Zobaczyć Meksyk i... przeżyć

Stojący przy głównej ulicy taksówkarz zamaszystym gestem zaprasza mnie do swojego złotego nissana. Gdy wsiadam, zamyka wszystkie drzwi od środka. "No habla inglese" - mówi rozpoczynając kurs, po czym przysuwa się bliżej szyby i wciska mocno gaz. Przejeżdża na wszystkich czerwonych światłach, jakie napotykamy w drodze do hotelu. Nie dlatego, że ignoruje przepisy. Tak jest po prostu bezpieczniej. Czekając po zmroku na zielone światło, można tu stracić coś więcej niż tylko czas...

"Zwariowałeś? Przecież tam po ulicach grasują gangi zwyrodnialców. Porwą cię albo w najlepszym wypadku okradną" - mówią znajomi, gdy zdradzam im destynację mojej jesiennej podróży. "Zwariowałbym, gdybym nie pojechał" - ucinam krótko dyskusję. Niebawem sprawdzam w kantorze kurs peso i przypominam sobie podstawy hiszpańskiego, którego uczyłem się jeszcze na studiach. Decyzja już dawno podjęta. Lecę do Meksyku! Tam mnie jeszcze nie było...

Kilkanaście godzin podróży wlecze się okrutnie. Lot umilam sobie kinowymi szlagierami wyświetlanymi na małym ekraniku i piwopodobnymi napojami roznoszonymi przez stewardessy. Spać za bardzo się nie da. Oj, ile dałbym za starą dobrą kuszetkę w PKP. No, ale przecież człowiek nie sznurek i wszystko wytrzyma. Gdy lot zbliża się do końca, wyglądam przez małe okienko. Moje śpiące oczy robią się wielkie jak pięciozłotówki. Dobry Jezu, to tak właśnie wygląda...

...Mexico City


Stolica Meksyku już widziana z powietrza robi KOLOSALNE wrażenie, zwłaszcza po zmroku.  Bezkresna masa domów, bloków, biurowców, poprzecinana wstęgami wielopasmowych ulic, po których powoli w korkach suną samochody. To miejsce absolutnie inne od miast, które widzimy żyjąc na co dzień w Europie. Fascynujące i przerażające za razem. Ogromne, 25-milionowe megapolis, w którym mieszka 12 razy więcej ludzi niż w Warszawie, a 25-razy więcej niż w Krakowie! Jeśli szukasz ciszy i spokoju - źle trafiłeś. Uciekaj stąd jak najprędzej. To nie Ciechocinek.

Reklama

W Mexico City podczas mojego tournee po Meksyku jestem w sumie trzy razy, jednak tylko raz zapuszczam się głębiej. Odwiedzam słynną "kantynę" Tenampa na placu Garibaldi. To lokal z prawie 90-letnią historią. Można tu wpaść na szybkie piwo albo zamówić stolik i rozpocząć iście meksykańską biesiadę kosztując tacos, enchiladas, guacamole no i rzecz jasna tequili, czy mezcala.

Nie jest tu cicho i spokojnie, o nie. W lokalu rządzą muzykanci, którzy umilają gościom pobyt donośnym śpiewem i grą na instrumentach. Jeśli nie mają nic lepszego do roboty, koncertują przy barze. Jednak za drobną opłatą można zamówić sobie własną kapelę, która zagra do lokalnego "kotleta". Czasem zdarza się, że w jednej sali orkiestrują jednocześnie aż trzy miniorkiestry. Wtedy zagłuszająca kakofonia uniemożliwia rozmowę do tego stopnia, że menedżer restauracji zamiast pokrzykiwać na kelnerów, przywołuje ich do siebie... snopem laserowego światła.

Po biesiadzie z głową pulsującą od muzyki i żołądkiem pełnym po brzegi wracam do hotelu. Stojący przy głównej ulicy taksówkarz zamaszystym gestem zaprasza mnie do swojego złotego Nissana. Gdy wsiadam, zamyka wszystkie drzwi od środka. "No habla inglese" - mówi rozpoczynając kurs, po czym przysuwa się bliżej szyby i wciska mocno gaz. Przejeżdża na wszystkich czerwonych światłach, jakie napotykamy w drodze do hotelu. Nie dlatego, że ignoruje przepisy. W Mexico City tak jest po prostu bezpieczniej. Czekając po zmroku na zielone światło, można tu stracić coś więcej, niż tylko czas...

Stolica Meksyku to jednak tylko mała część tego, co było mi dane zobaczyć przez 10 dni. O moim pobycie w tym kraju mógłbym właściwie napisać książkę. Póki co jednak w dużym skrócie polecę kilka miejsc, które warto odwiedzić, jeśli dane wam będzie gościć na Półwyspie Jukatan i zwiedzać Riwierę Majów, czy też na zachodnim wybrzeżu i położonej nad Pacyfikiem Rivierze Nayarit.

Tulum


Jeśli odwiedzasz półwysep Jukatan, musisz zajrzeć do Tulum. Tu przekonasz się, jak przed setkami lat żyli Majowie. Trudno chyba o bardziej malownicze położenie. Z jednej strony Morze Karaibskie, z drugiej tropikalna dżungla. Otoczone kamiennym murem w latach 900-1512 było bardzo ważną twierdzą, pełniło również rolę portu przeładunkowego. Dziś w Tulum zobaczyć możemy świetnie zachowane budowle (niektóre odrestaurowane) z największą z nich - Castillą na czele. Miłośnikom dzikiej natury z pewnością spodoba się fakt, że na terenie dawnego centrum miasta biegają sobie beztroskie iguany, chętnie pozujące do zdjęć. Na jednej z plaż można także napotkać gniazda, gdzie swoje jaja składają żółwie wodne.

Xcaret


Ciężko jednym słowem opisać, czym jest Xcaret. Spróbujmy zatem w kilku słowach: to park, zoo, muzeum, skansen, teatr, restauracja i centrum rekreacji w jednym. Jest tu nawet plaża, drink bar, a nawet ołtarz i cmentarz, gdyby ktoś czuł potrzebę odwiedzenia jednego z tych miejsc. Żeby dobrze zwiedzić Xcaret i poznać wszystkie atrakcje, jakie oferuje to miejsce potrzeba całego dnia, ale nawet kilka godzin tu spędzonych pozwoli dowiedzieć się nieco o kulturze majów w przystępny dla każdego sposób. Ze swojej strony sugerowałbym zostać do wieczora i w klimatycznym amfiteatrze obejrzeć niezwykle spektakularne, zrealizowane z dużym rozmachem przedstawienie, pokazujące historię Meksyku w pigułce. 

Cozumel


Trzecia największa wyspa Meksyku i pierwsza jeśli chodzi o liczbę ludności. Choć utrzymuje się głównie z turystyki, ma także rozwinięty przemysł, a nawet dwa uniwersytety! Kiedyś Cozumel była kryjówką piratów z Karaibów, którzy znajdowali tu spokój i schronienie. Do dziś w muzeum Punta Sur, przy charakterystycznej latarni morskiej zobaczyć można zresztą armatę, której być może używano do walki z morskimi korsarzami. Dodatkowo w rezerwacie napotkamy setki krokodyli, żółwie morskie, a nawet anakondy.

Oprócz biernego podziwiania atrakcji, na wyspie znajdziemy wypożyczalnie łodzi, które zabiorą nas w karaibski rejs. Doświadczonym wyjadaczom polecamy nurkowanie na rafie koralowej, wszystkich pozostałych zachwyci snorkeling, czyli podziwianie podwodnego krajobrazu bez zbytniego zanurzania się w morską głębię. Jeśli dysponujecie aparatem robiącym zdjęcia pod wodą - tutaj na pewno wam się przyda, a zdjęć pozazdroszczą wszyscy znajomi...

Muyil Sian Ka'an


Rezerwat naturalnej biosfery na Półwyspie Jukatan. Miejsce wpisane na listę UNESCO. Z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Setki lat temu Majowie postanowili w krystalicznych, słodkowodnych lagunach wybudować kanały, którymi będą się przemieszczać podczas swoich podróży. Zrobili to tak dobrze, że kanały istnieją do dziś i pozwalają na podróże łodzią lub motorówką i podziwianie mokrej sawanny, czy niezwykle licznego ptactwa wodnego. Jednak najwspanialszą rzeczą, jaką oferuje Sian Ka'an jest bez dwóch zdań spływ kilometrowym kanałem. Sport zupełnie nieekstremalny, lecz trudno znaleźć drugie tak odstresowujące zajęcie. Sposób na relaks jest banalnie prosty. Kamizelkę ratunkową ubieramy niczym pieluchę, wskakujemy do wody i dajemy się ponieść prądowi, po drodze obserwując dziewiczą przyrodę w dogodnej dla nas pozycji. Jak mawiał klasyk - to jest genialne w swojej prostocie...

Playa de amor


Kolejne wręcz niesamowite, zapierające dech w piersiach miejsce. W przewodnikach widnieje jako "Hidden Beach", czyli ukryta plaża, ale miejscowi od zawsze nazywają je "Playa de amor" - plaża miłości. Dostać się tam możemy jedynie płynąc wpław pod przepięknym łukiem skalnym. Gdy już dotrzemy, podziwiać możemy istny cud natury. Plaża, na którą wyrzuca nas ocean to w rzeczywistości... krater dawno wygasłego wulkanu! Gdyby nie turyści masowo odwiedzający plażę, doprawdy trudno byłoby sobie wyobrazić doskonalszą lokalizację na randkę we dwoje. 

Los Arcos


Czyli po polsku "łuki", to skalne wyspy na Pacyfiku, a dokładniej w Zatoce Banderas będące od 1984 roku częścią rezerwatu przyrody. Dostać się tam można wypływając z portu w Puerto Vallarta łodzią lub motorówką. Najtaniej i najlepiej wynająć sobie instruktora, który na miejscu "oprowadzi" po okolicy.

Rzecz jasna o wiele lepiej podziwiać granitowe skały z poziomu tafli wody, wtedy możemy samemu przepłynąć pod słynnymi łukami, obejrzeć rafę koralową, podwodne jaskinie i tunele, a przy odrobinie szczęścia pobawić się z delfinami. Żółwie wodne i wieloryby też tu podpływają, lecz tak skore do zabawy już nie są...

Zip line Canopy River


W kupie siła! Orzekli dekadę temu "górale" zamieszkujący góry Sierra Madre Occidental wyrastające z oceanu nad miastem Puerto Vallarta. Skrzyknęli się razem i wysoko w tropikalnej dżungli rozpostarli stalowe liny, tworząc tym samym niezwykłe miejsce - park linowy Canopy River. Do dyspozycji mamy tam dwanaście lin o różnych długościach i stopniach trudności. Nawet jeśli macie lęk wysokości, radzimy - zapomnijcie o nim na godzinę lub dwie. To, co tam przeżyjecie, zapamiętacie na zawsze! P.S. Jako nagroda za zjazd na wszystkich linach, czeka powrót do bazy na osiołku, który po skalistych ścieżkach zasuwa lepiej, niż motocykl enduro...

Targ rybny w porcie


Dochodzi ósma rano. Jesienne słońce powoli wstaje zza horyzontu. Nie wszyscy jednak śpią. W porcie praca wre. Na drewnianym podeście mariny stoją młodzi chłopcy, w rękach mają zwykłe żyłki zakończone haczykami. Na efekt "wędkowania" nie muszą czekać zbyt długo. Co chwila do ich wiaderek wpada nowa ryba. Czasem trafi się coś egzotycznego, na przykład rozdymka, jednak po chwili wraca z powrotem do oceanu.

Kilkadziesiąt metrów dalej pracują ich bardziej doświadczeni koledzy po fachu. Jeśli wyczyny wędkującej młodzieży sprawią, że nabierzemy ochoty na rybkę, czy owoce morza, możemy się tam zaopatrzyć. Tu świeża ryba, oznacza taką, która jeszcze kilka godzin wcześniej pływała w oceanie.

Sayulita - Playa de los muertos


Sayulita to malutka, czterotysięczna wioska położona na wybrzeżu Pacyfiku. Wieś spokojna, wieś również wesoła, ponieważ posiada rewelacyjne warunki do surfingu. Odkryli to w latach 60. ubiegłego wieku amerykańscy surferzy, którzy dorabiali w okolicy przy budowie autostrady. Wieści szybko obiegły środowisko poskramiaczy fal, którzy upodobali sobie szczególnie to miejsce. Dziś uważane jest ono za mekkę surferów, którą trzeba odwiedzić przynajmniej raz. A co jeśli nie umiesz surfować? Miejscowi instruktorzy szybko cię tego nauczą. Mnie - totalnemu laikowi - opanowanie podstaw zajęło mniej niż godzinę. Podstawa, to uwierzyć we własny talent. "I was born ready!"

Sklep z pamiątkami


Znajdziesz ich mnóstwo, niezależnie od tego, czy jesteś na wschodnim, czy zachodnim wybrzeżu kraju. Na taką atrakcję zdecydowanie warto poświęcić jedno przedpołudnie, bo przecież z tak odległego zakątka globu trzeba przywieźć jakieś pamiątki. Na początku warto zainwestować w kapelusz lokalnej produkcji - niekoniecznie sombrero - który ochroni was od słonecznych oparzeń. Uwierzcie - po tym jak zasnąłem na pół godziny na motorówce, wiem o czym mówię. Kupicie go za 200-300 peso. Jeśli macie tyle szczęścia, co ja nawet za 150.

Innym ciekawym gadżetem, bez którego nie wyobrażałem sobie powrotu do Polski są klasyczne maski Luchadores - meksykańskich zapaśników. El Santo, Rey Mysterio, czy Blue Demon - to absolutna czołówka. Uważajcie tylko, żeby nie trwonić pieniędzy na maski nieistniejących naprawdę wrestlerów. Najcenniejsze są te owiane legendą...

Parę pesos zostawiam również w lokalnym sklepie z rękodziełem. Kupuję kilka ręcznie malowanych czaszek, przygotowywanych z okazji Dia de los muertos, czyli Święto zmarłych. Choć przypominają o śmierci, są uśmiechnięte i kolorowe, bez zbędnego żałobnego nadbagażu. Dlatego biorę od razu trzy. Będą się wesoło szczerzyć na biurku po powrocie.

Zakupy zakupami, jednak najlepszą pamiątką, jaką przywiozłem ze sobą są bez wątpienia nowe znajomości. Meksykanie to niezwykle życzliwi, serdeczni i przyjaźnie nastawieni ludzie. Gadiel,  którego poznałem w samolocie dał mi w prezencie ładowarkę do telefonu z amerykańską wtyczką ("Mam w domu drugą, po co będziesz wydawać niepotrzebnie pieniądze przyjacielu"), Vicente był doskonałym kompanem wyprawy i przewodnikiem, a Alvaro - lokalny diler i hodowca walczących kogutów zapraszał na grilla i oferował darmowe skręty z marihuaną.

Na początku nie rozumiałem tej specyficznej otwartości. Pojąłem ją, gdy poznałem Carlosa - instruktora nurkowania, który przekonywał mnie że choć nie zarabia wiele, to ma wszystko, czego mu do szczęścia potrzeba. "Life is so good my friend" - powiedział mi, gdy się żegnaliśmy, a ja nie umiem się z nim nie zgodzić. Pomimo, że Meksyk ma aktualnie wiele problemów, przez co nie jest rajem na ziemi, to życie tu może być tak najzwyczajniej w świecie dobre...

Rafał Walerowski

Za pomoc w realizacji materiału dziękuję Mexico Tourism Board.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy