Samolot kontra wieżowiec. Ten pojedynek to pewna śmierć

Obrazy z zamachu terrorystycznego z 11 września 2001 r. na nowojorskie World Trade Center trudno jest wymazać z pamięci. Nie wszyscy jednak wiedzą, że nie był to jedyny przypadek w tym mieście, gdy samolot z impetem roztrzaskał się o budynek.

Cofnijmy się do czasów II Wojny Światowej, a konkretnie do roku 1945. To wtedy właśnie w Nowym Jorku wydarzyła się katastrofa, o której chcemy opowiedzieć.

To był rutynowy lot wojskowego samolotu B-25 Mitchell. Po wystartowaniu z lotniska Bedford Army Airfield, niebawem miał wylądować na Newport Airport. Niestety - planowane lądowanie nigdy nie nastąpiło. Bombowiec roztrzaskał się o wieżowiec.

Był ranek, 28 lipca 1945 roku. Pilot William Franklin Smith Jr. poprosił przez radio o pozwolenie na lądowanie, jednak go nie otrzymał. Powodem była zła widoczność. Nie wiedzieć czemu, zdecydował się działać na własną rękę i podjął próbę samodzielnego przeprowadzenia manewru. Było to najgorsze, co mógł zrobić.

Zdezorientowany przez mgłę, pędził na oślep pomiędzy nowojorskimi drapaczami chmur z prędkością przekraczającą 300 kilometrów na godzinę. Minąwszy Chrysler Building, zamiast w lewo, skierował się w prawo, po czym z impetem uderzył w przeszkodę. Tą przeszkodą był Empire State Building, wówczas najwyższy budynek w mieście.

Uderzenie nastąpiło od północnej strony wieżowca i było tak silne, że wyrwało dziurę o powierzchni 30 metrów kwadratowych. Jeden z silników przeleciał przez całe piętro i wypadł przez południową stronę, lądując na dachu okolicznego budynku i powodując pożar. Kolejny silnik dostał się do szybu windy, który skutecznie unieruchomił.

Akcja gaśnicza trwała 40 minut i została przeprowadzona bardzo sprawnie, jednak śmierć i tak zebrała krwawe żniwo. W katastrofie zginęło łącznie czternaście osób. Trzy osoby załogi i jedenastu pracowników budynku. Ciało pilota Smitha odnaleziono dopiero dwa dni później na dnie szybu windy.

Reklama

O wielkim szczęściu w nieszczęściu może mówić właściwie tylko operatorka windy, Betty Lou Oliver, która dwukrotnie wymykała się śmierci. Gdy samolot uderzył w 80. piętro, doznała poparzeń, złamania miednicy, karku i kręgosłupa. Odnaleźli ją jednak ratownicy medyczni, którzy po opatrzeniu ran, zapakowali Betty do windy i wysłali na dół. Podróż trwała szybciej, niż się spodziewali, gdyż stalowe liny zerwały się i winda ruszyła z ogromną prędkością, zatrzymując się 75 pięter poniżej. Kobieta przeżyła i ten wypadek. Okazało się bowiem, że liny, które spadły wcześniej na spód szybu utworzyły rodzaj sprężyny, która zamortyzowała upadek.

Co ciekawe, pomimo sporych zniszczeń i rozmiarów katastrofy, już w poniedziałek - dwa dni po zdarzeniu - budynek funkcjonował w miarę normalnie. Komisja orzekła bowiem, że integralność strukturalna budowli nie została naruszona. Straty oszacowano na milion dolarów (ówczesny milion, to dziś ponad 13 milionów).

Mimo zaostrzenia procedur dotyczących lotów nad Nowym Jorkiem, miasto nie czekało długo na kolejną, podobną katastrofę. 20 maja 1946 roku we wznoszący się nad Manhattanem "The Trump Building" uderzył Beechcraft C-45F Expediter. Ale to już zupełnie inna historia...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy