Armia rosyjska - czy jest się czego bać?

Zdaniem Amerykanów, rosyjska armia "to cień swojej radzieckiej poprzedniczki". My, Polacy, ostatni raz rzuciliśmy ją na kolana dokładnie 89 lat temu. Niektórzy rosyjscy eksperci twierdzą, że i dziś ich wojsko nie pokonałaby Polski. Czy rzeczywiście?

Autorem cytowanej na wstępie opinii jest szef amerykańskiego wywiadu, adm. Dennis Blair. Jego zdaniem, siły konwencjonalne naszego sąsiada (cytat za PAP) "nie stanowią bezpośredniego militarnego zagrożenia dla Europy Zachodniej lub Środkowej".

I nie wynika to wcale z pokojowej retoryki rosyjskich władz. W raporcie przygotowanym dla senackiej komisji ds. wywiadu Blair podkreślił, że zdolność armii rosyjskiej do przerzucania sił za granicę "jest bardzo ograniczona". Innymi słowy, Rosjanom brakuje środków do mobilnych operacji na dużą skalę.

Generałowie przewracają się w grobach

Jeszcze bardziej krytyczni w swoich analizach są dwaj rosyjscy specjaliści wojskowi: Konstantin Makijenko i Rusłan Puchow, szefowie moskiewskiego Centrum Analiz Strategicznych i Technologii.

To oni, w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" stwierdzili niedawno, że "dzisiejsze siły zbrojne Rosji nie byłyby w stanie prowadzić konwencjonalnej wojny nie tylko z przeciwnikiem tak potężnym, jak USA czy NATO, ale nawet z Turcją czy Polską".

Reklama

Generałowie z czasów ZSRR zapewne przewracają się w grobach. Na początku lat 80. XX w., w szczytowym okresie zimnej wojny, armia radziecka zmiotłaby konwencjonalne siły Sojuszu Północnoatlantyckiego z powierzchni ziemi. Zapewne większość z 40 tys. czołgów z czerwoną gwiazdą zapłonęłaby na polach bitew środkowej i zachodniej Europy, ale kilka tysięcy pojazdów i tak dotarło by do kanału La Manche.

To przede wszystkim ta perspektywa, a nie arsenał jądrowy - który zawsze ustępował zachodniemu - czyniła z ZSRR supermocarstwo. Dziś zatem, jak chcą tego specjaliści, role poszczególnych komponentów rosyjskich sił zbrojnych się odwróciły - świat liczy się z Rosją z obawy przed jej głowicami, a nie z powodu wciąż licznej, konwencjonalnej armii. A że użyć rakiet nie jest tak łatwo, nasz sąsiad spadł do kategorii regionalnego mocarstwa.

Przemysł na granicy efektywności

I to mocarstwa, które właśnie otrzymało kopa w podbrzusze, bo tak, obrazowo, można ująć skutki kryzysu gospodarczego w Rosji. Gdy jesienią ubiegłego roku kurek z petrodolarami został mocno przykręcony, władze w Moskwie chwaliły się, liczącymi blisko 600 mld dol., rezerwami walutowymi. Dziś jednej trzeciej tych środków już nie ma, a końca kryzysu nadal nie widać. Trudno zresztą oczekiwać jakichś poważnych efektów, w sytuacji, gdy te gigantyczne pieniądze wpompowano w nieefektywną i przestarzałą gospodarkę.

Dla zwykłych Rosjan, przywykłych do życia w permanentnym kryzysie, światowa recesja nie jest zapewne wielkim problemem. Jednak dla ich wojska oznacza nie lada kłopot, bo w jej efekcie może zabraknąć funduszy na ambitne programy modernizacyjne. W tym roku, na potrzeby własnej armii, rosyjski przemysł wyprodukuje zaledwie po 50 samolotów i śmigłowców - tak przynajmniej wynika z zapowiedzi wiceszefa MON, gen. Władimira Popowkina. W Polsce takie dostawy okrzyknięto by kolejnymi "kontraktami stulecia", ale w Rosji nie wystarczy to nawet na zastępowanie wycofywanych ze służby maszyn.

Zresztą, wiele wskazuje na to, że ów przemysł znajduje się u kresu efektywności. Starzeją się, od dawna niewymieniane, urządzenia do produkcji broni, lat przybywa zatrudnionym w tym sektorze pracownikom, których - z powodu mizernych wynagrodzeń rosyjskiej budżetówki - nie bardzo ma kto zastępować. O skutkach takiego stanu rzeczy przekonała się niedawno Algieria, która zwróciła Rosji 28 samolotów MiG-29. Bo choć fabrycznie nowe, okazały się siedliskiem wszelkiej maści usterek. Jak później donosiła branżowa prasa, MiG-i zasiliły... rosyjskie siły powietrzne.

Złom na lotniskach i w portach

Myli się zatem ten, kto sądzi, że za złą kondycję rosyjskiej armii odpowiada światowa recesja. Ona pogłębia tylko problem, który jest wynikiem kilkunastu lat zaniedbań. Weźmy kolejny przykład: "Niemal jedna trzecia wszystkich myśliwców bombardujących armii rosyjskiej jest niesprawna" - alarmował pół roku temu moskiewski dziennik "Kommiersant". Najwięcej problemów przysparzały MiG-i-29, co oficjalnie przyznał resort obrony Rosji, informując, iż dwieście tego typu maszyn - z niemal trzystu, którymi dysponuje lotnictwo wojskowe - "nie tylko nie jest w stanie wykonywać zadań bojowych, lecz nawet wystartować z ziemi". Powód? Kłopoty z... korozją.

W nielepszym stanie są również Su-27 - kolejna duma rosyjskiej armii. Cytowani już Makijenko i Puchow tak mówią, w rozmowie z dziennikarzem "GW", o rozlokowanym w obwodzie kaliningradzkim, gwardyjskim (więc elitarnym), pułku myśliwskim im. Pokryszkina: "Tam mamy 40 Su-27, 40 pilotów. Latać mogą tylko dwie maszyny". I zaraz dodają: "W innych miejscach jest podobnie."...

Te inne miejsca to również porty. Co z tego, że Rosjanie ponowienie zaczęli wysyłać okręty podwodne na Atlantyk, w pobliże granic morskich Stanów Zjednoczonych i Kanady, skoro większość ich łodzi to szmelc? Zachód, i nie tylko, nadal obawia się kolosów z Murmańska, Archangielska czy Władywostoku - jednak nie zawartości ich silosów i wyrzutni, ale rdzewiejących pokryw reaktorów.

Inne zmory (względnie) słabej armii

Dziś większość sprzętu rosyjskiej armii pochodzi z lat 70. i 80., a w jednostkach drugorzutowych - nawet z lat 60. XX w. O ile nie ma to większego znaczenia w przypadku broni ręcznej, o tyle przy bardziej skomplikowanych systemach uzbrojenia - ogromne. Dla przykładu, znakomita w czasach ZSRR obrona przeciwlotnicza, dziś nie zapewnia Rosji należytej ochrony. Raczej nikt o zdrowych zmysłach nie zaatakowałby z powietrza Moskwy czy Petersburga, ale mniej zuchwałe napady, na inne obiekty, mogłyby nowoczesnym siłom powietrznym ujść na sucho.

Jednak problemy technologiczne, to nie jedyna zmora rosyjskich sił zbrojnych. O (względnej) słabości tej armii decyduje również jej struktura - z jednej strony wielkie, ociężałe związki taktyczne, z drugiej, gigantyczna nadwyżka oficerów i korpus szeregowych, składający się z poborowych. Wcieleni na siłę chłopcy nigdy nie będą dobrymi żołnierzami, zwłaszcza, że zamiast wojskowych szkoleń, bardziej absorbuje ich tzw.: "drugie życie w koszarach".

Jeżeli "falę" - w rosyjskiej armii wybitnie patologiczną - nazywa się "rakiem wśród poborowych", to mianem "prawdziwej gangreny" należałoby określić korupcję i prywatę wśród kadry. Oficerowie nagminnie traktują szeregowych jako rezerwuar darmowej siły roboczej, a parki sprzętu jako wypożyczalnie czy wręcz magazyny, których zawartość można bezkarnie uszczuplać.

Część z nas pamięta "wielką wyprzedaż", jaka towarzyszyła wycofaniu żołnierzy rosyjskich z Polski na początku lat 90., ale nietrudno też o współczesne przykłady. Ostatnio głośno było o sprzedaży czterech MiG-ów-31, za cenę... 15 zł każdy. Transakcję dokumentowano, starając się w te sposób oddalić podejrzenie nielegalności, nie sposób jednak uwierzyć, że warte kilkadziesiąt milionów dolarów samoloty (czy, jak chcą inne źródła - kadłuby), rzeczywiście poszły po tak niskiej cenie.

Słabe wpływy przysłużą się wojsku

Skoro jest więc tak źle, to czy mamy się czego obawiać? Mamy. A właściwie - biorąc pod uwagę mniej niż nikłe prawdopodobieństwo konfliktu z naszym sąsiadem - należałoby napisać: nie wolno ignorować potencjału Rosji. Bo po pierwsze: nie zapominajmy o broni jądrowej. Jej ograniczone użycie - powiedzmy kilka taktycznych ładunków - uczyniłoby z kraju wielkości Polski atomową pustynię. Po drugie: Rosja wcale nie musi używać siły, aby zadać nam dotkliwe straty. Wystarczy przysłowiowe zakręcenie kurka, bądź, co byłoby już bardziej bezpośrednią formą agresji: atak informatyczny. Szkód, jakie mogliby wyrządzić najlepsi na świecie rosyjscy hakerzy, nie sposób przeszacować...

Po trzecie: kryzys kiedyś minie i do kremlowskiego skarbca znów napłynie rzeka petrodolarów. Wojsko otrzyma upragnione zabawki, a wiele wskazuje na to, że będzie to już inna armia. Jak zauważa cytowany wcześniej adm. Dennis Blair, Rosja próbuje stworzyć "mniejsze, bardziej profesjonalne, bardziej mobilne i bardziej technologicznie zaawansowane wojsko", które byłoby lepiej przystosowane do walk z armiami krajów sąsiednich.

Co prawda reforma napotyka na opór wojskowego lobby, ale armia nie ma już dziś tak silnych wpływów jak kiedyś. A rosyjskim przywódcom zdaje się nie brakować politycznej woli, na co zwraca uwagę Eugeniusz Smolar, analityk stosunków międzynarodowych. W wywiadzie dla "Polski Zbrojnej" mówił on: "Sądzę, że po kampanii gruzińskiej wpływy wojska uległy dalszemu osłabieniu. Proszę zwrócić uwagę, jak brutalnie zadziałali Putin i Miedwiedwiew, ogłaszając wielkie cięcia w korpusie oficerskim. W ciągu dwóch lat z armii będzie musiała odejść około połowa oficerów".

Wiara w powtarzalność historii

Czy za kilka lat armia Rosji będzie mniejsza (obecnie liczy 1,3 mln ludzi, po redukcjach ma ich być mniej niż milion), ale za to sprawniejsza? Być może. Ale nawet dziś - i jest to czwarty argument przemawiający za nieignorowaniem rosyjskiego potencjału - w jej szeregach służy ćwierć miliona przygotowanych do walki żołnierzy. Tak przynajmniej wynika z ocen Konstantina Makijenko i Rusłana Puchowa. Mało? To i tak 2,5 razy więcej niż wynosi etatowy stan Wojska Polskiego, które przecież nie w całości składa się z jednostek liniowych. O dysproporcjach w ilości sprawnych czołgów (które Rosjanie mają lepsze), samolotów, czy śmigłowców lepiej nie wspominać.

Rosja ma zatem w ręku nadal potężny oręż. Pordzewiały, miejscami nawet mocno wyszczerbiony, ale wciąż śmiertelnie skuteczny. Darujmy sobie więc komentarze typu: "zajęliśmy Moskwę w 1612 r., byliśmy tam dokładnie 200 lat później, będziemy również w 2012 r.". Jeśli to żart, to na granicy dobrego smaku; jeśli jednak ktoś traktuje to serio - cóż, żałosna jest wiara w zaklętą w datach powtarzalność historii.

Ale pal licho! - pójdźmy tym tropem. Tylko że wówczas mamy nie lada problem. W XVII w. w nasze ręce wpadł nawet Kreml, ale co z tego, skoro otoczeni, musieliśmy zjadać się nawzajem? Dwa wieki później zajęcie rosyjskiej stolicy okazało się początkiem końca szalonej wyprawy Napoleona, w której ochoczo wzięliśmy udział. Później wialiśmy z Rosji z podkulonym ogonem, zdani na niełaskę drapieżnej rosyjskiej pogody i równie okrutnej jazdy. Aż strach więc pomyśleć, jak zakończyłaby się kolejna nasza eskapada. Czy może - przejdźmy na nieco bardziej realny poziom - choćby próba jej podjęcia...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojsko | blair | ZSRR | przemysł | rosyjska | armia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy