Alojzy Piontek: 7 dni w paszczy diabła

Alojzy Piontek przez 158 godzin czekał na ratunek w zawalonym chodniku kopalni Rokitnica. Pił własny mocz i ranił dziąsła, by zwilżyć usta krwią. Gdy go odnaleziono, myślał, że spędził pod ziemią najwyżej jeden dzień. Spieszył się na mecz Górnika Zabrze!

23 marca 1971 roku druga zmiana na pokładzie 508 w zabrzańskiej kopalni Rokitnica rozpoczęła się jak zwykle. Pod kierunkiem sztygara Wasyla Kuźmuka pracuje tu 19 górników - wśród nich 37-letni Alojzy Piontek. Na głębokości 780 metrów jest gorąco, dokucza wszechobecny pył.

Ładując kolejną łopatę urobku, Piontek myśli o jutrzejszym meczu Górnika Zabrze z  Manchesterem City w europejskich pucharach. Będzie kibicować swojej drużynie przed telewizorem. Zagrają Lubański i Szołtysik! Pierona, muszą wygrać! Nagle jego myśli przerywa dziwny szmer. Zanim przyjdzie mu do głowy, by w jakikolwiek sposób zareagować, z głuchym hukiem świat ucieka mu spod nóg. Potężna siła przewraca go i przygniata wielotonowym ciężarem. Jest ciemno. I bardzo cicho...

Reklama

"Męża na nockę dziś nie będziecie mieli..."

Natychmiast po tąpnięciu Kuźmuk próbuje zorientować się w sytuacji. Alarmuje "górę" i próbuje w kłębach pyłu doliczyć się swoich ludzi. Jest ich ośmiu, z czego czterech lekko rannych. Jedenastu zostało w zawale.

Poszkodowani wyjeżdżają windą na górę, a na miejscu katastrofy pojawiają się pierwsze zastępy ratownicze. Zastają przerażający widok: chodnika praktycznie nie ma - przed nimi piętrzą się szczelnie zbite zwały węgla i kamienia. Podchodzą do nich, stukają, krzyczą, liczą, że ktoś się odezwie... Ale na pokładzie 508 panuje cisza...

Tymczasem w  gabinecie dyrektora kopalni trwa gorączkowa narada. Sztygar Kuźmuk "z głowy" rysuje plan - według niego oznacza się zaginionych górników numerkami i określa miejsce, w  którym znajdowali się w  momencie katastrofy. Okaże się niezwykle precyzyjny. Zapytany o szansę na przeżycie któregokolwiek z mężczyzn, sztygar spuszcza wzrok i kręci przecząco głową.

Zawał ma 72 metry długości, a poszukiwanych 11 górników znajdowało się w jego samym centrum. Musiałby się zdarzyć prawdziwy cud. Do domów zasypanych ruszają ich koledzy z  kopalni. Otwierającym im drzwi kobietom mówią ściszonym głosem:

- My z kopalni Rokitnica. Męża na nockę dziś nie będziecie mieli. Odcięło ich, ale akcja już trwa.

Żony, matki i siostry zbierają się w przykopalnianej kawiarence, by tam czekać w napięciu na dalsze informacje. A akcja ratownicza nabiera tempa...

"Tam zostały moje bańki z herbatom. I zegarek"

Piontek leży początkowo bez ruchu. Potem próbuje ostrożnie przesunąć nieco tułów. Na próżno: co prawda ręce i nogi ma stosunkowo wolne, ale pierś przyciska mu zaklinowane między bryłami węgla stylisko od łopaty, którą instynktownie zasłonił się podczas tąpnięcia. Być może ten kawałek drewna uratował mu życie, ale teraz może go zabić.

Górnik zaczyna macać dłońmi wokół siebie. Ciasno. Sięga do głowy, na której ciągle ma nasadzony hełm. Lampka działa! W jej świetle widzi, że leży w wąskiej szczelinie, obok której znajduje się obszerniejsza jama wśród bloków zawału. Musi do niej dotrzeć. Nie wie, która jest godzina, nie ma nic do picia - wszystko zostało w ubraniu kilkanaście metrów dalej. Żeby przepiłować uchwyt łopaty, postanawia użyć - jak scyzoryka - kawałka blaszki oderwanej od hełmu. Po chwili wnętrze szczeliny wypełniają odgłosy pracowitego strugania.

"Jak tąpnie fest - to i tak człowiek nie zdąży uciec"

Taką minijaskinię utworzoną przez spadające kawały węgla i  kamienie górnicy nazywają "budką" albo "daszkiem". Dla człowieka zasypanego w zawale to przepustka do życia. Na to, że komuś do takiej zbawczej "budki" udało się dotrzeć, liczy inżynier Kalita z Wyższego Urzędu Górniczego. Na własną rękę nakazuje tłoczyć w zawał powietrze - to szansa na przeżycie dla ewentualnych ocalałych.

Drugim człowiekiem, który uważa, że nie wolno się poddawać, jest kierownik liczącej ponad 150 osób ekipy ratowniczej - Stefan Stelmachowicz. O 3:00 w nocy zjawia się na przodku i narzuca mordercze tempo kopania. A tymczasem pokład wciąż osiada i ratownicy raz po raz podrywają się do ucieczki, słysząc osypujące się kamienie. Stelmachowicz zawraca ich i tłumaczy z okrutną logiką:

- Jak tąpnie fest - to i tak człowiek nie zdąży uciec!

Koledzy zasypanych wracają i mdlejącymi ze zmęczenia ramionami przerzucają kolejne tony węgla i skały. Idą z dwóch stron zawalonego korytarza. Wśród nich jest Rudolf Budny - brat jednego z zaginionych górników.

Przepisy nie pozwalają w takiej sytuacji na jego udział w akcji, ale nikt nie ma odwagi mu tego powiedzieć. Metr po metrze zastępy ratowników wgryzają się w korytarz.

"Pożegnaj moja rodzina"

Blaszka, której Piontek użył do piłowania styliska, szybko się tępi. Skuteczniejsze okazują się zęby, którymi górnik zaczyna gryźć twarde drewno (stąd wzięła się później legenda o tym, że przeżył, zjadając własną łopatę).

W końcu udaje się! Wyczołguje się spod drewnianych ułomków i  wciska w "budkę" o  wymiarach 100 na 70 centymetrów. Na razie jest bezpieczny. Zapada w płytki sen... Traci poczucie czasu - gdy mijają doby, myśli, że upłynęły dopiero godziny.

W  pewnym momencie budzi go czyjś głos: -  Słyszy mnie ktoś? To jo, Alfred Gebauer! Alojzy stuka w ścianę i odpowiada: - Słysza was! Koledzy ze zmiany, uwięzieni w swoich "budkach", nawiązują kontakt, dzieli ich nie więcej niż kilka metrów zawału.

Okazuje się, że Gebauer jest ranny. Słabnie z godziny na godzinę, ale górnicy, rozmawiając, podtrzymują się na duchu. Przysięgają sobie, że jeśli zostaną uratowani, to już nigdy nie zjadą pod ziemię. Kiedy ostatni raz Piontek słyszy Gebauera, ten prosi cicho: - Alojz, jo sie już wykrwawia. Pożegnaj moja rodzina! Potem znów zapada cisza...

"Proszę pana, a gdzie jest mój tatuś?"

Ratownicy, wspomagani przez wielkośrednicową maszynę wiertniczą, z mozołem przebijają się przez chodnik. Dwudziestego piątego marca, po dwóch dniach nadludzkiego wysiłku, dokopują się do Maksymiliana Czapli. Jego zwłoki leżą w miejscu wskazanym przez sztygara zmianowego.

Po cichej modlitwie ekipa rusza do dalszej pracy. Dopóki jest cień nadziei, nie pozwolą sobie na odpoczynek. A ów cień jest coraz niklejszy. Czwartego dnia wszechobecny staje się mdlący zapach rozkładających się ciał. To znak, że są niedaleko, ale też, że... przyszli za późno. Na górze rodziny zasypanych trwają w głuchej rozpaczy. - Proszę pana, a gdzie jest mój tatuś? - słyszy górnik odpowiedzialny za kontakt z oczekującymi na jakąkolwiek wiadomość. Nawet twardemu Ślązakowi trudno w takim momencie powstrzymać łzy.

Duszący smród nie pozwala pracować. Ratownicy nasączają swe maski przeciwpyłowe olejkiem miętowym i, poganiani przez Stelmachowskiego, fedrują dalej. Czasami wydaje się im, że ktoś stuka - zatrzymują wtedy maszyny, wentylatory i  nasłuchują... Po chwili wracają do kopania.

Rudolf Budny w zapamiętaniu chce rwać węgiel gołymi rękami - dla jego własnego bezpieczeństwa zostaje odesłany do prac na górze.

- Na dole nie ma czasu na myślenie [...]. Każdy jest ważny jak brat - mówi zmęczonym głosem. Gdy następnego dnia, przebrany w  strój ratownika, znów zjeżdża na dół, koledzy witają go z opuszczonymi głowami. - Twojego brata już wyciągli... Obok czeka otwarta metalowa trumna. W ciągu najbliższych godzin wydobyto ciała jeszcze pięciu górników...

"Jo sam jest! Alojz Piontek!"

W nocy z poniedziałku na wtorek, po ponad tygodniu prowadzenia działań ratowniczych, ich kierownictwo obejmuje inżynier Wylenżek. Zastępuje na tym stanowisku Stelmachowicza, któremu zarzuca się, że forsuje zbyt szybkie tempo akcji. Czy słusznie?

To przecież dzięki temu, że udało się przekopać tak dużo chodnika (w tym momencie zostało już tylko 12 metrów nieruszonego zawału) zdarza się ów długo wyczekiwany cud! Wylenżek dostrzega w pewnym momencie dziurę w wyrobisku. Wsadza do niej głowę i... nagle słyszy przytłumione wołanie. Wydaje mu się? Nie! Po chwili powtarza się znów.

To prawdopodobnie ekipa drążąca tunel z  drugiej strony, ale... lepiej sprawdzić. Inżynier każe zatrzymać maszyny i jeszcze raz wsuwa się do szczeliny. I wtedy już wyraźnie dobiega go głos:

- Ratunku! Zapada cisza, nikt nie śmie się poruszyć. - A ktoś ty jest? Jak się nazywasz? - pyta Wylenżek. - Jo sam jest! Alojz Piontek! - te słowa dźwięczą w uszach ratowników jak anielskie chóry.

- Poczekaj, zaraz do ciebie dojdziemy! - krzyczy sztygar. To "zaraz" trwa jeszcze około godziny. Górnicy przekopują się do uwięzionego kilka metrów od nich Piontka, a sensacyjna wiadomość elektryzuje kopalnię, a potem całą Polskę.

Tymczasem Alojz pogania pracujących kolegów, a kiedy w końcu powiększają otwór na tyle, że może się z niego ruszyć, sam zawiązuje sobie oczy i prosi o coś do picia. Po chwili leży już na noszach. Ponagla, żeby powiadomić żonę, Teresę, że żyje i pyta, która godzina. Gdy dowiaduje się, że jest po szóstej rano, nieoczekiwanie cieszy się: - To beda widzioł mecz Górnika!

Kumple uratowanego nie mogą powstrzymać się od głośnego śmiechu - ten mecz już był. I to tydzień temu! Po siedmiu dniach spędzonych pod ziemią Piontkowi wydaje się, że minęła najwyżej doba.

- Jasny pieron! - kręci z niedowierzaniem głową...

"Nie wchodzi się dwa razy do paszczy diabła"

Alojzy Piontek dotrzymał słowa danego umierającemu Alfredowi Gebauerowi i pod ziemię już nie zjechał. Jak sam mówił, nie wolno nadwyrężać limitu szczęścia i drugi raz pchać się diabłu w paszczę. Przeszedł na rentę. Przez jakiś czas otoczony był medialnym szumem (nakręcono o nim nawet film), organizowano spotkania, zapraszano na akademie, potem z czasem zapomniano.

Mógł w spokoju oddać się rodzinie i doglądaniu ogródka działkowego. Zmarł śmiercią górnika - na pylicę płuc - 29 października 2005 roku i  został pochowany na tym samym cmentarzu, gdzie spoczywają jego koledzy z owej tragicznej szychty.

--

Cytowane w artykule wypowiedzi pochodzą z tekstu autorstwa Ryszarda Kipiasa, zamieszczonego na: www.zabrze.aplus.pl

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy