Jak "Szkatuła" policjantów kiwał...

Kulisy karier dwóch wielkich bossów przestępczego światka: aresztowanego "Szkatuły" oraz skruszonego "Masy".

Trudno w to uwierzyć, ale takie są fakty: Rafał S., pseudonim "Szkatuła", od dziewięciu lat najbardziej poszukiwany polski gangster, regularnie grywał w piłkę nożną w rozgrywkach klasy B! Był zawodnikiem w drużynie Ludowego Klubu Sportowego Pniewy. Jeszcze trzy dni przed zatrzymaniem, 8 maja br., gangster wyszedł na murawę w spotkaniu przeciwko KS Lesznowola (został zarejestrowany pod nazwiskiem Andrzej Ponikowski). Pniewy wygrały ten mecz 3:1 i umocniły się na pozycji wicelidera klasy B. "Szkatuła" alias "Ponikowski" alias "Messi"... Tego ostatniego pseudonimu gangster nie dorobił się przez przypadek - Rafał S. stylem gry bardzo przypominał właśnie dryblera z Barcelony. Był zresztą fanem najlepszego piłkarza świata i nawet w chwili zatrzymania przez policjantów miał na sobie koszulkę "Barcy" z nazwiskiem swojego piłkarskiego idola.

Reklama

Dryblujący gangster

Na stronie internetowej klubu z Pniew umieszczono kilkadziesiąt fotografii z tego ważnego dla drużyny pojedynku z Lesznowolą. Na jednym z nich "Szkatuła/Messi" w koszulce z numerem 10 na plecach cieszy się z kolegami ze zdobytych goli. Gdy porówna się zdjęcie z boiska z opublikowanym przez policję portretem ściganego przestępcy, to nie ma najmniejszych wątpliwości, że na obu fotografiach widnieje ten sam człowiek. A jednak przez tyle lat nie został rozpoznany...

Jego koledzy z drużyny są teraz w lekkim szoku, bo żaden z nich nawet nie przypuszczał, z kim trenował na murawie. Przyznają, iż piłkarskiego kunsztu gangsterowi nie brakuje. Zawodnicy z Pniew podkreślają futbolową pasję i zapał zawodnika, choć 36-letni Rafał S. nie był podstawowym graczem (w rundzie wiosennej wystąpił tylko w dwóch spotkaniach). 20 marca w meczu w Głuchowie strzelił nawet gola, co dało LKS Pniewy cenny remis (4:4), a w niedzielę 8 maja grał przez 73 minuty w spotkaniu z Lesznowolą.

Rafała S. widywano też na innych boiskach, np. w Tarczynie (wcześniej podobno występował w tamtejszym klubie Tarpan Tarczyn), uczestniczył w turniejach piłkarskich, m.in. w Goszczynie oraz Michałowicach. Grywał również amatorsko popołudniami. Po opublikowaniu jego zdjęć z policyjnego zatrzymania, na internetowych forach pojawiło się mnóstwo zaskakujących komentarzy. Okazuje się, że wiele osób grało z nim w piłkę, znało go bliżej.

Podobno "Szkatuła" jak prawdziwy gwiazdor miał zwyczaj obdarowywania swą koszulką młodszych piłkarzy. Zawsze biegał po murawie w drogich markowych butach, często zmieniał "korki". Któryś z internautów napisał też, że poszukiwany pojawiał się na turniejach w Michałowicach, w których po służbie grali... funkcjonariusze policji. Pod tą informacją ktoś zauważył filozoficznie: Przedryblował niejednego policjanta także na boisku, nie tylko na ulicy...

Ofiara futbolowej pasji

"Szkatułę" zatrzymano w podwarszawskiej Lesznowoli w środę, 11 maja około godziny 17. Nie wiadomo, czy ostatecznie zgubiła go właśnie futbolowa pasja. Może jednak ktoś go rozpoznał na spotkaniu... Poszukiwany ośmioma listami gończymi, w tym dwoma europejskimi nakazami aresztowania, gangster jechał szarą skodą fabią z Piaseczna w kierunku Magdalenki. Policjanci ze specjalnej grupy dochodzeniowej już od kilku dni obserwowali tę trasę.

Gdy agenci CBŚ dostrzegli podejrzanego za kierownicą auta, dali sygnał przez radio swoim partnerom z drogówki. Kilkaset metrów dalej z radiowozu wysiadł umundurowany funkcjonariusz i zatrzymał kierowcę do rutynowej kontroli. Był to jednak sprytny fortel. Chodziło o to, aby "Szkatuła" nie nabrał podejrzeń, że został zdekonspirowany.

- Zakładaliśmy, że może posiadać broń. On jest niebezpieczny. A raczej był niebezpieczny - przyznał w radiu Grzegorz Prusak, funkcjonariusz, który kierował poszukiwaniami Rafała S. Gangster wylegitymował się polskim paszportem. Rafał S. tłumaczył się, że nie posiada przy sobie prawa jazdy, gdyż zawieruszyło się przy przeprowadzce. Może liczył, że wszystko skończy się na mandacie za brak dokumentu. Raczej nie podejrzewał pułapki, ponieważ nie uciekał, nie był też uzbrojony. W samochodzie znaleziono tylko zakupy.

Bardzo zaskoczony gangster

W ciągu zaledwie kilku minut policjanci musieli ocenić, czy faktycznie mają do czynienia z jednym z najbardziej poszukiwanych członków świata przestępczego w Polsce. Okazało się, że nazwisko, którym się posługiwał, należało do innej osoby. "Szkatuła" z barczystego, krótko ostrzyżonego i ogolonego mężczyzny przeistoczył się w smukłego trzydziestoparolatka z brodą i wąsami. Zapuścił włosy, teraz nosił okulary. Chociaż regularnie grywał w piłkę, to jednak pozbył się typowej muskulatury, z jaką kojarzeni są gangsterzy - "Szkatuła" schudł kilkanaście kilogramów.

Funkcjonariusze zorientowali się w końcu, że w ich ręce wpadł groźny przestępca i zdecydowali się go zatrzymać. Gangster był bardzo zaskoczony... Rafał S. nie stawiał oporu. Już na komisariacie sam przyznał, kim naprawdę jest. Dla pewności pobrano od niego odciski palców, wykonano również badania DNA, które dodatkowo potwierdziły tożsamość zatrzymanego.

W 2008 roku Komendant Główny Policji wyznaczył nagrodę w kwocie 20 tysięcy złotych za pomoc w ujęciu "Szkatuły". Pieniądze miały trafić nie tylko do osoby, która przekaże informacje o kryjówce poszukiwanego przestępcy. Oferowano pieniądze również za wiadomość o ewentualnym miejscu pochowania jego ciała, bo zakładano, że "Szkatułę" mogli zgładzić inni gangsterzy w mafijnych porachunkach. Policja oficjalnie potwierdziła, że nagroda nie została wypłacona, ponieważ nie skorzystano z pomocy informatorów.

Interes prowadzony z Hiszpanii

- Rozpracowanie "Szkatuły" trwało od kilku miesięcy. Mieliśmy hipotezę, że jest gdzieś w tym rejonie. I że pojawi się tam, gdzie zakładaliśmy, tego właśnie dnia. Mieliśmy trochę nadziei, ale też sporo wiedzy - przyznał w radiu Grzegorz Prusak. - Przestępca nie wpadł dzięki donosowi tajnego informatora policji. To była żmudna analityczna robota. Pracował nad tym jeden z lepszych zespołów poszukiwawczych. I ta wiedza, doświadczenie, instynkt śledczych doprowadziły do potwierdzenia tej informacji i zatrzymania. On był priorytetem. Chcieliśmy wyeliminować niebezpiecznego przestępcę. Na tym się skupia mój wydział. Na tych najniebezpieczniejszych - podkreślił Prusak. 

Specgrupę powołał Komendant Główny Policji w grudniu 2010 roku. Wchodzący w jej skład kryminalni z komendy głównej i komendy stołecznej analizowali każdą, nawet najdrobniejszą informację dotyczącą "Szkatuły". W trakcie prac zespołu weryfikowano wersje mówiące o tym, że Rafał. S. nie żyje lub ukrywa się na terenie Polski i nadal prowadzi gangsterską działalność, bądź przebywa w Hiszpanii i stamtąd nadzoruje biznes przestępczy w Polsce.

Futbolowa pasja gangstera była sprytną przykrywką, posunięciem wręcz brawurowym. "Szkatuła" udowodnił, że przez te wszystkie lata potrafił dobrze się ukrywać, wcale nie siedząc w piwnicy czy zabarykadowanym bunkrze. W tym czasie - jak przyznali policjanci już po jego zatrzymaniu - nie tracił wpływów ani przywództwa w gangu, i zapewne też dochodów płynących z przestępczej działalności. Dobitnie świadczą o tym zarzuty, które po aresztowaniu postawiła mu prokuratura.

Chłopak z Czerniakowa

Rafał S. pochodzi z warszawskiego Czerniakowa, mieszkał przy ul. Iwickiej i tam zaczął swą przestępczą działalność - od kradzieży aut. Wówczas, w latach 90., gdy rządził jeszcze gang z Pruszkowa, chłopak znany był pod pseudonimem "Szkatułka". Potem zaczął się wspinać na coraz wyższe szczeble w mafijnej  hierarchii. Z czasem gangsterzy zaczęli się do niego odnosić z większym szacunkiem i w końcu zniknęło zdrobnienie z jego pseudonimu. Rafał S. uchodził za sprytnego, ale też i bezwzględnego złodzieja aut - to podobno on wymyślił i upowszechnił w Warszawie sposób kradzieży luksusowych limuzyn na tzw. stłuczkę.

Metoda polegała na lekkim uderzeniu pojazdu, jadącego przed złodziejami. Gdy kierowca po kolizji wysiadał ze swojego auta, by sprawdzić, jakie są szkody, wówczas do jego samochodu wskakiwali sprawcy stłuczki i pośpiesznie odjeżdżali. Nie każdy "klient" pozostawiał bezmyślnie kluczyki w stacyjce, czasami trzeba było go brutalnie pobić lub zastraszyć bronią. Przestępcy kradli też samochody kobietom - panie były znacznie łatwiejszym celem. W Warszawie w pewnym okresie zapanowała psychoza strachu przed "szkatułkowcami", bezwzględnymi złodziejami aut.

Dochodziło nawet do tak absurdalnych sytuacji, że kierowcy w obawie przed kradzieżą nie zatrzymywali się po kolizji, lecz od razu pędzili do najbliższego komisariatu policji. Rafał S. najpierw pracował dla gangu Piotra K. ps. "Bandziorek", a kiedy ten uciekł do Niemiec i na czele grupy stanął Mariusz D. ps. "Przeszczep", kontynuował  swoją przestępczą karierę pod jego okiem. Mógł się od niego wiele nauczyć. Nowy boss miał bowiem dosyć oryginalne metody działania. Z zawodu elektromechanik potrafił kupić w salonie najnowszy model luksusowego pojazdu, by następnie w dziupli rozłożyć takie auto na najdrobniejsze części. Szukał sposobu na obejście zabezpieczeń w danym modelu i jednocześnie szkolił pracujących dla niego złodziei samochodów.

"Przeszczep" jednym z biskupów

"Przeszczep" uchodził za człowieka niezwykle religijnego - boss wstąpił do Kościoła Głosicieli Dobrej Nowiny, założonego w 1995 roku przez Henryka M. Była to przykrywka i pomysł na biznes. Jego gang kradł auta, handlował narkotykami i porywał ludzi dla okupu, zaś członkowie wspólnoty religijnej prali brudne pieniądze, dokonywali fikcyjnych darowizn (odpisywanych od podatku), oszukiwali i wyłudzali. Kościół - jak wynikało z dokumentów sądowych - mieścił się w prywatnym mieszkaniu, "Przeszczep" okazał się jednym z biskupów.

W 1999 roku ten fałszywy duchowny trafił jednak za kraty, a wraz z nim ponad trzydziestu żołnierzy gangu. "Szkatuła" pozostał na wolności i dzięki temu wkrótce mógł się usamodzielnić. To właśnie wtedy stał się prawdziwym bossem. Zaczął odgrywać coraz  większą rolę nie tylko w stołecznym półświatku. po szczeblach kariery...

Koledzy "Szkatuły" jeszcze z okresu czerniakowskiego podkreślają, że nigdy nie brakowało mu ambicji i determinacji. Chłopak posiadał zdolności przywódcze. Po aresztowaniu "Przeszczepa" Rafał S. wykorzystał odpowiedni moment - zebrał niedobitki grupy, dogadał się z nowymi, młodymi gangsterami z Żoliborza i Śródmieścia, i stopniowo zaczął rozszerzać swe wpływy w centrum Warszawy. Zadanie ułatwiła mu policja, która w 2000 roku ostatecznie rozbiła słynny gang z Pruszkowa. "Szkatuła" wspólnie z Szymonem K., ps. "Szymon", z grupy żoliborskiej, wypowiedzieli bezwzględną wojnę innym bandytom w stolicy.

Spadkobierca gangu z Pruszkowa

Ich gang nazywano śródmiejskim. Lecz tak naprawdę grupa "Szkatuły" dążyła do opanowania całej Warszawy oraz miast na Mazurach. Obaj bossowie systematycznie powiększali kontrolowany obszar miasta i zaprowadzali na nim własne porządki. Obłożyli "podatkiem" agencje towarzyskie, ściągali haracze od drobnych przedsiębiorców, zastraszali opornych (m.in. podkładali bomby pod solaria na warszawskiej Pradze). Policja obliczała, że tylko z takich wymuszeń przychody gangu wynosiły miesięcznie prawie 300 tysięcy złotych. Rafał S. i Szymon K. zajmowali się również okradaniem hurtowni i przemycaniem sprzętu RTV. Nadal też kradli samochody.

Przede wszystkim jednak zdominowali rynek handlu narkotykami, co zapewniło im ogromne zyski. Ich działania coraz bardziej irytowały konkurencyjne gangi. "Szkatuła" wyrósł na postać nr 1 stołecznego świata przestępczego. Nawet szef tzw. grupy mokotowskiej, Andrzej H., ps. "Korek", musiał się z nim liczyć, choć to właśnie on uważał siebie za spadkobiercę całej struktury gangu z Pruszkowa. Tymczasem nagle pod nosem zaczął mu się panoszyć konkurent.

I to jakiś zwykły złodziej samochodów! Rosnący w siłę bandyta drażnił "Korka" tym bardziej, bo jeszcze przed kilkoma laty Rafał S. przynależał do grupy mokotowskiej i kradł auta także na jego zlecenie. Andrzej H. postanowił rozprawić się z nowym rywalem, lecz nie docenił go. Ten współpracował już z płatnymi mordercami pochodzącymi z Kaukazu. Okazał się też bardziej bezwzględny i skuteczny.

Wojna z "Korkiem"

Trzydziestego pierwszego maja 2002 roku krwawe porachunki gangsterskie rozpoczęły się od słynnej strzelaniny w centrum handlowym Klif na warszawskiej Woli. W zamachu, przeprowadzonym w jednym z tamtejszych barów, na oczach wielu klientów zginęło dwóch gangsterów z grupy "Korka". Trzeci - Tomasz S., ps. "Komandos" - został ranny i uciekł (zastrzelono go kilka miesięcy później na stacji benzynowej przy ul. Radzymińskiej na warszawskiej Pradze). Potem zginął - zabity w szpitalu - Konrad O., gangster z grupy nowodworskiej.

Sam "Korek" został aresztowany w 2003 roku i pięć lat później skazany na 15 lat więzienia za handel narkotykami i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Nie zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą. Zza krat wydał natomiast wyrok śmierci na obciążającego go świadka koronnego, prokuratora i piszącego o jego gangu dziennikarza. Gdy w lutym 2008 roku Centralne Biuro Śledcze rozpracowało i aresztowało kilkunastu członków grupy tzw. szkatułkowców, policjantom udało się potwierdzić, że za wspomnianymi zamachami stał Rafał S.

- Prokuratorzy przedstawili Rafałowi S. dwanaście zarzutów, które obejmują między innymi takie przestępstwa, jak udział w zorganizowanej grupie przestępczej, kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym. Dziewięć z nich dotyczy kradzieży samochodów, a ostatni handlu narkotykami - powiedziała rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie Monika Lewandowska.

Przedstawione zarzuty dotyczą lat 1997-2001, a pierwszy z nich wiąże się z udziałem w gangu Mariusza D., ps. "Przeszczep". W sumie "Szkatuła" usłyszał trzynaście zarzutów, gdyż wcześniej Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga postanowiła go oskarżyć o podżeganie do zabójstwa Tomasza S., ps. "Komandos", bliskiego współpracownika szefa gangu mokotowskiego Andrzeja H. Za te przestępstwa grozi łącznie kara dożywocia.

Powiązania świata przestępczego z politykami

Zupełnie odmienną strategię ratowania się przed wymiarem sprawiedliwości przyjął inny gangster, Jarosław Sokołowski, ps. "Masa" - najsłynniejszy w Polsce świadek koronny, a wcześniej jeden z bossów gangu z Pruszkowa. To właśnie dzięki jego zeznaniom udało się rozbić ten największy w kraju mafijny układ. Wskutek tego wielu bandytów, kilku biznesmenów oraz byłych polityków trafiło za kratki. I chociaż od tamtych wydarzeń minęła już dekada, to jednak opinie zarówno na temat samych zeznań "Masy", jak i efektów śledztw oraz wyroków sądowych nadal są podzielone.

Jedni wskazują, że dzięki Sokołowskiemu i kilku innym świadkom koronnym udało się w Polsce powstrzymać falę zorganizowanej przestępczości. Nie brakuje także ocen skrajnie odmiennych: skruszony "Masa" poprzez współpracę z policją miał uratować życie, zapewnić spokój członkom swojej rodziny i, przy okazji, eliminować konkurentów oraz mścić się na osobach, które mu podpadły. Śledczy do tej pory spotykają się z zarzutami, że niewystarczająco drążyli wątki powiązań świata przestępczego z politykami, urzędnikami czy wręcz konkretnymi partiami politycznymi, które miały być finansowane przez gangi. 

Proces, w którym zeznawał Sokołowski, został utajniony. Dlatego trudno porównać materiał dowodowy, zgromadzony w trakcie śledztwa i procesu, z rewelacjami ujawnianymi przez "Masę" w mediach. I może w tym właśnie tkwi źródło wielu kontrowersji, tym bardziej, że "skruszony" gangster na procesie podobno wycofywał się z niektórych zeznań i zdarzało mu się zmieniać swe wyjaśnienia. Jedno wydaje się pewne: Jarosław Sokołowski wraz ze swoją rodziną jest chroniony i żyje pod przybranym nazwiskiem na koszt polskiego państwa.

"Masa", czyli "Książę"

Od czasu do czasu udziela prasowych wywiadów lub występuje nawet w programach telewizyjnych. Już sam sposób i moment podjęcia współpracy "Masy" z policją był zaskakujący. W grudniu 1999 roku w Zakopanem zastrzelony został inny przywódca Pruszkowa, Andrzej K., ps. "Pershing". Kule dosięgły go, gdy pakował do auta narty po miłym dniu spędzonym na stoku. Ktoś wykonał na nim wyrok śmierci. "Masa" szybko zrozumiał, że sam będzie następnym celem zabójcy, dlatego ukrył się w Wadowicach. Jednak już 30 grudnia tego roku namierzyli go w kryjówce policjanci i aresztowali.

W lutym 2000 roku po kolejnym przesłuchaniu zdecydował się współpracować z prokuraturą w zamian za status świadka koronnego. Dopiero wówczas okazało się, że gangster "Masa" jest od 1994 roku również "Księciem" - pod takim pseudonimem został zarejestrowany w policyjnych aktach jako tajny kontakt operacyjny. Prowadzący go oficer Piotr W. przez kilka lat miał udawać skorumpowanego glinę, pracującego dla mafii. Jednak to właśnie ten funkcjonariusz stał się jedną z pierwszych ofiar Sokołowskiego, który zeznał prokuratorom, że policjant czerpał korzyści finansowe i wymuszał tysiące dolarów.

Oficer trafił na wiele miesięcy do aresztu, musiał odejść ze służby. Nigdy nie sformułowano przeciw  niemu aktu oskarżenia, nie mógł zatem udowodnić swej niewinności przed sądem. "Masa" podobno po jakimś czasie wycofał te oskarżenia, nazywając je po prostu "żartem". Z kolei inne przecieki ze śledztwa sugerowały, iż to właśnie Piotr W. w trosce o bezpieczeństwo gangstera - a jednocześnie swego informatora - uprzedził go o zagrożeniu. Jak również preparował materiały o wymuszeniach, z powodu których bandyta musiał się jakoby ukrywać przed  policją.

Chodziło o odwrócenie uwagi innych przestępców z Pruszkowa od "Masy", podejrzewających, że boss ma coś wspólnego z organami ścigania. W tamtym okresie nikt bowiem jeszcze nie brał pod uwagę tego, że Sokołowski kiedykolwiek zdecyduje się na współpracę z policją i zechce skorzystać ze statusu świadka koronnego.

Frajer dostawał "kanapkę"

Jarosław Sokołowski już w latach 80. działał wspólnie ze swym kolegą z podwórka, Wojciechem K., ps. "Kiełbasa", w grupie Ireneusza P., ps. "Barabasz", która zajmowała się kradzieżą benzyny, srebra u jubilerów, ściąganiem haraczy, wymuszeniami i ochroną np. dyskotek. Jednak prawdziwy rozkwit przestępczej działalności chłopaków z Pruszkowa nastąpił dopiero po roku 1989. Czasy się zmieniły, do Polski napływały importowane towary, zaczął się  również ich przemyt, rosły więc zarobki gangsterów.

- Na początku największe pieniądze zarabialiśmy na napadach na tiry z alkoholem i papierosami - opowiadał "Masa" Annie Marszałek, dziennikarce "Rzeczpospolitej". - Było wiadomo, że można na tym dużo zyskać, a ze skargą do "psów" nikt nie pójdzie, bo towar jest z przemytu. Robota prawie zawsze wyglądała tak samo: jeden z nas zgłaszał się do przemytników, mówiąc, że chce kupić towar. Umawialiśmy się w hotelach albo knajpach, gdzie frajerowi pokazywało się kasę, którą miał dostać za ładunek. On dzwonił do wspólnika, a ten ciężarówką podjeżdżał w wybrane miejsce. Zwykle już tam nie dojeżdżał, bo po drodze przejmowaliśmy tira.

Frajer, który chciał nam sprzedać towar, albo był trochę postraszony, albo dostawał "kanapkę" (papier pocięty na kawałki wielkości banknotów, z dwóch stron obłożony prawdziwymi pieniędzmi - red.). Kasa była dzielona pomiędzy nas według hierarchii. Najmniej dostałem po takim skoku 15 tysięcy papieru (dolarów - red.), a najwięcej 125 tysięcy. Przemytników wybierał przeważnie "Wańka" albo "Dziad". Oni też mieli magazyny, gdzie zawartość tirów była wyładowywana, i hurtownie, w których sprzedawali towar.

20 transportów miesięcznie

"Barabasz" zginął w wypadku samochodowym jeszcze w 1989 roku, potem gangowi przewodził Zbigniew K. ps. "Ali" (został zastrzelony na początku lat 90). To wówczas ostatecznie ukształtował się tzw. zarząd Pruszkowa. Znaleźli się w nim obok "Masy" i "Pershinga" również bracia Leszek D., ps. "Wańka", i Mirosław D., ps. "Malizna", Marek Cz., ps. "Rympałek", Andrzej Z., ps. "Słowik". Jednak na potrzeby Pruszkowa pracowało kilkuset, a nawet może ponad tysiąc gangsterów w całym kraju.

Grupa miała swoich rezydentów w różnych częściach Polski, zmieniała też zakres działania. Po napadach na tiry z kontrabandą sami "Pruszkowiacy" zaczęli przemycać na masową skalę papierosy i alkohol. Obłożyli haraczami restauratorów i agencje towarzyskie, wreszcie "opodatkowali" automaty do gry (tzw. jednorękich bandytów). - System był taki, że każdy dowodzący swoją grupą, np. "Żaba", połowę zebranych haraczy brał dla siebie, a połowę dzielił między żołnierzy. Ze swojej części połowę oddawał mnie, a ja z kolei ze swojej części połowę oddawałem starym. Co miesiąc przekazywałem im kwoty wynoszące kilkadziesiąt tysięcy nowych złotych - opowiadał "Masa" prokuratorom.

Miesięczne dochody Pruszkowa były liczone w dziesiątkach milionów dolarów, co dawało w szczytowym okresie nawet 1,5 mld złotych rocznie - jeden tir z papierosami przynosił ok. 300 tys. dolarów zysku. ("Pruszków" sprowadzał średnio 20 takich transportów miesięcznie). "Opodatkowanie" 10 tys. automatów do gry (wspomnianych jednorękich bandytów) przynosiło milion dolarów miesięcznie (100 dolarów od maszyny).

Adwokaci, co dla mafii pracowali

Po trzyletnim procesie Leszek D. "Wańka", jego brat Mirosław D. "Malizna", Zygmunt R. "Bolo", Janusz P. "Parasol" oraz Ryszard Sz. "Kajtek" czy Andrzej Z. "Słowik" zostali skazani, ale tylko za typowe przestępstwa kryminalne. Wyroki nie należały do najsurowszych, choć prokuratura żądała dla nich od 9 do 12 lat więzienia - najwyższa kara to siedem lat i trzy miesiące dla "Malizny". Niektórzy z pruszkowskich bossów byli lub nadal są oskarżeni w innych procesach, jak np. "Słowik" o podżeganie do zabójstwa generała policji Marka Papały.

Wcześniej "Wańka" został skazany na 11 lat za próbę przemytu narkotyków. Sąd uznał zeznania głównego świadka koronnego, czyli "Masy", za wiarygodne, ponieważ potwierdzały je zeznania pozostałych świadków koronnych, a także inne dowody przedstawione w procesie. Zdaniem Marka Walczaka, przewodniczącego składu sędziowskiego, dwie pomyłki Sokołowskiego, które popełnił podczas składania zeznań, nie świadczą o tym, że kłamał.

- Świadek koronny przedstawiał 10 lat swojego życia. Pewnych rzeczy mógł nie pamiętać - podkreślał sędzia. W trakcie wielowątkowego śledztwa i procesu członków pruszkowskiego gangu pojawiało się też wiele innych rewelacji i przecieków, które potem jednak nie znalazły potwierdzenia i finału w sądzie. Niektórzy uważali, że nie tyle pochodzą od samego "Masy", ale są też rozsiewane m.in. przez obrońców innych gangsterów, co miałoby służyć podważaniu wiarygodności "Masy" jako świadka koronnego. Jarosław Sokołowski oskarżał jednak i na samej sali sądowej - powiedział o kilku znanych adwokatach, którzy mieli pracować dla mafii.

Kampanie partii za brudne pieniądze

Minister sprawiedliwości, Barbarze Piwnik, byłej sędzi, zarzucał, że przyjęła futro w zamian za uniewinnienie gangsterów podczas procesu na początku lat 90. Prezydenta Lecha Wałęsę i ministra Mieczysława Wachowskiego posądzał o ułaskawienie "Słowika" za łapówkę. Pojawiały się informacje o milionowych pożyczkach posłów Mirosława Sekuły (zastrzelił się podobno z powodu długów) i Jerzego Dziewulskiego (sprawę umorzono), których w imieniu mafii miał udzielać Bogusław Bagsik.

"Masa" opowiadał też o interesach, które mu proponował senator Aleksander Gawronik (został skazany za założenie i kierowanie grupą przestępczą, której celem było wyłudzenie podatku VAT na ponad 9 mln zł). - Wcześniej lobbowało się u polityków SLD. Starzy "pruszkowiacy" powiedzieli mi, że było sześć takich firm, które finansowały kampanie tej partii, to się liczyło w milionach dolarów. Zarząd mafii spotykał się z politykami - mówił "Masa" po wybuchu tzw. afery hazardowej w 2009 roku w telewizyjnym programie "Teraz My!". - Tak robili wszyscy politycy, także późniejsi, którzy czerpali z tego korzyść - dodał. W innym wywiadzie skruszony gangster sugerował, że śledczy nie byli zbytnio zainteresowani tymi wątkami powiązań przestępców z politykami.

Oszczędzają na nim

Najwyraźniej "Masa" nie chce usunąć się w cień, ale też rola świadka "incognito" coraz bardziej mu już doskwiera. Tak się skarżył w jednym z ostatnich wywiadów prasowych dla "Super Expressu" w odpowiedzi na pytanie, czy nie lepiej było wyjechać z Polski:

- Miałem taką propozycję, ale dostałbym mieszkanie socjalne i 300 euro miesięcznie na osobę. Obiecywano mi dużo więcej pieniędzy i przede wszystkim ochronę do końca życia. A teraz robią na mnie oszczędności. Muszę wynajmować sobie prywatnych ochroniarzy, bo przecież moja twarz wielokrotnie pojawiała się w mediach. Nie zmieniono mi wyglądu. Tak to wygląda w rzeczywistości - opowiada o swej codzienności Jarosław Sokołowski i dodaje z obawą o swą przyszłość:

- Ale niebawem oni będą na wolności. Udowodnili już, że nadal chcą zemsty. Jeden z żołnierzy "Pruszkowa" namierzył mnie w pobliżu miejsca zamieszkania. Doniósł o tym Monice, żonie "Słowika". Podczas widzenia z mężem w areszcie pytała go, czy "mają mnie odpalić". On na to, że nie, ale po dwóch tygodniach zmienił zdanie.

Policja o wszystkim wiedziała i zorganizowała moją przeprowadzkę. Kiedy się dowiedziałem o kulisach tego zamieszania, zatelefonowałem do pani "Słowikowej". Kłamała jak z nut, że dawni koledzy "dbają nawet o to, żebym się nie przeziębił".

Roman Skiba

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: mafia | gangi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy