

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: złodziej | matka | Kradną
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy