Na kłopoty: Mi-8

W czasie czterozmianowej misji w Etiopii polskie załogi śmigłowców uratowały dziesiątki tysięcy ludzi.

Etiopia przez stulecia potrafiła utrzymać niezależność od potęg kolonialnych. Straciła wolność dopiero w 1935 roku, po najeździe faszystowskich Włoch. Po odzyskaniu niepodległości (1941 rok) kraj borykał się z problemami typowymi dla Afryki: najpierw pod rządami ostatniego cesarza Hajle Selasjego I, a potem komunistycznego pułkownika Mengystu Hajle Marjama. Polityka tego ostatniego nie uchroniła mieszkańców przed skutkami długotrwałej suszy i klęską głodu w latach 1984-1985. Zmarło wtedy 1,5 miliona mieszkańców Etiopii.

Pomoc całego pułku lotnictwa

Na prośby komunistycznego dyktatora o wsparcie pierwszy zareagował Związek Radziecki. Dopiero jakiś czas później, po wyemitowaniu przez telewizję kanadyjską programu o głodujących ludziach, na pomoc ruszył także świat zachodni. W ciągu kilku miesięcy w Etiopii pojawiły się tysiące ton żywności. Powstał jednak problem, jak w wielkim, 80-milionowym kraju te dary rozprowadzić.

Największego wsparcia logistycznego (cały pułk lotniczy złożony z dwunastu samolotów An-12, 24 śmigłowców Mi-8 i 300 ciężarówek) udzielił Etiopczykom Związek Radziecki. Rosjanie mieli gigantyczne możliwości transportowe, ale brali udział wyłącznie w wielkich zorganizowanych akcjach.

Reklama

Tymczasem brakowało sprzętu, z którego użyciem można by było dostarczać żywność bezpośrednio do niewielkich, odciętych od świata grup ludności. Na ambach - płaskowyżach porozcinanych rozpadlinami - znajdowały się zazwyczaj pojedyncze wioski i zespoły klasztorne. Duży samolot transportowy nie był w stanie tam wylądować, a nawet zrzucić ładunku na spadochronach, ze względu na wiatr. Transportowce - brytyjskie i niemieckie - były na miejscu, ale potrzebowały naprowadzających na cel i badających sytuację śmigłowców.

Poprawić wizerunek po stanie wojennym

Wtedy z pomocą przyszli Polacy. W 1985 roku rząd PRL zdecydował o wysłaniu do Afryki trzech śmigłowców Mi-8 wraz z 22-osobową grupą pilotów i personelu naziemnego. Polska misja zagraniczna miała nie tylko wzmocnić obecność Układu Warszawskiego w Afryce, lecz także poprawić na arenie międzynarodowej wizerunek kraju i jego armii po niedawno zakończonym stanie wojennym.

Jako pierwszy w Etiopii pojawił się główny inżynier Wojsk Lotniczych pułkownik pilot Antoni Milkiewicz, który poznał panujące tam warunki i zaproponował potencjalne lotniska dla polskiej misji. Śmigłowce i większość personelu pochodziła z 37 Pułku Śmigłowców Transportowych. Szefem misji mianowano pułkownika pilota Kazimierza Pogorzelskiego, który miał już za sobą doświadczenia z Afryki - misję w Libii. Dowodzoną przez niego jednostkę nazwano Polską Lotniczą Eskadrą Pomocy Etiopii (PLEPE).

Nie było pieniędzy na paliwo

Polacy dotarli do celu 10 lutego 1985 roku, a ich maszyny czekały na pokładzie m/s "Wiślica" od 28 stycznia.

- Pomoc rządu ograniczyła się do przerzutu statkiem sprzętu do portu - wspomina Pogorzelski. - Nie dostaliśmy pieniędzy na transport i paliwo. Nie było nawet umowy z Etiopią, która precyzowałaby, czy możemy nosić ze sobą broń - dodaje.

Ostatecznie wszystko przewieziono na lotnisko pod Addis Abebą jednym, wielokrotnie kursującym tam i z powrotem samochodem. Śmigłowce przyleciały na miejsce same. Problemy z paliwem rozwiązano w ten sposób, że Polacy mieli je otrzymywać od Rosjan i rozliczać się z nimi w rublach, co w tamtych czasach było dla nas niezwykle korzystne.

Nasi rodacy nie cierpieli na brak zajęć. Wszyscy, łącznie z lekarzem, pełnili dyżury w kuchni. Obowiązki kucharza przejął kwatermistrz grupy w stopniu majora.

Krzyż czy szachownica?

Do kłopotów personalno-gospodarczych szybko doszły polityczne. Dowódca radzieckiej misji wojskowej zadeklarował wszelką pomoc, ale spodziewał się, że trzy polskie Mi-8 podporządkują się i pomogą w wykonywaniu zadań jego potężnemu kontyngentowi.

Pogorzelski zdawał sobie sprawę z sytuacji politycznej, ale odmówił. Tłumaczył, że zadaniem PLEPE jest jak najszybsze dostarczenie pomocy ludziom, zwłaszcza że o natychmiastowe wsparcie prosiły ONZ oraz RAF i Luftwaffe, których Transalle i Herculesy nie były w stanie docierać z pomocą do wielu części kraju.

Białe Mi-8 z wymalowanymi czerwonymi krzyżami były gotowe do akcji. Szybko pojawił się jednak kolejny kłopot - Międzynarodowy Czerwony Krzyż miał za złe Polakom (kojarzonym ze wspierającą komunistyczny reżim grupą radziecką) używanie tego symbolu. Polacy, w obliczu ogromnej ludzkiej tragedii, nie chcieli wikłać się w bezcelowe spory i przemalowali krzyże na wielkie biało-czerwone szachownice. Polskie załogi rozpoczęły działania już następnego dnia po urządzeniu się na lotnisku. Mi-8 wyszukiwały na ambach dogodnych miejsc do dokonywania zrzutów, przewoziły też komisje (z NATO i ONZ), które oceniały potrzeby lokalnych społeczności. Czasami transportowano dziennikarzy, a z okazji wielkiego charytatywnego koncertu - także światowej klasy artystów.

Jednym kołem na ziemi

Załogi śmigłowców oznaczały większe płaszczyzny terenu, gdzie samoloty mogły przeprowadzić "dropping", czyli zrzucić palety z żywnością. Czasami z takich miejsc polskie śmigłowce rozwoziły pomoc po okolicy.

- Na najmniejsze amby sami dowoziliśmy zaopatrzenie, bo samolot nigdy by tam nie trafił. Nie było też dróg dojazdowych dla samochodów - wspomina Pogorzelski. - Zdarzało się, że do lądowania było tak mało miejsca, że śmigłowiec stawał jednym kołem na ziemi, a załoga szybko wyładowywała żywność - wyjaśnia.

Z czasem Polacy doszli do wniosku, że pomimo ogromnego ładunku paliwa latają niedociążeni, a wolne miejsce można by było jakoś wykorzystać. Pomysł poddali sami Etiopczycy, którzy zmyleni kolorami śmigłowców krzyczeli na ich widok: "Doctor, help!".

Powstała koncepcja zapełnienia "pustych kilogramów" zespołami medycznymi złożonymi z członków organizacji Lekarze bez Granic. Pomoc medyczna była początkowo udzielana przy okazji transportów z żywnością, a później powstały stałe punkty pomocowe.

Co na to NATO?

Współdziałanie z RAF i Luftwaffe musiało doprowadzić do wzmocnienia kontaktów Polaków z natowskimi żołnierzami. Pierwsza zmiana PLEPE nie została w żaden sposób poinstruowana odnośnie do tego, jak ma się zachowywać w stosunku do potencjalnych przeciwników z Zachodu, nie było więc żadnych ograniczeń we wzajemnych kontaktach. Mieszkający na co dzień w namiotach Polacy bardzo chętnie chodzili na angielski five o'clock w najlepszym hotelu stolicy.

- Raz w tygodniu organizowano naradę na temat dalszych planów rozwożenia żywności - opowiada Pogorzelski. - Przedstawiciele ONZ i lokalnych władz informowali o potrzebach ludzi, a my z Brytyjczykami i Niemcami ustalaliśmy, jak im pomóc. Żartowaliśmy: "My możemy zrobić to i to, ale co na to NATO". A oni pytali, co na to Układ Warszawski. Rosjanie na tych naradach się nie pojawiali - dodaje.

Koniec z towarzyskimi kontaktami

Pierwsza zmiana miała trwać od lutego do kwietnia 1985 roku, ale z powodu katastrofalnej sytuacji w Etiopii przedłużono ją do sierpnia. Jej zadania przejęła druga zmiana, pod dowództwem pułkownika pilota Kazimierza Chojnackiego, który ukrócił kontakty towarzyskie z zachodnimi współpracownikami, ale nadal na podobnych zasadach współpracował z ONZ i NATO do lutego 1986 roku. Po roku przerwy w Etiopii pojawiły się jeszcze trzecia i czwarta zmiana PLEPE (dowodzone przez pułkowników pilotów Józefa Gomółkę i Jana Sorokę).

Wielkie polskie śmigłowce wykonały w Etiopii bardzo pożyteczne zadanie. Kiedy w lutym 1985 roku przystępowały do akcji, ONZ miała do dyspozycji tylko niewielki szwajcarski Bell-406. Polska misja, rozwożąc żywność do trudno dostępnych rejonów, uratowała życie kilkudziesięciu tysiącom osób.

Maciej Szopa

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Mi-8 | susza | NATO | ONZ | Etiopia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy