Napad na Societe Generale - uczta w obrobionym banku

Societe Generale - bank, który się obiektem kradzieży stulecia /ASSOCIATED PRESS/FOTOLINK /East News
Reklama

Był  poniedziałek, 19 lipca 1976 roku. Parę minut przed 9 dwóch pracowników banku Société Générale w Nicei zeszło do podziemi, aby otworzyć drzwi skarbca. Włożyli klucze do zamków i przekręcili je w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Kiedy usłyszeli znajomy zgrzyt, natychmiast szarpnęli za potężny uchwyt. Jednak tym razem stalowe wrota nawet nie drgnęły! Bankowcy spojrzeli na siebie zdumieni.   

- Spróbujmy jeszcze raz - zadecydował starszy z mężczyzn. Powtórzyli procedury, ale znów bez efektu! Po kilku kolejnych nieudanych próbach zrezygnowali. Poszli do dyrektora, żeby powiadomić go o usterce.

Jacques Guenet zszedł na dół, aby osobiście sprawdzić, co się stało. Kiedy stwierdził, że jego podwładni mieli rację, zadzwonił po ślusarzy. Był kwadrans po 9.

Fachowcy przybyli na miejsce 15 minut później. Specjaliści potwierdzili to, co wydawało się najbardziej oczywiste - z niewiadomych przyczyn drzwi się zacięły. Nie pozostało nic innego, jak przewiercić się przez masywną betonową ścianę.

Prace trwały ponad 2 godziny i przebili się w samo południe. Kiedy w końcu opadł pył, dyrektor banku natychmiast wsadził głowę w otwór. Po chwili cofnął się i oniemiały patrzył na twarze ślusarzy.

- Niczego tu nie ruszajcie! - wydusił z siebie po chwili. - Muszę wezwać policję. Okradziono nas!

Reklama

Wino i pasztet z wątróbek

Po dokładnym sprawdzeniu żelaznej sztaby, którą rabusie od wewnątrz zablokowali drzwi skarbca, technicy kryminalistyczni w końcu mogli wpuścić do środka detektywów. Komisarz Jacques Albertin ze zmarszczonymi brwiami rozglądał się po wnętrzu pomieszczenia. Nie zrobiły na nim wrażenia walające się po posadzce puste kasetki, banknoty o niskich nominałach, drobna biżuteria i kilkanaście sztuk broni. Po 30 latach prowadzenia najgłośniejszych śledztw w sprawie morderstw, handlu narkotykami i rabunków niewiele mogło go zaskoczyć. Jednak tym razem było inaczej.

Omiótł wzrokiem pornograficzne zdjęcia, które bandyci przykleili do ścian. Pamiątki po seksualnych orgiach z udziałem najbardziej prominentnych mieszkańców Nicei zwiastowały nie lada kłopoty. Jeśli te fotki wypłyną, czeka nas skandal 100-lecia! - przemknęło mu przez myśl, gdy rozpoznał kolejne twarze, które niemal codziennie widywał na pierwszych stronach gazet.

Aż spurpurowiał na widok kilkunastu pustych butelek po winie i resztek pasztetu z gęsich wątróbek.

- To są jakieś jaja! - wycedził. - Oni zrobili sobie tutaj regularny piknik!

- Niech pan komisarz spojrzy - młodszy inspektor wskazywał na wewnętrzną stronę drzwi do skarbca. Bez broni, bez przemocy, bez nienawiści - brzmiał napis namalowany na ścianie białą farbą.

W rogu pomieszczenia znajdowała się dziura, która wiodła do tunelu. Jako pierwszy zszedł tam inspektor Pierre Lecocq. Włączył latarkę i aż gwizdnął z podziwem. Przestępcy profesjonalnie podeszli do pracy, w podkopie było podłączone oświetlenie i zamontowano wentylację. Co więcej, rabusie zadbali o wygodę: na ziemi rozłożyli... wykładzinę! Po kilkunastu metrach Lecocq natknął się na lancę tlenową, której bandyci użyli do przebicia się przez betonową podłogę skarbca. Wyjście z tunelu znajdowało się ponad 2 km dalej i łączyło się z siecią podmiejskich kanałów.

Tymczasem plotka o obrabowanym banku błyskawicznie rozeszła się po mieście. Wczesnym popołudniem przed siedzibą Société Générale zebrało się kilkudziesięciu klientów, którzy chcieli dowiedzieć się, czy ich depozyty są bezpieczne. Bankowcy potwierdzili, że doszło do napadu, jednak nie udzielali żadnych dodatkowych informacji.

Na wieść o rabunku wielu zgromadzonych przycupnęło na pobliskich krawężnikach i kryjąc twarze w dłoniach, płakało z rozpaczy - w skarbcu przechowywali oszczędności całego życia! Kiedy ok. 15 jeden z kasjerów wyszedł na ulicę, rozwścieczony tłum natychmiast rzucił się na Bogu ducha winnego mężczyznę. Tylko zdecydowana reakcja policjantów zapobiegła tragedii.

Kasa za donos

Następnego dnia o napadzie trąbiła już cała Nicea. Od rana rozdzwoniły się telefony na wszystkich komendach i komisariatach. Każdy z dzwoniących był przekonany, że to właśnie on naprowadzi gliniarzy na właściwy trop. Najczęściej wskazywano na bliżej niezidentyfikowany "gang hippisów", choć niemałą popularnością cieszyli się też "włoscy mafiosi".

Nie zabrakło również bardziej egzotycznych donosów, bowiem przynajmniej kilkanaście osób oskarżało o rabunek "arabskich terrorystów". Wszystkich przebił jednak pewien emeryt, który przysięgał, że sprawcą grabieży jest jego sąsiad, Jean-Claude Loret!

- Panie władzo, to na pewno on! - przekonywał oficera dyżurnego podczas rozmowy telefonicznej, którą zarejestrowano 23 lipca. - W zeszłym tygodniu pożyczył ode mnie kosiarkę i wciąż nie oddał! Na pewno wykorzystał ją do zrobienia podkopu!

Pośród setek nic nieznaczących informacji uwagę policjantów przykuł mężczyzna w średnim wieku, który zadzwonił 3 dni po odkryciu rabunku. Twierdził, że jest związany z podziemiem przestępczym w Nicei i posiada listę wszystkich osób zamieszanych w kradzież. Za ujawnienie tożsamości bandytów zażądał miliona franków oraz gwarancji, że w przypadku schwytania całej szajki otrzyma kolejną bańkę. Jako akt dobrej woli przekazał inicjały głównego organizatora napadu. Miał nim być tajemniczy "A.S.".

Policjanci poprosili o godzinę do namysłu. Kiedy o ustalonym czasie mężczyzna ponownie zadzwonił, słuchawkę przejął zastępca komendanta.

- Inicjały to za mało. Potrzebujemy więcej informacji, żeby zweryfikować pańskie doniesienia. Jestem po rozmowie z burmistrzem i dyrektorem banku, 2 mln to zdecydowanie za dużo! Musi pan obniżyć swoje żądania.

- Ryzykuję życiem, a wy chcecie negocjować?! Straciliście swoją szansę! - wrzasnął mężczyzna i rzucił słuchawkę.

Rzeczywiście, informator już się więcej nie odezwał. Na szczęście wkrótce pojawiły się pierwsze tropy, które dawały nadzieję na ustalenie tożsamości bandytów.

Bo podejrzewała zdradę

Prowadzący śledztwo oficerowie przejrzeli wszystkie zgłoszenia, którymi mundurowi zajmowali się od początku miesiąca. Mieli nadzieję natknąć się na coś, co naprowadzi ich na ślad rabusiów. Wyselekcjonowano kilkanaście mniej lub bardziej nietypowych informacji, wśród których znalazło się z pozoru nic nieznaczące zawiadomienie z 9 lipca.

Tego dnia na policję zadzwoniła żona miejscowego biznesmena. Według notatki służbowej oficera dyżurnego, Sophie Boyer zgłosiła, że z szuflady biurka w jej mieszkaniu zniknęły klucze do willi jej przyjaciela Michela Bauvoisa.

- Michel wyjechał na parę miesięcy. Poprosił mnie i mojego męża, żebyśmy doglądali jego rezydencji. No a teraz boję się, że ktoś ukradł klucze i się do niej włamał - tłumaczyła drżącym głosem. - Małżonek jest w pracy poza miastem i nie mam z nim kontaktu. Może jakiś patrol mógłby sprawdzić, czy nie ma tam włamywaczy? Nie wybaczyłabym sobie, gdyby okradli Michela!

Po krótkim wahaniu dyspozytor wysłał dwóch mundurowych pod adres wskazany przez kobietę. Dom znajdował się na przedmieściach Nicei, niedaleko wylotówki z miasta. Okazałą willę dzieliło od najbliższych zabudowań przeszło pół kilometra. Funkcjonariusze od razu zauważyli, że w środku ktoś jest. Wyjęli z kabur pistolety i powoli zbliżyli się do drzwi. Nacisnęli dzwonek.

Otworzył im ok. 40-letni brunet. Okazało się, że prócz niego w domu przebywa jeszcze trzech mężczyzn. Cała czwórka zgodnie twierdziła, że klucze dostali od Pierre'a Boyera, który udostępnił im willę przyjaciela, aby mogli zorganizować imprezę. Gliniarze na wszelki wypadek spisali dane balangowiczów. Po powrocie na posterunek zadzwonili do Sophie Boyer i przekazali jej, co ustalili. Nakazali także, by mąż zgłosił się do nich zaraz po powrocie z pracy.

Wieczorem na komisariacie zjawił się Pierre. Był mocno zmieszany, ale potwierdził wersję, jakoby użyczył willi swoim znajomym. Przy okazji wyznał, że cała sprawa ze sprawdzaniem domu wzięła się z podejrzeń jego żony, posądzającej go o niewierność.

- Ona wymyśliła bajeczkę, że boi się włamania.
Zauważyła zniknięcie kluczy i była przekonana, że zaszyłem się tam ze swoją kochanką - tłumaczył niepewnie. Wtedy gliniarze nie dali wiary tej opowieści, ale nie mieli żadnych podstaw do dalszego drążenia sprawy. Do czasu.

Wsypali kompana

Komisarz Jacques Tholance zwrócił uwagę na tamto osobliwe zdarzenie. Postanowiono raz jeszcze sprawdzić rezydencję Beauvoisa. 27 lipca do willi podjechał nieoznakowany samochód policyjny. Dwóch tajniaków przez dłuższą chwilę obserwowało posesję, jednak tym razem wydawała się opustoszała.

Wyszli z samochodu i sprawdzili drzwi. Okazały się otwarte! W środku nie było żywej duszy, ale poniewierające się w salonie rękawice, puste zbiorniki tlenu i potężne wiertła nie pozostawiały większych wątpliwości: w tym domu przebywali rabusie biorący udział w kradzieży! Spisanych uprzednio mężczyzn i małżeństwo Boyer objęto dyskretną obserwacją.

Następnego dnia natrafiono na kolejny trop. Na policję zgłosił się dyrektor niewielkiego nicejskiego banku.

- Rano jeden z kasjerów obsługiwał naszego klienta, który chciał spieniężyć złoto - oznajmił i położył na biurku oficera śledczego dwie drogocenne sztabki. - Dopiero kiedy odnosiłem je do sejfu, zauważyłem te oznaczenia. Są własnością Société Générale! - wyjaśnił, wskazując na wytłoczone w kruszcu sygnatury.

Bankowiec przekazał gliniarzom dane klienta, dzięki czemu kolejny ptaszek znalazł się pod nadzorem tajniaków.

Tożsamość kolejnej osoby, co do której istniały poważne podejrzenia, iż brała udział w napadzie, poznano dzięki cynkowi od pewnej luksusowej prostytutki.

- Moja koleżanka Chantal zwierzyła mi się ostatnio, że jej chłopak ma teraz kupę forsy, bo brał udział w jakimś wielkim skoku - zeznała córa Koryntu. A tajniacy "zaopiekowali" się kolejną osobą.

Funkcjonariusze byli cierpliwi. Niemal przez 3 miesiące pieczołowicie zbierali dowody przeciw wszystkim figurantom. Inwigilacja trwała 24 godziny na dobę; policjanci założyli podsłuchy na telefony i rozpracowywali sieć kontaktów. W końcu, 26 października 1976 roku, przeprowadzono akcję obejmującą kilka miast, w wyniku której zatrzymano 35 osób podejrzewanych o związki z napadem.

Przez następne dni kilkudziesięciu śledczych przesłuchiwało aresztantów. Po tygodniu zwolniono 27 mężczyzn, którzy mieli żelazne alibi na czas rabunku. Za kratami zostało osiem osób. W przypadku Francisa Pellegrina i Alaina Bournata śledczy zebrali żelazne dowody na ich udział w kradzieży.

Obaj, od lat związani z marsylskim podziemiem przestępczym, byli dobrze znani policji. Kryminalni przedstawili gangsterom ofertę nie do odrzucenia: jeśli wsypią organizatora napadu, dostaną mniejsze wyroki. Początkowo obaj zarzekali się, że nie wydadzą wspólnika. Pękli dopiero w sobotę, 6 listopada; zeznali, że pomysłodawcą rabunku był fotografik Albert Spaggiari.

Śledczy długo nie dawali wiary ich zapewnieniom. Albert Spaggiari był szanowanym obywatelem miasta, który w towarzystwie burmistrza Nicei odbywał właśnie podróż po Japonii. On miałby być przestępcą? Jeśli tak, to szykował się nie lada skandal! Zresztą nie pierwszy przy okazji tej zdumiewającej sprawy.

Terrorysta

Albert Spaggiari urodził się 14 grudnia 1932 roku w Laragne-Montéglin w południowo-wschodniej Francji. Dorastał w miasteczku Hyères, najstarszym kurorcie Lazurowego Wybrzeża. Wychowywany był przez matkę, która prowadziła niewielki sklep z bielizną.

W 1950 roku Spaggiari po raz pierwszy wszedł w konflikt z prawem - napadł na sklep jubilerski. Sprzedawca rozpoznał napastnika i jeszcze tego samego dnia chłopak znalazł się za kratami. Co dziwne, nastoletni rzezimieszek nie trafił przed oblicze sądu; po 2 dniach został wcielony do armii! Po odbyciu krótkiego kursu przysposobienia wojskowego znalazł się w pułku francuskich spadochroniarzy, biorących udział w wojnie o Indochiny.

Jednak niespokojna natura Alberta znowu dała o sobie znać. 31 stycznia 1953 roku został aresztowany przez żandarmerię wojskową za rabunek, którego miał dokonać w burdelu w Hanoi. Mężczyzna nie przyznawał się do winy, lecz po wielomiesięcznym śledztwie zakończonym procesem, 17 sierpnia 1954 roku, został skazany na 5 lat ciężkich robót. W listopadzie Spaggiariego deportowano do Francji i osadzono w więzieniu w Marsylii.

W 1957 roku Albert został przedterminowo zwolniony za dobre sprawowanie. Wrócił do rodzinnej miejscowości, gdzie przez kilka miesięcy imał się różnych dorywczych prac. W sierpniu 1958 roku poznał Edith, 22-letnią pielęgniarkę, z którą po pół roku znajomości wziął ślub. Niedługo później znalazł stałe zatrudnienie - otrzymał etat w firmie produkującej sejfy. Po godzinach dorabiał do pensji, otwierając kasy pancerne należące do osób, które... zgubiły klucze do swoich bogactw!

Robota na dwie zmiany wciąż nie dawała konkretnych pieniędzy, dlatego w październiku 1959 roku Spaggiari i Edith przenieśli się do Senegalu, jednej z francuskich kolonii. Rynek afrykański cierpiał na brak specjalistów montujących sejfy, więc Albert nareszcie zaczął zarabiać konkretne pieniądze. Co z tego, skoro już po paru miesiącach był zmuszony pakować manatki i razem z żoną czym prędzej wracać nad Sekwanę. Sytuacja w Senegalu (i na całym Czarnym Lądzie) stała się niezwykle niebezpieczna! W 1960 roku 17 państw afrykańskich, które dotąd były uzależnione od europejskich mocarstw, ogłosiło niepodległość. Zrzucaniu jarzma kolonizatorów towarzyszyły krwawe walki.

Kilkanaście miesięcy po powrocie do ojczyzny rozgoryczony Spaggiari przystąpił do Organizacji Tajnej Armii (OAS, Organisation de l'Armée Secrète). Była to grupa terrorystyczna zwalczająca plany przyznania niepodległości Algierii, pozostającej wciąż francuską kolonią. Siatkę w końcu rozbito, a wielu działaczy i sympatyków organizacji trafiło do więzienia. Wśród nich był Albert - aresztowano go 27 lutego 1962 roku podczas nalotu na tajną drukarnię ulotek OAS. Podczas procesu wszyscy oskarżeni dostali wyroki w zawieszeniu, tylko on został skazany na 4 lata więzienia. Miał pecha, podczas przeszukania jego domu policjanci znaleźli ukryte pod podłogą broń i amunicję...

Spaggiari i tym razem opuścił więzienie przed końcem wyroku, wyszedł na wolność w 1965 roku. Razem z żoną przeniósł się do niewielkiej miejscowości tuż pod Niceą. W 1968 roku w stolicy Lazurowego Wybrzeża otworzył zakład fotograficzny. Wiódł żywot przykładnego obywatela. Po kilku latach udało mu się zdobyć kontrakt na robienie zdjęć podczas oficjalnych imprez w ratuszu. Albert bardzo łatwo nawiązywał kontakty i z czasem zaskarbił sobie sympatię najbardziej wpływowych osób w mieście. Nawet burmistrz miasta nazywał go swoim przyjacielem.

Budzik w skrytce

Bycie pupilkiem władzy nie uchroniło Spaggiariego przed aresztowaniem. Policjanci zatrzymali go na lotnisku, gdy tylko wrócił z Japonii. Początkowo fotograf nie przyznawał się do udziału w rabunku, dopiero po kilku dniach z niekłamaną dumą zeznał, że faktycznie to on wpadł na pomysł obrobienia Société Générale.

Tłumaczył, że podczas przypadkowej rozmowy z członkiem rady miasta dowiedział się o istotnych szczegółach na temat zabezpieczenia skarbca. Rajca miał mu m.in. wspomnieć, iż ściany pomieszczenia ze skrytkami depozytowymi mają nawet 180 cm, ale w środku skarbca nie zainstalowano dodatkowych zabezpieczeń.

- Specjaliści uznali, że tylko kretyn próbowałby się przebić przez takie ilości żelbetonu. Dlatego w środku nie ma czujników reagujących na drgania i dźwięki - relacjonował radny.

I właśnie ta wiadomość zainspirowała Alberta! Postanowił sprawdzić, czy faktycznie w skarbcu nie umieszczono detektorów. W tym celu wynajął skrytkę, w której umieścił wielki budzik z nastawionym alarmem. O wyznaczonej godzinie stanął przed bankiem i czekał, co się wydarzy. Ku jego radości nic się nie stało. Rajca miał rację, w środku nie było żadnych czujników!

Spaggiari od początku zakładał, że najlepszym sposobem dostania się do skarbca będzie zrobienie podkopu. Poświęcił wiele nocy, by rozpoznać sieć kanałów biegnących pod miastem. Po żmudnych obliczeniach doszedł do wniosku, że najbezpieczniejszym rozwiązaniem będzie wykopanie 2-kilometrowego tunelu, który zacznie się pod ul. Gustave'a Déloye'a. Oczywiście cała operacja wymagała czasu i niemałej grupy współpracowników.

- Miałem jeszcze dużo znajomości z czasów OAS - zeznał podczas jednego z przesłuchań. - A oni z kolei mieli kumpli wśród różnych innych typów.

W ten sposób Spaggiari wszedł w kontakt z członkami przestępczego podziemia Marsylii. Po kilku tygodniach skompletował grupę najlepszych złodziei w regionie.

Rabusie rozpoczęli kopanie tunelu 7 maja 1976 roku; przez niemal 3 miesiące każdą noc spędzali w podziemiach. W końcu, gdy zbliżał się dzień, w którym planowali przebić się do skarbca, wszystko raptem wzięło w łeb!!!

Obrus z banknotów

Jak zeznał Spaggiari, w przeddzień planowanego przebicia podłogi skarbca gazety obwieściły, że nazajutrz do Nicei przyjedzie z wizytą prezydent Francji Valéry Giscard d'Estaing. Rabusie nie mieli wątpliwości, że służby ochrony głowy państwa dokładnie przetrzepią sieć kanałów pod miastem. Musieli odłożyć napad i w napięciu oczekiwali, czy agenci nie odkryją podkopu. Wejście do tunelu zasypali górą kamieni i z niecierpliwością obserwowali rozwój wypadków. Mieli szczęście: nikt nie natknął się na podziemny korytarz!

Po wyjeździe prezydenta na wszelki wypadek odczekali jeszcze parę dni i wrócili do kopania. Podłogę bankowego skarbca przebili w piątek, 16 lipca, punktualnie o 21.30. Rabusie weszli do środka i zabrali się do otwierania depozytów. Zamki skrytek okazały się na tyle solidne, że w ciągu 2 dób niemal nieustannej pracy udało im się rozpruć jedynie 371 z 4 tys. kasetek.

W niedzielę wieczorem Spaggiari zostawił wspólników i wyszedł ze skarbca. Aby uczcić powodzenie akcji, umówił się z przyjacielem w eleganckiej restauracji i zjadł z nim wykwintną kolację! Nie zapomniał jednak o kompanach; po posiłku poszedł do sklepu i kupił najdroższe pasztety z gęsi oraz najlepsze wina. Wrócił do skarbca i przygotował kumplom wytworną wieczerzę. Bandyci zajadali się królewską strawą, którą rozłożyli na milionach franków wyjętych z depozytów!

Łupy zaczęli wynosić w poniedziałek o 2 w nocy. Opróżnienie skarbca zajęło im 3 godziny. Wszystkie fanty wrzucili do samochodu terenowego, który uprzednio zaparkowali w pobliżu wyjścia z kanału. Stamtąd pojechali do willi, której użyczył im Pierre Boyer. Mężczyzna miał zostać sowicie wynagrodzony za zorganizowanie meliny.

Mimo że złodziejom udało się otworzyć ledwie 10 proc. skrytek, to i tak łup okazał się olbrzymi. Szacowano, że zrabowali równowartość 50 mln franków (dziś byłoby to prawie 30 mln euro), jednak rzeczywista kwota pozostaje niewiadomą. Nie wszyscy, którzy stracili pieniądze podczas napaści, chcieli przyznać się do poniesionych strat.

Brawurowa ucieczka

Spaggiari wybrał na swojego obrońcę weterana Legii Cudzoziemskiej Jacques'a Peyrata. Mecenas przekonał swojego klienta do współpracy z prokuraturą. Jednocześnie Albert przez cały czas planował wyrwać się z rąk sprawiedliwości. Po 5 miesiącach spędzonych w areszcie przyznał się adwokatowi, że zamierza zwiać. Peyrat próbował odwieść go od tego pomysłu, lecz jego klient był zdecydowany odzyskać wolność. W realizacji planu ucieczki pomogli mu dawni koledzy z OAS - Robert Desroches i Michel Brusot.

Rankiem 10 marca 1977 roku Spaggiari poinformował swojego adwokata, że chce przekazać sędziemu informacje o wysoko postawionych politykach, którzy byli faktycznymi zleceniodawcami napadu. Sędzia Richard Bouazis niezwłocznie przyjechał do aresztu.

- Wszystko opowiem, ale pod jednym warunkiem - zakomunikował Albert na początku spotkania. - Tutaj ściany mają uszy. Jeśli oni dowiedzą się, że jestem kapusiem, nie przeżyję następnej doby.

- Co pan proponuje? - sędzia za wszelką cenę chciał poznać głównych zleceniodawców kradzieży.

- Opowiem o wszystkim w pańskim gabinecie.

Bouazis nie wahał się długo. Po półtorej godzinie Spaggiari został przewieziony w konwoju do sądu. Parę minut po 13 został doprowadzony do pokoju sędziego. Z powodu poufnych informacji, które chciał przekazać, sędzia wyprosił na zewnątrz funkcjonariuszy służby więziennej, którzy - zgodnie z regulaminem - powinni przez cały czas pilnować aresztanta. Spaggiari został w towarzystwie Bouazisa i swojego adwokata.

Albert zaczął składać zeznania, wolno spacerując po gabinecie. W pewnym momencie, niby przypadkiem, zbliżył się do okna. Nagle błyskawicznie je otworzył, wskoczył na parapet i trzymając się rynny, zsunął się piętro niżej. Kiedy od ziemi dzieliło go ponad 5 m, zeskoczył na zaparkowany pod oknami samochód. Obok auta już czekał na niego kompan, który siedział na motocyklu z włączonym silnikiem.

Ruszyli z piskiem opon i opuścili dziedziniec sądowy. Po kilku chwilach dojechali na parking podziemny pod pl. Massena, który znajdował się niecały kilometr od budynku sądu. Tam Albert schował się w bagażniku furgonetki, która natychmiast wyjechała z miasta. Przestępcy zatrzymali się dopiero w powiecie Vigier Park; Spaggiari ukrył się w mieszkaniu, które uprzednio wynajęli jego wspólnicy.

Na nogi postawiono policję w całej Nicei. Mimo intensywnych poszukiwań fotografa nie udało się odnaleźć. Uciekinier odczekał kilka dni i kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, wyjechał do Paryża.

Niedługo później do właściciela samochodu, który Spaggiari zniszczył podczas ucieczki, przyszła niewielka paczuszka. Znajdowało się w niej 5 tys. franków i kartka z krótką informacją: Za poniesione szkody.

Emerytura za kradzione

Po ucieczce Spaggiariego kontynuowano proces podejrzanych o dokonanie rabunku. 23 października 1979 roku pomysłodawcę napadu zaocznie skazano na dożywocie. Pozostali oskarżeni usłyszeli wyroki od 5 do 7 lat więzienia. Przez media przelała się fala zarzutów, jakoby Spaggiariemu pomogli w ucieczce wysoko postawieni politycy w Nicei (podejrzewano m.in. burmistrza miasta, który ostatecznie został oczyszczony ze wszystkich zarzutów). Żadnemu z nich nic nie udowodniono.

Wciąż niewiele wiadomo o latach, które Spaggiari spędził, ukrywając się przed wymiarem sprawiedliwości. Mówiono, że dzięki zrabowanym pieniądzom wiódł luksusowe życie. Po wielu latach wyszło na jaw, że wyrobił sobie lewe dokumenty na nazwisko Romain Clément. Dłuższy czas przebywał w Ameryce Południowej, m.in. w Brazylii.

Tam spotkał się z Ronnim Biggsem, który w Kraju Kawy ukrywał się przed brytyjskim wymiarem sprawiedliwości (Biggs był poszukiwany za współudział w słynnym napadzie na pociąg pocztowy z 1963 roku, podczas którego zrabowano równowartość niemal 3 mln funtów). Jednak najbardziej Spaggiariemu przypadła do gustu Argentyna, to właśnie tam kupił luksusową posiadłość. W Buenos Aires przeszedł operację plastyczną.

Przez jakiś czas uciekinier pomieszkiwał również w Chile, ale wyjeżdżał także do Europy - kupił sobie domy w Hiszpanii i w północnych Włoszech. Plotki głoszą, że w ciągu 12 lat ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości co najmniej kilka razy przebywał we Francji; podczas tych wizyt odwiedzał matkę.

Spaggiari napisał książkę zatytułowaną "Les Égouts du paradi" (kanały raju), w której opisał historię napadu. Nad Sekwaną jego dzieło z miejsca stało się bestsellerem! Zresztą Albert wielokrotnie kontaktował się z prasą, dziennikarzom wysyłał nawet zdjęcia ze swoich kryjówek. W jednej z luksusowych posiadłości gościł reportera hiszpańskiej telewizji. W międzyczasie powtórnie stanął na ślubnym kobiercu, tym razem wybranką jego serca stała się dużo od niego młodsza Włoszka.

W 1981 roku Spaggiari podupadł na zdrowiu. Wyjechał do Rzymu i w tamtejszej klinice przeszedł operację usunięcia raka nerki.

Nigdy nieukarany

W 1979 roku nakręcono film "Złotodajne kanały", w którym przedstawiono kulisy francuskiego skoku 100-lecia. Na temat napadu powstało także kilkanaście książek. Jedną z nich w 1995 roku opublikował Ken Follett (autor bestsellerowych powieści szpiegowskich i sensacyjnych) przy współpracy z francuskim dziennikarzem śledczym René L. Mauricem.

Według niepotwierdzonych informacji, Albert Spaggiari zmarł 8 czerwca 1989 roku we włoskiej wsi Belluno. Przez wiele lat krążyły legendy, że złodziej odszedł w tajemniczych okolicznościach; mówiono, że został zamordowany na zlecenie któregoś z francuskich polityków. Jednak żona Spaggiariego twierdziła, iż jej mąż zmarł na nowotwór gardła (inne źródła mówiły o raku płuc). Po śmierci przestępcy członkowie najbliższej rodziny potajemnie przetransportowali jego zwłoki do Francji. Pomysłodawca francuskiego napadu 100-lecia został pochowany na cmentarzu w Hyères.

Mimo upływu lat wciąż wiele osób nie wierzy, jakoby to Albert Spaggiari zorganizował rabunek. Wyobraźnię zwolenników tej teorii rozgrzały informacje z 2011 roku. Właśnie wtedy Jacques Cassandri, niegdyś członek marsylskich gangów, przyznał w swojej książce, że to on jest rzeczywistym pomysłodawcą kradzieży milionów z Société Générale. Według Cassandriego, mafia posłużyła się Spaggiarim, aby ukryć faktycznych inicjatorów rabunku. Jak było naprawdę? Odpowiedzi na to pytanie zapewne już nie poznamy. Zrabowanego łupu nigdy nie odnaleziono.

Miłosz A. Gerlich

--

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.

Źródło:

W artykule wykorzystano informacje zawarte m.in. w tekście Christophera Othena "Sewer Rats", dostępnego pod adresem: http://www.brightreview.co.uk/ARTICLE-Sewer-Rats.html.

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy