"Pięć dni, które wstrząsnęły światem". Joseph Ratzinger

Jego rówieśników siłą wyciągano z łóżek i wcielano do armii jako "ochotników". On nie dał się złamać, choć esesmani drwili z niego i obrzucali obelgami. Joseph Ratzinger tym się jednak nie przejmował. Wiedział, że wojna wkrótce się skończy i on sam będzie mógł wstąpić do seminarium.

Prezentujemy trzeci fragment książki "Pięć dni, które wstrząsnęły światem", której autorem jest Nicholas Best.

*****

Dalej na wschód strużka żołnierzy dezerterujących z Wehrmachtu mogła szybko przekształcić się w rzekę, gdyby znajdujące się jeszcze w Bawarii wojska niemieckie przystąpiły do odwrotu w kierunku gór. Po utracie Monachium, w sytuacji, gdy wojna była już całkowicie przegrana, kontynuowanie walki wydawało się nie mieć sensu. Niemieccy żołnierze "zagłosowali nogami", porzucając swoje jednostki i wymykając się po cichu. Zrzucali mundury i kierowali się do domów, chcieli dotrzeć do swoich rodzin.

Reklama

Wśród nich był Joseph Ratzinger. Szeregowy Ratzinger, wcielony do armii osiemnastolatek, drobny i niewyglądający wcale na kogoś, kto nadawałby się do wojska, sprzeciwiał się tej wojnie od samego początku. Wywodził się z rodziny pobożnych katolików, która przed wojną musiała przeprowadzić się do innego domu z powodu antynazistowskich poglądów, wyrażanych przez jego ojca, policjanta. Ratzingerowie nigdy nie chcieli mieć nic wspólnego z niemieckim militaryzmem.

Sam Ratzinger, kiedy został powołany do Wehrmachtu, studiował w seminarium duchownym, przygotowując się do kapłaństwa. Początkowo pełnił służbę w baterii przeciwlotniczej, najpierw broniącej zakładów BMW na północ od Monachium, a następnie wytwórni lotniczej Dornier na zachód od tego miasta.

Pewnego razu bateria ta została zaatakowana przez alianckie samoloty; zginął wtedy jeden z jej żołnierzy, a kilku innych odniosło rany. Nieprzejawiający najmniejszego zapału do prowadzenia walki Ratzinger z radością przyjął nowiny o alianckiej inwazji w Normandii, sądząc, że oznacza to rychły koniec walk. Myślał tylko o tym, aby powrócić do seminarium i tam nadrobić zaległości w studiowaniu łaciny i greki.

Został zwolniony ze służby w baterii przeciwlotniczej pod koniec 1944 roku, gdy osiągnął wiek, w którym wcielano do "prawdziwego" wojska. Wkrótce potem w nocy esesmani przeprowadzili werbunek poborowych do swoich formacji, wyciągając z łóżek młodych mężczyzn i nakłaniając ich, aby wobec swoich rówieśników zadeklarowali chęć "ochotniczego" wstąpienia w szeregi armii. Całkiem wielu zaspanych i posłusznych młodzieńców uległo takim perswazjom. Ratzinger odmówił, wskazując, że po wojnie chce zostać księdzem. Esesmani drwili z tego, wypędzając go z pokoju przy akompaniamencie chóru miotającego obelgi. Ratzinger nie przejął się tym zanadto. Widywał wcześniej robotników przymusowych z Dachau i obserwował transporty węgierskich Żydów jadące do obozów zagłady. Nie chciał wstępować do SS.

Odesłany do Traunstein koło Berchtesgaden, przeszedł rekruckie przeszkolenie w tamtejszych koszarach, maszerując ulicami wraz ze swoim plutonem i śpiewając wojskowe pieśni, które miały dodawać otuchy miejscowej ludności. Ale on sam nie nabrał bojowego zapału. Czekał tylko na koniec wojny, chciał bowiem wrócić do seminarium i wykształcić się na duchownego.

Wreszcie jego marzenie zdawało się spełniać. Wojna dobiegała końca. Rodzina Ratzingera mieszkała w gospodarstwie rolnym na obrzeżach Traunstein. Mógł tam dotrzeć w godzinę, jeśli zdecydowałby się na wymknięcie się z koszar.

Oczywiście nadal było to niebezpieczne. Wciąż wieszano schwytanych dezerterów albo też rozstrzeliwano pod najbliższym murem. Ale Ratzinger uznał, że warto zaryzykować, gdy Wehrmacht szedł w rozsypkę. Postanowił spróbować szczęścia:

Wszyscy wiedzieli, że ludzie z SS powiesili na okolicznych drzewach wielu żołnierzy, którzy oddalili się od swojego oddziału. Dlatego skręciłem w jedną z bocznych uliczek, licząc, że nikt mnie tam nie zaczepi. Ale koło stacji kolejowej dwaj żołnierze stali na posterunku i przez chwilę myślałem, że krucho ze mną. Dzięki Bogu, oni także mieli już dosyć wojny i nie chcieli mordować. Mimo wszystko potrzebna im była jakaś wymówka, żeby puścić mnie wolno. Z powodu kontuzji miałem rękę na temblaku, a oni powiedzieli:

- Kolego, jesteś ranny. Idź dalej![1]

Ratzingerowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zostawił za sobą wojnę i wyruszył do domu, nie oglądając się za siebie.

Po drugiej stronie Alp Leni Riefenstahl podążała do Mayrhofen. Po uporaniu się z dubbingiem do swojego najnowszego filmu Tiefland (Niziny) opuściła studio w Kitzbühel i udała się w góry, aby przeczekać tam ze swoim dawnym kochankiem do końca wojny. Jako osoba publiczna, powszechnie kojarzona z Hitlerem, nie chciała przebywać w Kitzbühel, kiedy wkroczą tam wojska alianckie. Czuła się o wiele bezpieczniej z Hansem Schneebergerem, zaszywając się w pensjonacie swojego kuzyna w górach.

Leni przeniosła się do Kitzbühel w 1943 roku, aby uciec od nalotów bombowych. W mieście tym urządziła prowizoryczne studio, początkowo umieszczając swoje archiwum filmowe w starym zamku, by uchronić je przed skutkami bombardowań. Rozmyśliła się, gdy zbliżał się front, i wysłała na przechowanie oryginalne wersje swoich najważniejszych produkcji do kwatery głównej dowództwa wojsk niemieckich we Włoszech. Trzy metalowe pojemniki z negatywami Triumfu woli i innych gloryfikujących nazizm filmów zostały przewiezione samochodem do Bolzano w kwietniu, lecz od tamtej pory Riefenstahl już o nich nie słyszała. Wobec wielkiego chaosu, jaki panował na drogach, nie wiedziała nawet, czy wiozące je auto dotarło do celu.

Opuszczała Kitzbühel niechętnie. Przebywała tam wciąż jej matka, była tam jej ekipa filmowa. Leni chciała zostać z nimi, trzymać się swoich, gdy wkroczy nieprzyjaciel, ale wszyscy przekonywali ją, że powinna wyjechać. Nie chcieli, aby kojarzono ich z nią, kiedy nadejdą alianci, zwłaszcza jeśli pierwsi dotrą tam Sowieci. Nazwisko Riefenstahl stanowiłoby dla nich wszystkich zagrożenie, gdyby pozostała na miejscu. Nawet matka Leni zaklinała ją, żeby wyjechała.

Wyruszyła w drogę sama. Jej brat nie żył - zginął od wybuchu granatu na froncie wschodnim. Jej mąż służył gdzieś w wojsku, przypuszczalnie w Berlinie, gdyż stamtąd właśnie odezwał się do niej po raz ostatni. Jako najbardziej utalentowany filmowiec Hitlera miała niegdyś wszystko na zawołanie, a czołowi naziści prześcigali się w spełnianiu jej życzeń, dostarczając czegokolwiek tylko potrzebowała. To jednak się skończyło, gdy gwiazda Hitlera zgasła. Nawet naziści w Kitzbühel, w przeszłości znani jako bezwstydni pochlebcy, darli legitymacje partyjne i przeistaczali się w bojowników ruchu oporu. Nikt nie wiedział, czy do miasta pierwsi dotrą Sowieci, czy też Amerykanie, ale na ulicach już wisiały transparenty witające wyzwolicieli, kimkolwiek ci mieli się okazać. Pewne było jedno - nikt nie chciał tam Leni Riefenstahl.

Adolfowi Gallandowi, asowi Luftwaffe, udało się załatwić dwadzieścia litrów benzyny do jej samochodu. Paliwa tego wystarczyło na dojazd do Mayrhofen. Wyprawę tę Leni rozpoczęła w posępnym nastroju, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś ujrzy matkę albo męża, rozmyślając, czy uda jej się kiedykolwiek nakręcić jeszcze jakiś film. Zabrała ze sobą wszystkie wartościowe rzeczy, w tym tę dla niej najcenniejszą, czyli oryginalny negatyw Olimpii, jej nagrodzonej relacji filmowej z igrzysk olimpijskich w 1936 roku.

Był to jeden z najbardziej podziwianych filmów wszech czasów, między innymi dlatego, że w jego prologu Leni tańczy nago i wbiega na olimpijski stadion, by rozpalić znicz - co wymyśliła razem z jednym z nazistowskich funkcjonariuszy, chcąc nadać jeszcze większego dramatyzmu ceremonii otwarcia igrzysk. Teraz miała już tylko nadzieję, że uda jej się przetrwać nadchodzące dni, a potem podjąć na nowo karierę filmową, gdy wojna się ostatecznie skończy.

[1] J. Ratzinger, Benedykt XVI, Moje życie, tłum. W. Wiśniowski i in., Częstochowa 2013, s. 43.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy