Tak wyglądała praca w Czarnobylu

O tym miejscu słyszeli wszyscy: Czarnobyl. Miasto, w pobliżu którego doszło do największej katastrofy atomowej w historii ludzkości. 26 kwietnia 1986 roku seria wybuchów obróciła w ruinę reaktor jądrowy bloku energetycznego nr 4 elektrowni. Tak wyglądała praca przy zabezpieczaniu wybuchu.

Reaktor nr 4 elektrowni atomowej, noszącej wówczas imię W.I. Lenina, eksplodował 26 kwietnia 1986 r. o godzinie 1:24. W wyniku wadliwej konstrukcji, nieprzestrzegania procedur bezpieczeństwa i karygodnych błędów popełnionych przez obsługę podczas testowania zachowania się reaktora w sytuacji nagłej utraty mocy, do atmosfery dostało się 5 proc. materiału radioaktywnego, jaki znajdował się w zniszczonej potężną eksplozją siłowni. Było to około 50 ton, czyli dziesięć razy więcej niż podczas amerykańskiego ataku atomowego na Hiroszimę i Nagasaki w 1945 roku.

Reklama

Z polecenia Radzieckiego Zarządu Energii Atomowej przystąpiono 25 kwietnia 1986 r. do testu, który miał dać odpowiedź, jak reaktor zachowa się w razie ewentualnego ataku sił NATO i hipotetycznej utraty mocy. Inżynierowie chcieli się dowiedzieć, jak długo, po odcięciu zasilania, turbiny będą się siłą rozpędu obracać jednocześnie zasilając systemy kontrolne i chłodzące.

Z tego powodu reaktor odłączono od sieci energetycznej i wywołano sztucznie sytuację kryzysową. Odłączono również systemy automatycznie wyłączające reaktor w wypadku awarii. De facto przystąpiono zatem do przeprowadzenia testu bezpieczeństwa, który powinien się odbyć po przerobieniu turbin, a przed oddaniem reaktora do normalnej eksploatacji. Niestety test się nie udał.

Ratownicy

Kilka chwil po eksplozji do elektrowni przyjechali strażacy. Wezwani przez obsługę bloku nr 4. nie wiedzieli, co się tak naprawdę stało i co gaszą. Byli przekonani, że zapalił się dach nad reaktorem. Jednak różnobarwnego płomienia nie dało im się ugasić wodą. Dopiero ranek odsłonił prawdziwy rozmiar katastrofy, którą władze ZSRR postanowiły trzymać w tajemnicy, tak długo, jak to było możliwe.

W likwidację nuklearnego pożaru i jego skutków zaangażowano olbrzymie siły i środki. W trwającej cztery lata akcji brało udział 600 tys. osób zwanych likwidatorami. Wykorzystano tysiące różnego rodzaju maszyn, m.in.: ciężarówek, autobusów, betoniarek, dźwigów, wiertnic, czy helikopterów.

Płonący grafit zasypano setkami ton piasku, gliny, boru, dolomitu oraz ołowiu, które były zrzucane do reaktora ze śmigłowców. Zanim grafit i inne radioaktywne szczątki rdzenia mogły zostać zasypane w szczątkach bloku nr 4., ktoś musiał jednak pozbierać porozrzucane po całym terenie elektrowni pręty paliwowe.

Sprowadzone w tym celu bezzałogowe roboty - zarówno rosyjskie, a później także produkcji zachodniej - zawodziły. Najczęściej unieruchamiały je awarie układów elektronicznych zniszczonych zbyt duża dawką promieniowania rentgenowskiego. Bardzo często roboty zakleszczały się także w ruinach budynku reaktora. Ich miejsce zajęli ludzie - żołnierze Armii Czerwonej.

Dowodzeni przez gen. Nikołaja Tarakonowa ochotnicy z całego kraju mieli szalenie trudne i niebezpieczne zadanie. Pozbawieni praktycznie jakiejkolwiek ochrony (w większości mieli na sobie tylko ołowiane fartuchy, rękawice i maski na twarz) biegali po dachu reaktora i wrzucali z niego do środka pręty paliwowe i kontrolne oraz szczątki konstrukcji budynku.

Najlepsi rosyjscy atomiści, którzy pracowali w specjalnie powołanym komitecie ds. likwidacji skutków katastrofy, ustalili że każdy z 3400 żołnierzy - nazywanych z przekąsem biorobotami - mógł przyjąć dawkę 20 rentgenów. Niektórzy z czerwonoarmistów otrzymywali ją w niespełna minutę...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy