Wojna na Ukrainie. Na wschodzie bez zmian

Na przełomie grudnia i stycznia tak zwane pierwsze porozumienie mińskie – mówiące o zawieszeniu broni na wschodniej Ukrainie – zaczęło się kruszyć na dobre. W rejonie „worka debalcewskiego” – klina wdzierającego się między terytoria Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej – rozpoczęła się ofensywa separatystów. W drugiej połowie stycznia pojechałem tam wraz z trzema kolegami-dziennikarzami. Ich materiały możecie obejrzeć w TVP i przeczytać w „Polityce” oraz „Polsce Zbrojnej”. Oto moja relacja.

Surrealizm. Takie poczucie towarzyszyło mi, gdy stałem przed bankomatem wmontowanym w ścianę dworca autobusowego w Artiomowsku. Wkładałem kartę do urządzenia, gdy rozległy się pierwsze wystrzały. Spojrzałem za siebie, dostrzegając przechodniów niezrażonych odgłosem artyleryjskiej salwy.

- Nasi pracują - skomentował stojący za mną w kolejce żołnierz. - Pospieszcie się, proszę - powiedział patrząc mi w oczy. - Musimy zaraz jechać - wskazał głową na dwóch swoich kolegów opartych o maskę UAZ-a.

- Jasne - odrzekłem i zacząłem wbijać kod, ponownie słysząc charakterystyczny odgłos. Ukraińska artyleria musiała być gdzieś w okolicy miasta. I, zdaje się, była bardzo zapracowana.

Reklama

Z hrywnami w portfelu wróciłem do chłopaków, którzy zajęli się organizacją transportu do oddalonego o trzydzieści kilometrów miasta Popasna. Od kilku dni intensywnie ostrzeliwanego przez separatystów. Jeszcze poprzedniego dnia jeździły tam autobusy, ale gdy dotarliśmy do Artiomowska okazało się, że komunikacja w tamtą stronę została wstrzymana.

- Facet jednak zrezygnował - Rafał miał na myśli taksówkarza, który kilka minut wcześniej, jako jedyny spośród kilku mężczyzn, zgodził się z nami pojechać. Oczywiście za większą niż standardowa opłatą.

- Dorzucę wam jeszcze dwieście hrywien - młoda kobieta z dwiema kilkuletnimi dziewczynkami patrzyła błagalnie na taksiarza. Chciała dopłacić do naszego kursu, by w drodze powrotnej kierowca wywiózł z niebezpiecznego miasteczka jej przyjaciółkę.

- Ni-chuja! - taksówkarz był już zdecydowany. - Droga ostrzeliwana, boję się.

- Ehh... - kobieta machnęła ręką i odwróciła się na pięcie. Śledziłem ją wzrokiem przez jakiś czas, po czym podszedłem do pobliskiej budy z jedzeniem i kawą. Poprosiłem o cappuccino i gdy mieszałem drewnianym patykiem spienioną zawartość papierowego kubka, w oddali znów zagrzmiała artyleria.

- Dobra kawa? - babuszka z kramiku obdarzyła mnie przyjaznym spojrzeniem.

- Dobra - skrzywiłem usta w uśmiechu, choć po głowie pętała mi się natrętna myśl. "Kompletny, kurwa, surrealizm".

*          *         *

Taksówkarz pozostał nieugięty, ale ostatecznie dał się przekonać do pomysłu, by podrzucić nas na podmiejski blok-post. "Może uda nam się zabrać z jakąś wojskową kolumną" - kalkulowaliśmy, słysząc wcześniej, że Ukraińcy koncentrują w tym rejonie znaczne siły. Wsiedliśmy więc do rozklekotanej wołgi i kilkanaście minut później zatrzymaliśmy się na posterunku przecinającym jedną z wylotówek.

- Spokojnie, jakoś wam pomożemy - dowódca blok-postu, wielki facet z AKS-74, chwilę wcześniej nie był tak pozytywnie nastawiony. Zdenerwowały go nasze aparaty i kamera; dobitnie dał nam do zrozumienia, że nie wolno nam robić zdjęć i filmować. - Na pewno chcecie tam jechać? - spytał. - Droga niebezpieczna. Popasna pod ogniem. Walą moździerze, walą Grady. Ludzie stamtąd uciekają.

Jak na zawołanie pod blok-post podjechał wypełniony po dach - dosłownie - moskwicz. Ciągnący zabudowaną częściowo przyczepkę z dwoma żywymi prosiakami w środku. Z tyłu wiekowego auta siedziała najwyżej trzydziestoletnia kobieta z maleńkim dzieckiem na rękach. Jej smutna, pełna rezygnacji twarz sprawiła, że przeszły mnie dreszcze.

- Zastanówcie się - oficer chyba pożałował swojej wcześniejszej deklaracji i teraz starał się nas zniechęcić.

Nie mieliśmy zbyt wiele czasu do rozmyślań.

- On jedzie na Popasne! - krzyknął jeden z żołnierzy, który chwilę wcześniej zaczął kontrolować starą ładę.

Hmm... Byłem przekonany, że droga do miasteczka została zamknięta. A my pojedziemy z wojskiem.

- Nie można mu zabronić - dowódca blok-postu jakby czytał moje myśli. - Ale on może was zabrać.

Wsiedliśmy więc do łady, czując się trochę głupio, mając wrażenie, że jej właściciel został zmuszony do podróży z intruzami.

- Naprawdę możemy z wami jechać? - zapytał jeden z nas. Mężczyzna po sześćdziesiątce - chyba inwalida, wnioskując pod znaczku na przedniej szybie - pokiwał tylko głową.

- A nie boicie się? - drążyliśmy. - Separatystów...?

- A chuj z nimi wszystkimi! - kierowca machnął prawą ręką. - Co mam zrobić? Do domu nie jechać? Ja tu u siebie jestem.

I wystartował niczym rakieta, mknąc po oblodzonej drodze.

Żubrówka

Łada gnała jak szalona, co wydawało się zrozumiałe w sytuacji, w której na drogę w każdej chwili mogły spaść rakiety wystrzelone z wyrzutni Grad. Tak przynajmniej twierdzili żołnierze z posterunku, który właśnie opuściliśmy.

Te słowa potwierdzali ukraińscy i gruzińscy dziennikarze - wyraźnie poruszeni, nerwowo palący papierosy. Ich auto utknęło na blok-poście z powodu jakiejś usterki, a oni sami jeszcze godzinę wcześniej byli w Popasnym.

- Grady spadały gdzie popadnie - mówił jeden z nich. - Jak już wyjeżdżaliśmy, kilka rakiet uderzyło blisko nas.

Mając w głowie te słowa, przykleiłem twarz do szyby. Mimo hałasu silnika wciąż słyszeliśmy złowrogi pomruk artylerii. Wydawało mi się zatem, że prędzej czy później dostrzegę pióropusze nieodległych wybuchów.

Tymczasem na zewnątrz nie działo się nic, zaś mijane wioski sprawiały wrażenie opustoszałych. I wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie armaty, wyrzutnie, czy zaczajeni w zabudowaniach strzelcy stanowią dla nas zagrożenie, ale właśnie styl jazdy naszego kierowcy, który za nic miał lód i paskudne dziury.

Mężczyzna obruszył się na sugestię, że pędzi z obawy przed ostrzałem.

- Zabiją to zabiją - odparł, nie ściągając nogi z gazu. - Żonie leki wiozę - dodał kilkanaście sekund później. - Nie chcę, żeby mi baba ducha wyzionęła.

Rzeczywiście nie chciał. Zwolnił dopiero parę kilometrów dalej, przed częściowo zwalonym mostem.

- "Separy" próbowały go wysadzić latem zeszłego roku - tłumaczył, przejeżdżając obok prowizorycznie załatanej dziury. I gdy tylko zjechał z przeprawy, znów ruszył z kopyta. A ja zaśmiałem się w duchu z własnych dylematów. Tuż za blok-postem, siedząc już w ładzie, zrobiło mi się głupio, gdy zakładałem hełm. Przecież kierowca nie miał żadnej ochrony. Teraz jednak czułem, że to wcale nie był zły pomysł. "Przynajmniej nie obiję sobie łba, jak wylądujemy w jakimś rowie".

*          *          *

Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę naszego auta.

- Wychodźcie, wychodźcie! - krzyczał. - Do schronu! - wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać - migiem opuściliśmy ładę i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.

- Chodźcie - młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą z worków z piaskiem. - Musicie przebiec tam - wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. - Tam jest nasz dowódca.

- A gdzie jest kierowca? - spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.

- No pojechał dalej - Ukrainiec wzruszył ramionami. - Idźcie, idźcie - ponaglił.

Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.

- Raźniej chłopcy, raźniej! - krzyczał, a gdy przekroczyłem prób budynku, klepnął mnie w ramię. - Zapraszamy! - dodał głosem gospodarza, ucieszonego wizytą gości.

Cóż, stół rzeczywiście był suto - jak na wojenne warunki - zastawiony.

- Mamy wasz wigor - jeden z nas wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.

- A my... - wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. - A my mamy waszą żubrówkę.

Wyspa

Materialna tkanka, która pokrywa Ukrainę, jest brzydka, koślawa, zużyta i zniszczona. I wcale nie ma to związku z wojną. Infrastruktura tutejszych miast i wiosek sprawia wrażenie, jakby po 1991 roku - gdy upadł Związek Radziecki - pozostawiono ją samej sobie. Nie przejmując się zbytnio naturalnym procesem rozpadu. Na tle tej szarej, przygnębiającej masy, wyróżniają się niczym wyspy nowoczesności i schludności... stacje benzynowe.

Szczerze mówiąc, owe kolorowe, rozświetlone, klockowate formy pasują do ponurego ukraińskiego krajobrazu niczym pięść do nosa. Ale są - w przypływie optymistycznych myśli przyszło mi nawet do głowy, że stanowią zapowiedź lepszych czasów, które być może czekają Ukrainę.

Na przedmieściach Popasnego również stoi stacja benzynowa. Nieczynna, częściowo obłożona workami z piaskiem. Ostrzeliwana, bo będąca elementem rozbudowanego posterunku armii ukraińskiej. To w niej znaleźliśmy schronienie zaraz po przyjeździe do miasteczka. Na dworze było strasznie zimno, rozpalona burżujka - po naszemu koza - dawała zatem złudne poczucie bezpieczeństwa. Tym większego, że stojące na stole wódka i jedzenie budowały klimat przewidywalnej swojskości.

- Grada nie usłyszysz - dowódca, w cywilu milicjant z dochodzeniówki z ponad 20-letnim stażem, przywołał nas do rzeczywistości. - To ponaddźwiękowa rakieta; dopiero, gdy spadnie pierwsza, wiesz, że coś się dzieje.

- Wytrzyma? - jeden z nas wskazał dłonią sufit.

To nie było mądre pytanie. Trudno przecież oczekiwać, by projektanci stacji benzynowych zakładali, że stropy będą musiały poradzić sobie z uderzeniami granatów moździerzowych czy rakiet. "Do dupy z takimi wysypami nowoczesności" - szydziłem z własnych refleksji.

- Kolega zaraz pokaże, gdzie jest najbliższy schron - usłyszeliśmy wymijającą odpowiedź ukraińskiego oficera. - Ale najpierw zjedzcie - mężczyzna uniósł drewnianą tacę z plastrami słoniny.

Była przepyszna. Z pełnymi ustami i pachnącymi dłońmi chwilę później poszedłem zobaczyć ów schron. A właściwie zakryty okop w kształcie "postawionej na głowie" litery L.

Bardzo szybko przyszło nam z niego skorzystać. Huk artylerii nie słabł ani na moment - czasem wręcz narastał, gdy do głosu dochodziły eksplodujące seriami Grady - ale zdołaliśmy się już do niego przyzwyczaić. Ten pojedynek rozgrywał się ponad nami, a pociski spadały na pozycje separatystów oraz armii ukraińskiej odległe od nas o kilka kilometrów.

- Do schronu! - Siergiej, młody inżynier z Winnicy, zmobilizowany do wojska kilka tygodni temu, jako pierwszy zbiegł do jamy.

- Grad? - zapytałem go, gdy już cała nasza dziennikarska czwórka była w schronie.

Żołnierz wzruszył ramionami. Zdaje się, że nie miało to dla niego żadnego znaczenia.

Kilka minut później mogliśmy wyjść. Było późne popołudnie, wiedziałem, że za chwilę zacznie się robić szaro. Chwyciłem więc aparat, chcąc zrobić zdjęcia odległych o jakieś trzysta metrów bloków mieszkalnych. Dzień wcześniej spadły na nie rakiety - w dachu jednego z najbliżej położonych budynków widać było sporą dziurę. I wówczas kątem oka dostrzegłem jakiś ruch.

To był mężczyzna - właśnie zamykał drzwi do komórki bądź garażu, po czym schylił się i podniósł stojące obok wiadro. Zdaje się, że miał w nim drewno na opał.

- Tam wciąż mieszkają ludzie!? - spytałem Siergieja, nie spuszczając oka z mężczyzny, który wolnym krokiem ruszył w stronę bloku.

- No tak - usłyszałem w odpowiedzi.

Symbol

- Jedźcie do Słowiańska - zachęcał nas dziennikarz jednej z kijowskich redakcji. - To miejsce-symbol, pierwsze duże miasto wyzwolone z rąk separatystów latem zeszłego roku.

Pojechaliśmy.

Tylko na rogatkach zobaczyliśmy zniszczone posesje - w mieście w zasadzie nie było już śladów prowadzonych walk. W stojącej w centrum cerkwi jakaś para brała ślub, na znajdującym się obok placu kilkudziesięciu aktywistów nawoływało do uznania Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej za organizacje terrorystyczne. Spotkaliśmy tam również kilka Ukrainek rosyjskiego pochodzenia - pań w starszym wieku, które na nasz widok zaczęły lamentować.

- Lenin im nie pasuje. Że bandyta mówią - zaczęła jedna z nich, mając na myśli prokijowski zarząd miasta. - A Włodzimierz Ilicz to dobry człowiek był. Gdy dowiedział się, że rozstrzelano carską rodzinę, to nie krył oburzenia. Rozpłakał się...

- Ehh - westchnęła druga babuszka. - W Sojuzie ludzie pracę mieli, mieszkania za darmo dostawali, na wakacje jeździli. A ta cała Ukraina to co nam dała? Emeryturę mam taką, że jak leki kupię, to na jedzenie nie starcza. I teraz jeszcze ta wojna... - kobieta zakryła dłonią twarz.

Być może te łzy były tylko teatrem na nasz użytek. Być może babuszki - jak twierdzili stojący obok milicjanci - udawały, tak naprawdę wykonując robotę zleconą im przez separatystów. Co nie zmienia faktu, że jest też Słowiańsk miejscem symbolicznym z innego powodu. Na placu, na którym spotkaliśmy stęsknione za radzieckim ustrojem kobiety, jak za dawnych lat stoi sobie pomnik Włodzimierza Lenina. Po Majdanie, i po eskalacji konfliktu na wschodzie, wiele marmurowych posągów wodza rewolucji wylądowało na bruku. Tyle że owa radosna zemsta dokonywała się zwykle w zachodnich i środkowych okręgach Ukrainy. Tam, gdzie większość stanowi ludność rosyjskojęzyczna, zapędy promajdanowych aktywistów zostały wyhamowywane przez powściągliwość lokalnych władz. I tak Lenin ze Słowiańska pozostał na cokole, choć przyozdobiono go w szaliczek z ukraińskiej flagi i wywieszkę, na której napisano: "zabiłem dwadzieścia milionów istnień ludzkich".

Asekuranctwo zarządzających oswobodzonym miastem doskonale wpisuje się w postawę władz w Kijowie. Bo dlaczego Ukraina nie zerwała stosunków dyplomatycznych z Rosją? Dlaczego - mając ogromny wojskowy potencjał - nie kieruje w rejony ogarnięte rebelią większych sił? A tych, które już tam są, nie wykorzystuje w sposób bardziej efektywny? Na lotnisku w Dniepropietrowsku widziałem kilkanaście stojących bezczynnie Migów-29 i Su-25. W tym samym czasie walczące o Debalcewo oddziały - pozbawione wsparcia lotniczego - zbierały lanie od separatystów. Po niemal roku prowadzenia wojny nie da się tego wytłumaczyć brakiem doświadczenia.

Sensownie brzmi za to teza o ukraińskim samoograniczaniu, jako sposobie na nierozdrażnianie rosyjskiej mniejszości oraz Rosji. Jeśli istotnie tak to można wytłumaczyć, władze w Kijowie (i ich lokalne delegatury) zachowują się jak - przepraszam za porównanie - nieśmiała panienka przygotowująca się do pierwszej randki. Której wydaje się, że bardzo by chciała pójść - ale jednocześnie strasznie się boi.

A może, tak naprawdę, wcale jej się nie chce?

Tak czy inaczej, na wschodzie giną ludzie.

Cdn

Marcin Ogdowski

Przeczytaj drugą część reportażu Marcina Ogdowskiego z Ukrainy

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy