Vinko Pintarić: Bałkański Robin Hood, czy bezlitosny zabójca?

Był bałkańskim Robinem Hoodem, który walczył z komunistami, czy może zwykłym bandziorem mordującym niewinnych? O Vinko Pintariciu do dziś krążą legendy

Vinko miał nieudane dzieciństwo, zaś później jego dorosłe życie wypełniały pijaństwa, bójki i mordy. Będąc pod wpływem alkoholu zabił jednego z sąsiadów, drugiego ciężko zranił. Strzelanie do ludzi tak mu się spodobało, że nie potrafił przestać. Przez niemal 2 dekady mówiono w dawnej Jugosławii o wyczynach tego łotra, nim jego życie zakończyła policyjna kula.

Słynny jak Čaruga

Pintarić dokonał swego żywota w miejscowości Veliko Trgovišće (40 km od Zagrzebia) 25 maja 1991 roku. Miejscowi nazywali tego chorwackiego seryjnego mordercę "Čarugą z Zagorja" - na pamiątkę znanego przestępcy z okresu międzywojennego, Jova Stanisavljevicia Čarugi.

Vinko Pintarić urodził się 3 kwietnia 1941 roku we wsi Zrinski Topolovac koło Bjelovaru (80 km od Belgradu). Ledwie 3 dni później międzywojnie skończyło się dla Jugosławii bombardowaniem stolicy i niespodziewaną napaścią hitlerowskich Niemiec. Praktycznie po tygodniu kraj przestał istnieć. Na większości terenów chorwackich utworzono marionetkowe Niezależne Państwo Chorwackie (NDH), pod pełną niemiecką kontrolą. Rozpętały się demony wojny domowej.

Ojciec Pintaricia, Ilija, walczył ponoć dzielnie w komunistycznej partyzantce, lecz pod koniec wojny pojmali go żołnierze NDH, ustasze, u których spędził kilka miesięcy. W roli więźnia, podwójnego agenta czy przymusowego żołnierza? Nie wiadomo. Nie ulega jednak wątpliwości, że w czerwcu 1945 roku agenci jugosłowiańskiej bezpieki przypomnieli sobie o Iliji. Oskarżyli go o kolaborowanie z ustaszami. Na oczach żony i synów, Vinka i jego starszego brata Josipa, mężczyzna został pobity przez agentów i aresztowany.

Reklama

Jego żona błagała dawnych kolegów męża z partyzantki, by pomogli wyciągnąć go z opresji. Ci jednak odmówili. Rodzina już nigdy więcej nie zobaczyła Iliji. Nie wiadomo nawet, jak skończył i gdzie go pochowano. Mówiło się, że bezpieka zastrzeliła go tuż po aresztowaniu.

Po kilku latach matka Vinka ponownie wyszła za mąż. Nie wybrała najlepiej, bowiem ojczym okazał się opojem, który regularnie tłukł żonę i chłopaka. Wychowywany w takich warunkach Pintarić szukał lepszego życia w bandyckich grupach. Wiele razy zatrzymywano go za włamania i nielegalne posiadanie broni.

Te poważne przestępstwa można było w komunistycznej Jugosławii popełniać praktycznie bezkarnie. Po roku 1945 reżim marszałka Broza-Tity zawarł z bandyterką nieformalne porozumienie: róbcie, co chcecie, ale za granicą. W konsekwencji bałkańskie gangi wyeksportowały swoją działalność. W latach 60. XX wieku podążyły za jugosłowiańskimi gastarbeiterami do Włoch, RFN i Szwecji. A w samej Jugosławii panował względny spokój. Działali tylko kieszonkowcy i drobne gangi młodzieżowe. Grube mafijne ryby same kontrolowały, by półświatek nie popełniał najgroźniejszych przestępstw. Przez prawie 50 lat nikt nie śmiał zniszczyć obrazu bezpieczeństwa i spokoju, jaki stworzyli do spółki ludzie Broza-Tity z jugosłowiańskimi gangami.

Strzelał na oślep

Do czasu. Bowiem w chorwackiej części jugosłowiańskiej utopii dorastał właśnie potwór.

Pintarić ożenił się wcześnie, ale jego pierwsze małżeństwo trwało tylko kilka miesięcy. Za znęcanie się nad żoną trafił do więzienia. Po wyjściu na wolność nie wrócił już do ślubnej, tylko przeniósł się do miejscowości Zabok (40 km od Zagrzebia), tam jakiś czas później poślubił Katicę Tisanić, rozwódkę z małym dzieckiem.

Wydawało się, że Vinko się ustatkował. Mężczyzna wiódł życie przykładnego męża i troskliwego ojca. Pobudował się z Katicą w Zaboku, mieli potem wspólną córkę. Niedawny hulaka i bandzior sprawiał wrażenie człowieka, który na zawsze chciał od siebie odsunąć traumatyczne przeżycia z dzieciństwa.

Były to jednak tylko pozory, diabelskie zło cały czas się w nim tliło, eksplozja mogła nastąpić w każdej chwili. Wybuchowy charakter Vinka wkrótce dał znać o sobie. Pierwszą zbrodnię popełnił 26 kwietnia 1973 roku, po tym, jak odrzucono jego podanie o pracę w miejscowej fabryce.

Pintarić starał się o posadę ochroniarza i podejrzewał, że świnię podłożył mu szwagier, który pracował w tym zakładzie. Zrezygnowany i wściekły na cały świat Vinko poszedł do baru i wlał w siebie spore ilości lokalnego specjału, prepečenicy, czyli podwójnie destylowanej rakiji, znanej na Bałkanach 60-procentowej wódki.

Gdy wracał pijany do domu, natknął się na sąsiadów. Najpierw nawrzucał im bez powodu, potem jak podjudzony kogut ruszył do bitki. Nie dał im jednak rady, jego ruchy były niezborne, ale złość mu nie przechodziła. Poszedł więc do domu po pistolet. A potem wywalił do swoich adwersarzy cały magazynek. Jednego z sąsiadów położył od razu trupem, drugiego ciężko ranił. Po strzelaninie nie wrócił do domu, przepadł w lesie na 18 dni. Zziębnięty, brudny i wygłodniały w końcu jednak skruszał i zgłosił się na posterunek milicji.

Pintaricia umieszczono w psychiatryku na obserwacji. Siedząc w "domu bez klamek" i czekając na proces, Vinko miał dużo czasu na myślenie. Wywnioskował, że to nikt inny, tylko jego własna żona (!) pomogła gliniarzom w ściganiu go po wsiach i lasach.

Zemsta na ślubnej

Mężczyzna wydostał się z psychiatryka i niezwłocznie dokonał krwawej zemsty na ślubnej. 24 października 1973 roku strzałem oddanym przez okno zabił kobietę. Opowiadał potem, że kiedy do niej wypalił, był tak pijany, że następnego dnia nie pamiętał nawet, co zrobił. Wykazał się jednak celnością. Położył swoją żonę w iście snajperskim stylu - z odległości 30 m - i to z broni krótkiej!

Znów przepadł, skutecznie gubił pościgi, a że znał doskonale okolicę, milicjanci nie mogli go dopaść. Szczęście opuściło w końcu zabójcę 20 stycznia 1974 roku.

Funkcjonariusze dostali cynk o miejscu ukrywania się zbiega. Kilkunastu uzbrojonych mundurowych otoczyło dom i po krótkiej wymianie zdań przekonali zabójcę, żeby się poddał. Pintarić nie zastanawiał się wiele, po chwili z podniesionymi rękoma wyszedł z kryjówki.

Wkrótce stanął przed sądem. Postawiono mu najcięższe zarzuty: popełnienie dwóch morderstw i usiłowanie trzeciego. Pintarić nie kręcił, przyznał się od razu do winy, tłumaczył jednak, że został sprowokowany, na dodatek nakręcała go wódka. 18 listopada 1974 roku sąd uznał go winnym i skazał na karę śmierci.

Vinko miał jednak szczęście. Władze komunistyczne nie chciały psuć sobie opinii w świecie, w końcu pozytywny wizerunek kraju był potrzebny, żeby do Jugosławii przybywały tysiące turystów i wydawały swoje dewizy. Po apelacji zamieniono mu "czapę" na 20 lat więzienia, najdłuższą karę, jaką przewidywało wtedy prawo jugosłowiańskie.

Wylądował w Zakładzie Karnym Stara Gradiška, nad rzeką Sawą, 130 km od Zagrzebia. Klawisze z tego więzienia wspominali, że człowiek, który miał na sumieniu najcięższe przestępstwa, zmienił się nie do poznania. Stał się potulny jak baranek, nie podskakiwał, wykonywał wszystkie polecenia strażników.

Nagrodzono go w końcu za dobre sprawowanie. Najpierw parzył więźniom kawę, potem pozwolono mu pracować w ogrodzie. Było to dla niego bardzo ważne, praca uwalniała od więziennej nudy, no i mógł powdychać świeże powietrze.

Po 8 latach spędzonych za kratami Pintarić ubiegał się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. I kto wie, czy nie opuściłby wówczas zakładu karnego, gdyby nie czujność kierownictwa więzienia, do którego dotarły informacje o groźbach miotanych przez Vinka pod adresem sąsiadów. Postanowiono więc trzymać przestępcę dalej w odosobnieniu.

Udana ucieczka

Szczęście jednak nie opuszczało zabójcy. 21 lutego 1982 roku Pintarić uciekł z więzienia. Jak to zrobił? Sprytnie: wykorzystał bałagan panujący w administracji zakładu karnego i dopisał swoje nazwisko do listy więźniów przeznaczonych do zwolnienia.

Na wolności Pintarić często kontaktował się ze swoim adwokatem, Ladislavem Gruicicem. Słał mu listy, a ten przekazywał je lokalnym gazetom, które wyśmiewały nieudolność milicji. W realiach stopniowo upadającej dyktatury komunistycznej taka bezczelność adwokata mogła już zostać puszczona płazem. Kilka lat wcześniej bezpieka wiedziałaby, co zrobić z "dowcipnisiem".

Zbieg w liście do swojego obrońcy stwierdził, że nie było sensu pisać kolejnych podań o zwolnienie. Zapowiedział na koniec, że zamierza zabić "dużo ludzi", i że jego dotychczasowe "osiągnięcia" to dopiero początek.

Szybko okazało się, że nie były to czcze pogróżki. Po ucieczce z więzienia Vinko znalazł sobie kryjówkę we wsi Andraševec, koło miejscowości Donja Stubica, 50 km od Zagrzebia i kilka kilometrów od wspominanego już Zaboku. Przygarnęła go niejaka Barbara Šipek.

Kobieta doskonale wiedziała, z jakim typem się zadaje, ale nie przejmowała się tym. Nie tylko karmiła i opierała bandziora, pomagała mu też w dokonywaniu kradzieży. Kiedy w kwietniu 1983 roku wpadła w ręce milicji, uzbrojony Pintarić zabarykadował się w pobliskim domu, należącym do rodziny Kucelj, i zagroził, że zabije "30 osób", jeśli Barbara nie zostanie wypuszczona.

Nie docenił jednak słowiańskiej brawury braci Kuceljów. Milan i Matij rzucili się na niego z tasakami i cud tylko sprawił, że nie roznieśli go na strzępy. Ciężko ranny Pintarić ledwo przeżył i już nigdy nie odzyskał sprawności w prawej ręce.

Kilka miesięcy później znów stanął przed sądem. Do wcześniejszych mordów dorzucono mu kolejne przestępstwa: kradzieże i usiłowanie zabójstw. Dostał 20 lat i pod konwojem odstawiono go do więzienia w Lepoglavie (70 km od Zagrzebia).

Zoran Vlaisavljević, jeden z szefów tego zakładu karnego, tak wspominał mordercę:

- Dla mnie to był facet z rozdwojeniem jaźni. Na wolności królowała u niego przemoc, chlanie. W więzieniu zamieniał się w innego człowieka, uczciwego, sumiennego. Nigdy nie wdał się w walkę czy kłótnię ze strażnikami. Powtarzał mi, że choć jest złym człowiekiem, ma swoje zasady i podporządkował się naszym rygorom. Był mądry, choć nie ukończył nawet podstawówki. Cholera, przecież on nie umiał nawet dobrze czytać ani pisać. Wiedział za to bardzo dużo o broni. O tak, w tej materii okazał się prawdziwym znawcą.

Vlaislavljević doskonale poznał seryjnego mordercę, rozmawiał z nim co najmniej dwa razy w tygodniu. Pamięta, że Pintarić pracował w miejscowym zakładzie ceramiki i wszyscy go chwalili.

- Sam mnie prosił, żeby dać mu jakąś robotę. Dostał więc do polerowania wazony i popielniczki. Był bardzo pracowity, poważnie traktował swoje obowiązki - opowiadał Vlaisavljević.

Funkcjonariusz nie zgłębiał psychiki mordercy, uważał jednak, że u podłoża jego przestępczej drogi leżał alkohol, a ten towarzyszył mu przez cały czas spędzony na wolności. Morderca opowiadał również naczelnikowi, że hołduje tradycyjnemu systemowi wartości. W jego wypadku znaczyło to tyle, że nienawidził pedofilów i gwałcicieli, byli oni dla niego, jak to określał, na samym dnie ludzkiego łańcucha.    

- Ale to akurat nie odróżnia go od "normalnej" grypsery - dodawał Vlaisavljević.

Jego podwładni niekoniecznie podzielali zachwyty szefa. Jak wspominał jeden ze strażników z Lepoglavy:

- Pintarić potrafił wygłaszać godzinami swoje monologi i choć był w tym może jakiś sens, to jednak współwięźniowie nie trawili jego pogadanek. Nikt ich nie trawił.

Przepadł po przepustce

Łotrowi wciąż dopisywało szczęście, bo kiedy 3 września 1989 roku dostał jednodniową przepustkę z więzienia, ani myślał wracać za kraty.

- Dobrze pamiętam ten moment: Vinko dostał przepustkę i mógł na kilka godzin opuścić więzienie. Wyszedł z kobietą, która często go odwiedzała w zakładzie karnym. Nie zdarzyło się wcześniej, by któryś z obdarowanych tym przywilejem nie wrócił do celi. Tym razem jednak stało się inaczej - opowiadał Vlaisavljević.

Zbieg krył się po lasach, stodołach, przemykał z jednej wsi do drugiej, gubił ścigających, unikał zasadzek. Koło wsi Hrvatsko Zagorje włamał się do letniej chaty. Miał stamtąd doskonały widok na drogę. Widział, kto przyjeżdża do wsi, czy pojawiają się obcy, a jednocześnie w pobliżu znajdował się las, do którego mógł w każdej chwili dać nura w razie zagrożenia.

Pintarić był silny, miał wydatną żuchwę, barczystą sylwetkę, choć mierzył ledwie 162 cm wzrostu. Wystarczyło jednak na niego spojrzeć, a odchodziła ochota na sprzeczkę. Niewielu odważyło się mu podskoczyć, zwłaszcza że dysponował bronią.

W czerwcu 1990 roku milicji doniesiono, że mordercę widziano we wsi Prosenik Začretski, koło Zaboka. Informację przekazał Rudolf Belina, mieszkaniec sąsiedniej wioski. Pintarić musiał dowiedzieć się, kto go zakapował, skoro kilka dni później z zimną krwią zastrzelił Belinę.

Niedługo potem z ręki mordercy zginął jeden z sąsiadów Barbary Šipek, tylko za to, że zabił jej... kurę. Ostatnią ofiarą seryjnego mordercy był Božo Habek, zastrzelony 2 sierpnia 1990 roku.

Organy ścigania robiły wszystko, by dopaść lub unicestwić drania. Funkcjonariusze kilka razy namierzyli nawet zabójcę, jemu jednak za każdym sprzyjało szczęście i umykał pogoni. Pintarić stał się tak sławny, że władze Chorwacji wypowiedziały mu wojnę.

Akcję wymierzoną przeciwko mordercy określono kryptonimem "Pierścień". Jej cel był jeden: zakończyć 18-letni terror Pintaricia, który zamordował pięć osób, ranił dwóch stróżów prawa, i dokonał nie wiadomo ilu włamań i kradzieży.

W sierpniu 1990 roku pół setki milicjantów wyznaczonych do walki ze zbiegiem w pełnej gotowości stawiło się na zbiórce. Każdy w kuloodpornej kamizelce i obowiązkowym hełmie na głowie, z karabinem szturmowym w dłoni i jednym zadaniem: za wszelką cenę dopaść seryjnego mordercę Vincenta Pintaricia.

Kiedy ruszali w teren, miejscowi opowiadali o zbiegu legendy: że niczym leśny demon przemierza sady, łąki, skrada się do stodół, z pistoletem za pasem i myśliwską strzelbą w garści, z nieodłączną czapką na głowie. Często widziano go pijanym, zawsze niebezpiecznym.

- Sądziliśmy na początku, że złapiemy drania szybko, mieliśmy przecież wszystko do naszej dyspozycji, kilkudziesięciu doskonale wyszkolonych, świetnie uzbrojonych ludzi. Okazało się jednak, że przeprawa z mordercą była nielicha - wspominał gigantyczną obławę na zbrodniarza Mate Laušić, który pracował później (po rozpadzie Jugosławii) jako prawa ręka Damira Lončarića, szefa operacji specjalnych policji w Zagrzebiu i doradcy ds. bezpieczeństwa prezydenta kraju.

Każdego dnia jego ludzie mieli do przeczesania ze 30 km kwadratowych, jednak Pintarić często zmieniał kryjówki, skutecznie gubił pościg.

- To był wyjątkowy spryciarz, znał doskonale teren, w tej okolicy pełno było lasów i domów, z helikoptera nie mogliśmy go wypatrzeć, musieliśmy szukać kontaktu z miejscowymi, co było trudne, bo ludzie za nami nie przepadali. Musieliśmy więc przeszukiwać dom po domu. Nie mieliśmy innego wyjścia - relacjonował Mate Laušić.

Szef operacji, kompletując swój zespół, wybrał 30 najzdolniejszych agentów z jednostki celowej (późniejszej Alphy) i 15 ludzi z jednostki antyterrorystycznej Lucko. Wśród tych ostatnich wyróżniał się Władimir Faber, zdolny funkcjonariusz, o analitycznym umyśle. Wszyscy dostali jedno zadanie: zlokalizować i ująć przestępcę lub po prostu go zabić. Nie liczono się z kosztami, to był priorytet chorwackich milicjantów.

Zgromadzono najdrobniejsze informacje o uciekinierze, o jego przyzwyczajeniach. Kapusie donosili, że Pintarić stawał się nieostrożny, na co miał wpływ wypity przez niego alkohol, który niszczył nie tylko wątrobę, ale przeżarł również mózg zabójcy.

Kiedy waliła się Jugosławia, a na jej gruzach powstawały nowe niezależne państwa, coraz więcej Chorwatów sekundowało zbiegowi. Podczas meczów piłkarskich na stadionach Zagrzebia i innych miast kibice gardłowali: Pinta, wracaj! Tak właśnie nazywano zbrodniarza.

Funkcjonariusze z grupy pościgowej zorientowali się, że dzielenie się szczegółami dochodzenia ze społeczeństwem tylko przysparza zbiegowi sympatyków.

- Zdecydowaliśmy więc wrócić do cichej wojny przeciwko niemu - wspominał Laušić.

Ten doświadczony śledczy wiedział, że Pintarić miał w każdej wsi swoich kumpli, znajomków, a ci pomagali mu, karmili, przyjmowali na noc. Kiedy nie szło po dobroci, bandzior przykładał opornym pistolet do skroni. Nie było wtedy nikogo, kto odmówiłby mu podwody do sąsiedniej wsi czy nie załatwił amunicji.

Prywatny pościg

Kiedy na przełomie 1990 i 1991 roku rozpoczęły się starcia etniczne między Serbami, Chorwatami a Bośniakami (czyli jugosłowiańskimi muzułmanami), ludność i polityków pochłonęła wojna, przestano się interesować polowaniem na mordercę. Władze nie wspierały już specgrupy.  

- To był trudny czas, nie można się było doprosić wsparcia w żadnym ministerstwie, politycy o nas zapomnieli - żalił się Laušić.

Funkcjonariusz, sfrustrowany i wściekły, wsiadał wieczorami do swojego auta i jeździł szukać zbiega.

- Zarywałem całe noce, liczyłem, że go wreszcie spotkam. Przez cały czas miałem pistolet przy dupie i oczyma wyobraźni widziałem Vinka przed sobą. Co wtedy zrobię?, zastanawiałem się. Albo go zmuszę do poddania się, albo zastrzelę. Za wszelką cenę chciałem powstrzymać bandziora, by nie zabił po raz szósty. Takie myśli przemykały przez moją głowę, choć ostatecznie nigdy nie spotkałem go żywego - opowiadał Laušić.

Dwa razy milicjanci mieli już drania na muszce. Przeczesywali kiedyś tereny leśne w okolicach Rovišce i doniesiono im, że na jednej z polan może być Vinko. Przyjechali za późno. Znaleźli tylko puste puszki, z których jadł uciekinier. Jeden z gliniarzy opowiadał potem, że widział znikającego na horyzoncie Pintaricia.

Vinko umknął wtedy pościgowi i jakiś czas później wparował do mieszkania starszego małżeństwa w Bjelovarze. Stamtąd zadzwonił do... oficera dyżurnego w jednym z komisariatów.

Jak wspominał Laušić, rozmowa trwała długo, on sam przebywał wtedy w Zaboku. Ówczesne techniki nie pozwalały jednak na szybkie zlokalizowanie miejsca, z którego dzwonił morderca.

- Szlag mnie trafiał, Pintarić przecież nie chciał powiedzieć dyżurnemu, skąd dzwoni, a my nie byliśmy w stanie go namierzyć. Jeden telefoniczny kabel mógł obsłużyć 10 tys. numerów. 10. tys.! Do każdego musielibyśmy podłączyć policjanta, by ustalić, skąd dzwoni morderca, przecież to nierealne - pieklił się Laušić.

Przestępca znów okazał się bystrzejszy i uciekł przed pościgiem. Ustalono potem, że szedł doliną potoku, by zatrzeć po sobie ślady. Miejscowi mówili o nim, że zachowywał się jak rasowy partyzant, choć Vinko nawet nie pamiętał tamtych czasów. Ale w kraju, który zbudował swój mit założycielski na komunistycznym podziemiu Broza-Tity, każdy młody Jugosłowianin wysysał partyzancki etos z mlekiem matki.

Milicjanci tropiący mordercę wiedzieli też, że poszukiwany mężczyzna miał po wsiach liczne kochanki.

- Nazywaliśmy to wiejskim podziemiem. Pomagały mu stare panny i rozwódki. Vinko wybierał biedne samotne kobiety mieszkające na skraju wsi, by mieć dobry ogląd okolicy - opowiadał jeden z milicjantów zaangażowany w pościg za mordercą.

Stróżów prawa nurtowało często, czym taki alkoholik, z niedowładem prawej ręki, konus z wystającą szczęką omotywał kobiety? One same mówiły potem funkcjonariuszom, że Vinko dawał im ochronę, poczucie bezpieczeństwa, rozmawiał z nimi, słuchał ich żalów, jadł z nimi, pił, potem się kochał. Czuły się dowartościowane, podziwiane. Choć przyznawały też, że pijany Vinko potrafił być gburem, chamem i okrutnikiem.

Jedną z jego kochanek była Barbara Rose, najbardziej chyba oddana mordercy, choć okoliczności ich spotkania nie wskazywały na to, że staną się sobie bliscy. Poznali się w dziwnej scenerii. Otóż ukrywający się Pintarić wyskoczył nagle z pola kukurydzianego po ucieczce z więzienia w Lepoglavie i poprosił napotkaną wtedy kobietę o wodę. Ta zaprosiła go do domu i tak zaczął się ich płomienny romans.

Dziennikarzom chorwackiej gazety "Vjesnik" Barbara tak opisała pierwsze spotkanie ze zbiegiem:

- Pewnie nie wiesz, kim jestem, ale mam do ciebie prośbę. Mam na imię Vinko i jestem spragniony.

- Wiem, kim jesteś, ale to nieważne. Wejdź do domu, napijesz się, odpoczniesz - odpowiedziała Barbara.

Później mawiano o tej parze "Bonnie i Clyde", bo nie tylko kochali się jak słynna amerykańska para morderców, ale też razem dokonywali włamań.

Obława na "Leśnego"

Upływały kolejne tygodnie, a morderca wciąż był na wolności. Milicjanci uruchomili swoich kapusiów, niewiele jednak to dało. Posłano więc do wiosek wywiadowców przebranych za weterynarzy, którzy jeździli od wsi do wsi zdezelowaną furgonetką, wmawiając chłopom, że sprzedają szczepionki dla kurczaków. Przyjmowano ich w domach, na stole pojawiał się alkohol i gdy popijali z gospodarzami i niby od niechcenia zagadywali o zbiega, rozmowa przestawała się kleić.

Wymyślono więc inny fortel. Rozesłano szpicli w mundurach pracowników zakładów energetycznych, by skontrolowali stodoły. W tamtych czasach nagminną praktyką stało się podłączanie przez chłopów prądu na lewo. Przyłapanych na kradzieży łatwiej było wypytywać o mordercę. Ale i ta taktyka nie przyniosła sukcesów.

Wreszcie w maju 1991 roku jeden z posterunków dostał sygnał, że Pintarić odwiedza dom swojej kolejnej kochanki, Ankicy Buhiniček we wsi Veliko Trgovišće (tuż obok Zaboka). Zaczęto dyskretną obserwację, by się upewnić, czy zbieg rzeczywiście tam zachodzi.

Po 3 dniach wszystko było jasne, Pintarić pojawił się bowiem u Ankicy. Mundurowi otoczyli budynek, dla pewności wezwali na pomoc oddział specjalny. Nie zdecydowano się jednak na nocny szturm. Wiedziano, że Vinko jest dobrze uzbrojony, zdeterminowany i na pewno tanio swojej skóry nie sprzeda. Czekano więc na dogodny moment. Kiedy rankiem Pintarić wychodził z domu, przez megafony padły słowa: Policja! Poddaj się!

Bandyta ani myślał kapitulować i odpowiedział ogniem. W jego stronę poleciał grad policyjnych kul. Jedna z nich trafiła mordercę w nogę. Pintarić z trudem zdołał wycofać się do domu.

Ryczał przez okno, że się nie podda, domagał się przyjazdu swoich obrońców. Po jakimś czasie pojawił się we wsi jeden z adwokatów, lecz policjanci nie pozwolili mu wejść do oblężonego budynku.

Zaczął się szturm, który poprzedziła zasłona z gazu łzawiącego. To wtedy ranny i wściekły Pintarić postrzelił Ankicę. Grzmiał wniebogłosy, że to ona go wydała. Trafiona w brzuch kobieta miała szczęście. Przeżyła.

Kiedy do domu wpadli wreszcie funkcjonariusze ze specgrupy, jeden z nich wymierzył do leżącego mordercy. Kula trafiła Vinka w skroń. Bandyta zginął na miejscu. Obok niego spoczywał worek wypełniony wycinkami z gazet z opisami "wyczynów" mordercy i szczegółami milicyjnego za nim pościgu.

- Z maskami na twarzach weszliśmy do kuchni. Przy ścianie pod oknem leżał na plecach martwy Pintarić. Jego głowa była oparta o ścianę. Miał na sobie szary golf, pod nim biały T-shirt z napisem Cedevita (znany producent soków, taki chorwacki Hortex, istnieje do dzisiaj). Ubrany był w niebieskie dżinsy z etykietą ABBA (zespół bardzo popularny także w byłej Jugosławii), na nich jeszcze granatowe spodnie, do tego zimowe wełniane skarpety. W spodniach trzymał pistolet, było w nim pięć pocisków. Znaleźliśmy przy nim grzebień i żółtą zmiętą chusteczkę. W portfelu miał trochę szylingów i niemieckich marek (była to praktycznie zapasowa waluta Jugosławii). Na każdej ręce miał zegarek, na rękach krew, czaszka była rozłupana przez kulę - zanotował jeden z policjantów w raporcie.

Audiencja u Papieża

W ten sposób dobiegła końca operacja "Pierścień", ale Laušić znajdował się wtedy gdzie indziej. Od pewnego czasu pełnił inną funkcję, doradzał w kwestiach bezpieczeństwa kraju prezydentowi Chorwacji Franjo Tudjmanowi. Wtedy, w 1991 roku, trwała już walka o niepodległość tego kraju.

Kiedy antyterroryści otoczyli dom Ankicy, Franjo Tudjman razem Laušiciem byli przyjmowani na audiencji przez bardzo szanowanego wśród katolickich na ogół Chorwatów papieża Jana Pawła II.

- Najpierw jeden z doradców prezydenta podszedł do mnie i powiedział: Zabili Vinka. Zaraz po zakończonej audiencji poinformowałem o tym prezydenta Tudjmana. Na jego twarzy pojawił się wtedy lekki uśmiech - opowiadał Laušić.

Ciało mordercy spoczęło na cmentarzu więziennym w Lepoglavie. Złożono je do nieoznakowanego grobu. Na pogrzeb nie przybył nikt z bliskich, był jedynie Mato Repic, miejscowy proboszcz, i czterech więźniów Lepoglavy, którzy w zamian za kilka dni skrócenia wyroku podjęli się niesienia trumny. Duchowny postał chwilę nad grobem, wypowiedział kilka zwyczajowych formułek, nie wspomniał ani słowem o zabitym.

Legenda głosi, że od czasu do czasu grób odwiedza syn zabójcy. Kładzie kwiaty na mogile człowieka, którego życie wyznaczało szaleństwo, alkohol, strzelanie, więzienie, ucieczka i policyjna kula, która wreszcie dopełniła jego losu.

Kazimierz Sikorski

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy