Tajemnice góry umarłych: Tragedia na przełęczy Diatłowa

Burze śnieżne, kilkumetrowa pokrywa białego puchu i temperatura spadająca nawet do –20°C przysporzyły sporo kłopotów dziewięcio osobowej ekspedycji w północnej części Uralu. Jej członkowie z trudem torowali sobie drogę przez Cholat Sjakl, czyli w języku lokalnego plemienia Mansów – Górę Umarłych. Zginęli w nocy 2 lutego 1959 roku
Reklama

W 1959 roku w góry Uralu wyruszyła radziecka ekspedycja Igora Diatłowa. Nie przeżył nikt z jej dziewięciu członków. Co się wydarzyło na zboczu góry Cholat Sjakl? Tego nie wiemy do dziś...

Do samej śmierci w  2013 roku Jurija Judina dręczyła jedna myśl: - Gdybym mógł zadać Bogu jedno jedyne pytanie, brzmiałoby ono tak: "Co naprawdę stało się tamtej nocy z moimi przyjaciółmi?".

W ostatnich dniach stycznia 1959 roku z powodu choroby opuścił ekspedycję - i ta decyzja najprawdopodobniej uratowała mu życie. Zaledwie kilka dni później dziewięcioro jego towarzyszy było już martwych. Tragedia na Przełęczy Diatłowa do dziś uchodzi za najbardziej tajemniczy przypadek prowadzony przez radzieckich i rosyjskich śledczych.

Pierwszego lutego 1959 roku głęboko w górach Uralu siedmiu mężczyzn i dwie kobiety rozbijają obóz, w którym będą nocować.

Reklama

Znajdują się na zalesionym wschodnim zboczu góry Cholat Sjakl (przełęcz nazwano później imieniem dowódcy wyprawy Igora Diatłowa) w pobliżu szczytu Otorten (co w języku miejscowych oznacza mniej więcej tyle, co "Nie idź tam").

Termometr wskazuje -24 stopnie Celsjusza, a burza śnieżna szaleje na przełęczy. Dla doświadczonych i dobrze wyposażonych członków ekspedycji takie warunki to nic nowego. Ośmioro studentów i ich przewodnik, kładąc się do śpiworów w namiocie, nie przeczuwają nawet, że ta noc będzie ostatnią w ich życiu...

Obóz śmierci

Gdy wbrew wcześniejszym uzgodnieniom do 20 lutego członkowie wyprawy nie dali znaku życia, rozpoczęła się szeroko zakrojona akcja poszukiwawcza. Minął jednak prawie tydzień, zanim ekspedycja ratunkowa odkryła opuszczony obóz. - To, co tam zobaczyliśmy, zmroziło nam krew w żyłach - opowiadał kierujący śledztwem Władimir Korotajew. Namiot był rozcięty od środka, ślady stóp prowadziły w dół zbocza, w kierunku pobliskiego lasu.

Pod jedną z sosen ekipy ratownicze natknęły się na zwłoki dwóch mężczyzn. Obaj, rozebrani do bielizny, siedzieli w śniegu. Między skrajem lasu a obozem znaleziono troje kolejnych zmarłych, w odległości kilkuset metrów od siebie. Dopiero ponad miesiąc później odkryto cztery pozostałe ciała - pod pokrywą śniegu w leśnym wąwozie. Przyczyna śmierci została szybko ustalona -  przynajmniej oficjalnie. Po obdukcji zwłok radziecka prokuratura ogłosiła: "Dziewięcioro członków ekspedycji zmarło wskutek wyziębienia".

I  rzeczywiście, po wglądzie w akta wiele wskazuje na to, że przyczyną śmierci było zamarznięcie. Do dzisiaj zdarzają się przypadki tzw. otępienia hipotermicznego. Osoby dotknięte tym zjawiskiem, mimo iż są bliskie śmierci z zimna, czują nieznośne gorąco i zdzierają z siebie ubranie.

To teoretycznie wyjaśniałoby niekompletne ubranie na ciałach członków ekspedycji. Według większości lekarzy prawdopodobieństwo, że dziewięcioro doświadczonych wspinaczy zlekceważy warunki do tego stopnia i u wszystkich prawie jednocześnie dojdzie do otępienia hipotermicznego, jest zerowe. Poza tym dzienniki prowadzone przez studentów potwierdzają, że jeszcze na dzień przed śmiercią byli w  dobrej kondycji. I nie jest to wcale jedyna wątpliwość dotycząca oficjalnej wersji zdarzeń...

Wyniki sekcji zwłok zniknęły w archiwach KGB, gdzie zostały utajnione na prawie trzydzieści lat, a pod naciskiem przedstawicieli rządu kierujący dochodzeniem Lew Iwanow musiał wkrótce wstrzymać swoje prace. Przez trzy lata nikt nie miał wstępu na Przełęcz Diatłowa.

Dopiero w latach 90. XX wieku zaczęły wypływać pojedyncze kopie sprawozdań z sekcji zwłok - które potęgują wątpliwości dotyczące teorii o  zamarznięciu. I tak, według raportu, u dwóch ofiar tragedii wykryto poważne pęknięcia czaszki, u dwóch innych stwierdzono liczne złamania żeber, a jedna nie miała języka. "Takich obrażeń nie mógł spowodować człowiek. Wywołała je siła porównywalna z oddziałującą na ludzkie ciało w czasie wypadku samochodowego" - wyjaśnił lekarz wykonujący sekcję zwłok, Borys Wozrożdenny.

W konkluzji został też zapisany wniosek, w którym sugeruje się działanie "nieznanej siły". Nadprzyrodzone moce w Związku Radzieckim? Coś jednak musiało spowodować te obrażenia! Zespół badaczy z USA zbadał niedawno tę sprawę gruntownie i odkrył kolejne poszlaki, przemawiające przeciwko oficjalnej wersji rządowej... 

Yeti czy infradźwięki?

Zdjęcie jest nieostre, jednak eksperci uznali je za autentyczne. Także data i miejsce, w którym je zrobiono, są potwierdzone. Znaleziono je na kliszy fotograficznej jednego z dziewięciorga zmarłych członków wyprawy. Fotografię wykonał 1 lutego 1959 roku, na krótko przed śmiercią.

Co na niej widać? Czarną postać, znacznie wyższą od człowieka, poruszającą się w śniegu, w odległości kilku metrów od trzymającego w ręku aparat. Czy na tym zdjęciu widać więc prawdziwą przyczynę śmierci członków ekspedycji? Czy zaskoczyło ich we śnie stworzenie przypominające legendarne yeti? Czy dlatego uciekli oni z namiotu do lasu?

Faktem jest, że Amerykanie krótko po tragedii na Przełęczy Diatłowa intensywnie zajmowali się kwestią istnienia yeti. Potwierdza to dokument z grudnia 1959 roku, w którym ambasador USA w Nepalu informuje Departament Stanu, że podczas poszukiwania yeti w Himalajach stworzenie to można zastrzelić tylko w razie najwyższej konieczności, a wszystkie dowody, takie jak jego zwłoki, zdjęcia i nagrania, należy oddać rządowi nepalskiemu.

Ale jeśli członków wyprawy naprawdę zabiło jakieś nieznane nauce stworzenie, dlaczego w śniegu nie znaleziono śladów jego stóp, tylko te pozostawione przez ofiary? I dlaczego żadna z nich nie miała widocznych ugryzień ani zadrapań?

Te pytania, które do dziś pozostają bez odpowiedzi, powodują, że wielu naukowców wątpi w teorię o yeti. Część z nich jest za to przekonana, że za tragedię odpowiada radziecki rząd. Faktycznie, w raportach z obdukcji znajdują się punkty wskazujące na jeszcze inną przyczynę śmierci. Wykonane przez lekarzy sądowych pomiary wykazały wysokie dawki promieniowania radioaktywnego na ubraniach ofiar. Poza tym po pogrzebach rodziny zmarłych podały, że skóra ofiar miała dziwne pomarańczowe zabarwienie.

Przypuszczano, że w odległych częściach Uralu w  ramach radzieckiego programu atomowego prowadzono próby nuklearne, w które wpakowali się niczego nieświadomi studenci, a rząd postanowił to zatuszować. Obecnie bardziej prawdopodobna wydaje się jednak teza, że skażenie radioaktywne pochodziło z zajęć laboratoryjnych na uczelni, a kolor twarzy to po prostu opalenizna.

Kolejną z hipotez próbujących racjonalnie wyjaśnić przyczyny tragedii jest przedstawiona rok temu przez Donniego Eichara rekonstrukcja wydarzeń, w której sugeruje, że przyczyną irracjonalnego zachowania studentów były... infradźwięki. Według tej hipotezy wiatr i specyficzne ukształtowanie terenu spowodowały powstanie tak zwanych ścieżek wirowych Kármána, a efektem ich oddziaływania na ludzi były nagłe ataki paniki.

Tak czy inaczej, do dzisiaj nie udało się ze stuprocentową pewnością wyjaśnić, co naprawdę zdarzyło się na Przełęczy Diatłowa w nocy 2 lutego 1959 roku. Amerykański śledczy Paul Stonehill jest jednak przekonany, że wyjaśnienie zagadki znajduje się na publikowanym przez nas zdjęciu: - Uczestnicy wyprawy zostali zamordowani. Tyle że przez coś, czego nie znamy.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy