Wojskowy schron przeciwatomowy - weszliśmy do środka

Do tego miejsca nie można wejść ot tak. Mnie jednak udało się dotrzeć tam, gdzie w razie wybuchu bomby atomowej zebraliby się wojskowi, by jakimś cudem opanować sytuację. Dzięki Bogu, że nigdy nie musieli tego robić.

Na pierwszy rzut oka pomieszczenie wyglądało jak call center z czasów stanu wojennego. Słuchawka przy słuchawce, a obok nich na ciasnych biurkach małe tabliczki z nazwami stanowisk. "Specjalista d/s rozpoznania", "Specjalista d/s wyszkolenia". W rogu biurko z mikrofonem i magnetofonami nienależące jednak do kierownika zmiany. Wisząca na ścianie tablica świetlna służąca do ogłaszania stanu alarmowego od razu przypomniała mi, gdzie się znajduje. To centrum zarządzania kryzysem w jednym z nowohuckich schronów przeciwatomowych.

Ten relikt poprzedniej epoki znajduje się w podziemiach budynku administracyjnego kombinatu metalurgicznego ulokowanego na obrzeżach najmłodszej dzielnicy Krakowa. Budynek oznaczony literą "S" już sam w sobie jest niezwykły. Licząca sobie już ponad 50 lat budowla przypomina renesansowy pałac, który jakimś cudem trafił do proletariackiej Nowej Huty z drugiej połowy XX wieku. To, co w tej perełce jest najciekawsze, schowano jednak pod poziomem ulicy.

Reklama

Zejście do mieszczącego się tu schronu przypomina klatkę schodową prowadzącą do piwnicy. Charakterystyczny zapach, plątanina rur i kabli nad głową, "opancerzona" żarówka. To jednak tylko pozory.

Za grubymi drzwiami ani śladu spartańskich warunków. Cóż, nie można było pozwolić na to, aby w czasie zagrożenia sprowadzeni tu wojskowi i zarządcy huty stali im. Lenina (jej nazwę zmieniono w 1990 r.) czuli się tam źle.

Brak tu nadzwyczajnych luksusów i szklanych żyrandoli. Są jednak łóżka, prysznice i toalety - udogodnienia, których nie było w schronach przeznaczonych dla ludności cywilnej, takich jak ten mieszczący się pod dawnym kinem Światowid. Na wejściu przywitał mnie komplet masek przeciwgazowych oraz instrukcja, jak i kiedy je założyć. Centrum kryzysowe miało działać nawet w sytuacji przedostania się do środka trującego gazu.

Tutaj nic nie jest przypadkowe. Całość zbudowano tak, aby wchodząc do jednego pomieszczenia można było szybko przejść do innych lub przekazać informację przez znajdujące się w nich okna.

Pokój operacyjny niewiele mniejszy od szkolnej sali lekcyjnej zasypany jest mapami i schematami działań. Na jego środku znajduje się stół, przy którym w razie ewentualnego ataku na Kraków lub sam kombinat obradowano by nad odpowiednimi działaniami. Są też cztery telefony z cyferblatami.

Co ciekawe, po podniesieniu słuchawki jednego z aparatów można w niej usłyszeć sygnał. Nikt jednak nie wie, dlaczego linia ta jest jeszcze czynna.

Przez znajdujące się w ścianie okno podglądam wspomniane już "call center". Oprowadzający mnie po schronie przewodnik mówi mi, że zanim zobaczę je z bliska muszę zajrzeć do kilku innych, równie interesujących pomieszczeń. Przez akumulatorownię i kąpielisko z rozbieralnią (dezynfekcja to podstawa!) przechodzę do ciasnego pomieszczenia z ośmioma kabinami telefonicznymi ukrytymi za czerwonymi zasłonami.

Lampka, krzesło, małe biurko i aparat. Z takich "budek" odbierano meldunki "z zewnątrz". Informacje stąd trafiały do najważniejszych osób w schronie. W pomieszczeniu tym wydzielono wyciszoną specjalnym obiciem sekcję z konsoletą do nagrań i mikrofonem. W razie potrzeby to właśnie stąd można było nadawać komunikaty z instrukcjami dla cywili.

W środku nie brakuje też pokoi o przeznaczeniu stricte technicznym, jak chociażby ten z ogromnym filtrem powietrza. Obok jego dwóch cylindrów znajduje się rower. Gdyby padło zasilanie, to czyste powietrze i tak dałoby się pozyskać dzięki sile ludzkich mięśni. W epoce cyfrowej zupełnie nie myślimy o tak prostych, ale skutecznych rozwiązaniach.

Schron zaprojektowano tak, aby można było zamieszkać w nim dłużej niż trzy dni, na które to miały wystarczyć cywilne "kryjówki". Dlatego też znalazł się w nim sporych rozmiarów "Pokój zmiany czuwającej" z łóżkami, na których  dyspozytorzy i decydenci mogli zregenerować siły. Podziemny kompleks jest na tyle duży, że bez najmniejszych problemów mogłoby pracować w nim nawet kilkadziesiąt osób.

Wreszcie  dochodzę do pokoju pełnego telefonów. Moja wyobraźnia zaczyna pracować. Widzę tych wszystkich kierowników, dyrektorów, komendantów i pomocników nerwowo chwytających za słuchawki. Pulsujące na wściekle czerwony kolor lampy wskazujące na stan alarmowy w ironicznej harmonii współgrałyby z chaotycznym brzęczeniem telefonów. Napiętą atmosferę dopełniałyby krzyki i gonitwy posłańców trzymających w rękach pliki z rozkazami odebranymi przez telefonistów z pokoju obok. Ten jakże filmowy widok - na całe szczęście - nie miał nigdy miejsca, choć sala ta wciąż wygląda tak, jakby za chwilę mieli do niej wejść wojskowi. Na ani jednej słuchawce nie było nawet drobinki kurzu!

Podziemia budynku "S" to właściwie nietknięta pamiątka po czasach atomowej psychozy. W miejscu tym od wielu lat nic się nie dzieje. W jednym z pomieszczeń natknąłem się na kalendarz z roznegliżowaną dziewczyną na 1995 rok. Przewodnik potwierdził, że ostatnie prace konserwacyjne schronu miały miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych. W to fascynujące miejsce mogą tchnąć nowe życie turyści. Sęk w tym, że na razie ani zarządzający budynkiem kombinatu, ani władze miasta nie mają pomysłu jak - i czy w ogóle - zrobić z tego zimnowojennego centrum zarządzania kryzysem atrakcję turystyczną.

Modernizować je, czy zachować jego obecny stan? Przygotowywać odpowiednio zaaranżowane wystawy, czy postawić na surowość? Pozwolić zwiedzającym na dotykanie eksponatów, a może wstawić je do szklanych gablot? Podobno odpowiedzi na te pytania mamy poznać po jesiennych wyborach. Na razie nikt nie chce podejmować takich decyzji.

Brak porozumienia nie jest jednak przeszkodą, aby samemu zobaczyć ten obiekt z bliska. Entuzjaści historii ze stowarzyszenia "Rawelin" i lokalne biuro podróży Ecotravel organizują wycieczki do schronu pod budynkiem "S". Już teraz cieszą się one ogromnym zainteresowaniem. To tylko potwierdza, że miejsce, w którym historia tak naprawdę nigdy się nie wydarzyła, ma ogromny potencjał, by w końcu zaistnieć na jej kartach...

Michał Ostasz

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

>> Z wizytą w cywilnym schronie przeciwatomowym

Za pomoc w przygotowaniu materiału dziękuję biuru podróży Ecotravel i Małopolskiemu Stowarzyszeniu Miłośników Historii "Rawelin".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: schrony przeciwatomowe | zimna wojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy