Jak polscy oficerowie mogli uratować się z Katynia?

Do końca nie wiadomo, dlaczego Sowieci, dokonując 75 lat temu zbrodni katyńskiej, darowali życie 395 polskim jeńcom. Krąży na ten temat wiele teorii, które nie układają się w logiczną całość.

W kwietniu 1940 roku Rosjanie zaczęli wywozić polskich jeńców z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Mordowali ich w stary, wypróbowany przez NKWD sposób - strzałem z broni krótkiej w tył głowy. W sumie śmierć poniosło 21 768 polskich wojskowych, policjantów, przedstawicieli straży granicznej i służby więziennej.

Od zagłady ocalała niewielka grupka jeńców. Dokładnie 395 osób (niektóre źródła podają liczbę 432). Dlaczego Sowieci darowali życie tej garstce, skoro bez żadnych skrupułów rozprawili się z tysiącami? Dlaczego z tak wielką pieczołowitością oddzielali tych 395 wybrańców od idących na śmierć nieszczęśników? Krąży na ten temat wiele teorii, które brzmią mniej lub bardziej sensownie.

Reklama

Najogólniejsza z nich pojawiła się w książce Daniela Bargiełowskiego poświęconej gen. Zygmuntowi Berlingowi "Konterfekt renegata". Bargiełowski uważa, że Sowieci zastosowali tu "koncepcję arki Noego". Już wcześniej zresztą, dokonując eksterminacji poszczególnych narodów czy grup społecznych, pozostawiali przy życiu niewielką liczbę osób. Ci "uratowani z potopu" mieli w nowych okolicznościach, pod kontrolą komunistów, odtworzyć cechy swoich społeczności.

Ta teoria, dość wątła, bardziej trzymałaby się kupy, gdyby w momencie uśmiercania jeńców Sowieci mieli już plan utworzenia w Związku Radzieckim polskiego wojska.

Zrozumiałe wtedy byłoby, że komuniści chcą mieć pod ręką kilkuset dobrze wyszkolonych oficerów i podoficerów. Ale zamysł, o którym mowa, pojawił się dopiero jesienią 1940 roku, czyli pół roku później. W jego wyniku jedną z głównych polskich postaci na Wschodzie stał się bohater książki Bargiełowskiego, ów tytułowy renegat, Zygmunt Berling, wtedy jeszcze podpułkownik. Był on jednym z 395 ocalonych od śmierci polskich jeńców.

Więźniowie

Wśród więźniów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa byli ludzie tacy jak Berling, czyli zwolennicy Związku Radzieckiego, gotowi na współpracę z Sowietami. Ta sympatia wobec ZSRR wcale nie musiała wynikać z wcześniejszych przekonań. Wielu zgłosiło swoją lewicowość po prostu ze strachu. Berling obliczył, że w obozie w Pawliszczewie Borze, gdzie na początku trafili ocaleni, znalazły się 64 osoby, które zadeklarowały chęć pozostania w ZSRR.

Drugą wyrazistą grupę uratowanych więźniów stanowili ci, za którymi wstawiły się inne kraje, głównie Niemcy. Wojna Związku Radzieckiego z III Rzeszą miała wybuchnąć dopiero w czerwcu 1941 roku.

Sowieci starali się zachowywać wobec hitlerowców poprawnie, więc spośród więźniów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa wysegregowali tych, którzy wywodzili się z terytorium Niemiec. Ironią losu w wypadku sporej liczby uratowanych jeńców było to, że uniknęli oni rozstrzelania dzięki interwencji ambasady niemieckiej w Moskwie. Znalazł się wśród nich profesor seminarium duchownego w Pińsku, ksiądz Kamil Kantak. Był on obywatelem Wolnego Miasta Gdańska, które zostało przyłączone do III Rzeszy.

Wśród uratowanych można by jeszcze wydzielić pokaźną grupę medyczną. W Pawliszczewie Borze znalazło się aż 48 lekarzy i farmaceutów. Tu przypuszczenia nasuwają się same. Ci ludzie, wyróżniając się wcześniej sumienną pracą w lazaretach obozowych, mogli się jeszcze Rosjanom przydać.

Niejasne powody

Trudno mimo wszystko znaleźć jakieś spójne, jednoznaczne powody ocalenia wszystkich 395 jeńców. Pewną wskazówką dla badaczy są dokumenty zachowane w dawnym archiwum specjalnym w Moskwie. Powołuje się na nie Stanisław Jaczyński w książce "Ocaleni od zagłady".

Pisze on, że do obozu w Pawliszczewie Borze trafiło: 47 osób na zlecenie 5 Wydziału GUGB (Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego), 47 osób na żądanie ambasady niemieckiej, 24 osoby pochodzenia niemieckiego (czyli takie, o które nie upomniała się ambasada, ale które wyselekcjonowali sami Sowieci), 19 osób na żądanie misji litewskiej i 91 osób na polecenie zastępcy ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR, Wsiewołoda Mierkułowa. Razem 228 jeńców.

A co z pozostałymi 167 osobami (spośród 395), których nie ma w dokumentach? W ich wypadku nie wiadomo, kto się za nimi wstawił i z jakich powodów nie zostali rozstrzelani. Być może odpowiedź znajduje się w archiwach moskiewskich. Nadzieja w tej kwestii jest jednak bardzo wątła. Istnieje notatka z 1959 roku, autorstwa szefa Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) Aleksandra Szelepina, sugerująca ówczesnemu przywódcy ZSRR, Nikicie Chruszczowowi, likwidację teczek personalnych ofiar zbrodni katyńskiej jako "nieprzydatnych historycznie".

Jeśli Nikita Siergiejewicz przychylił się do propozycji Szelepina, to doszło do spalenia tego, co dotyczyło nie tylko zamordowanych, lecz także ocalonych. Tę wspomnianą kruchą wiarę w istnienie akt katyńskich ma między innymi polski historyk prof. Wojciech Materski, który kilka lat temu był członkiem Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych. Twierdzi on, że nie znaleziono żadnych śladów niszczenia i że w związku z tym dokumenty dotyczące Katynia leżą głęboko ukryte w moskiewskim archiwum.

Papiery papierami, ale przecież zachowały się relacje tych, którzy przeżyli. Oni jednak również nie potrafili podać jednoznacznych powodów swojego uratowania. Nie należy tu liczyć Zygmunta Berlinga i jemu podobnych. Oni nie mieli w kwestii swojego ocalenia żadnych wątpliwości.

Józef Czapski pisał we "Wspomnieniach starobielskich": "Nasuwa się pytanie, na podstawie jakiego kryterium zostali wybrani [ci, którzy ocaleli - przyp. A.F.]. Często zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że nie było żadnej wyraźnej przesłanki politycznej czy innej, która uzasadniałaby decyzję o ocaleniu właśnie tych 70 oficerów, których ze Starobielska przewieziono do Griazowca [w tym mieście był obóz, w którym trzymano ocalonych - przyp. A.F.]". I dalej: "Była tam cała gama stopni i przekonań, od generała Wołkowickiego do szeregowca, od ludzi, którzy zrobili sobie krasnyj ugołok [czyli sympatyków komunizmu - przyp. A.F.], do skrajnych zwolenników ONR [narodowców - przyp. A.F.]".

Ku chwale związku

Łatwiej ustalić powody ułaskawienia w konkretnych przypadkach. Przywołany we wspomnieniach Józefa Czapskiego gen. Jerzy Wołkowicki służył jako miczman (najniższy stopień oficerski) na rosyjskim pancerniku "Imperator Nikołaj I" podczas wojny z Japonią w 1905 roku. Sprzeciwił się w pewnym momencie kapitulacji floty rosyjskiej.

Miał powiedzieć: "Walczyć do końca, a potem wysadzić okręt w powietrze". Zyskał dzięki temu wielką sławę w Rosji. Nic dziwnego, że gdy trafił do niewoli w 1939 roku, wzbudził zainteresowanie oficerów sowieckich. Z całą pewnością uratowało mu to życie. Gdy się formowała armia gen. Władysława Andersa, był przez pewien czas zastępcą dowódcy 6 Dywizji Piechoty. Po wojnie osiedlił się w Wielkiej Brytanii, gdzie zmarł dwa tygodnie przed swoimi 100. urodzinami.

Z kolei Stanisław Swianiewicz, wybitny ekonomista, zwrócił na siebie uwagę Rosjan prowadzonymi przed wojną studiami nad gospodarkami Niemiec i Związku Radzieckiego. Przewidując rychłą wojnę z III Rzeszą, Sowieci uznali, że prof. Swianiewicz może się im przydać. Darowali mu życie, ale nie pozwalali opuścić terytorium ZSRR.

W pewnym momencie zesłali go nawet do łagru, skąd wydostał się dzięki osobistej interwencji ambasadora, prof. Stanisława Kota. Wydał wspomnienia "W cieniu Katynia", w których pisał, że motywy, dla których 3% jeńców ocaliło życie, są bardziej tajemnicze niż przyczyny fizycznej likwidacji pozostałych 97%.

Michaiłowi Rommowi, więźniowi obozu w Ostaszkowie, pomógł ponoć krewny, słynny sowiecki reżyser filmowy, noszący zresztą takie samo imię i nazwisko jak Polak. Było to potężne wsparcie, bo Michaił Romm stworzył takie dzieła, jak "Lenin w październiku" oraz "Lenin w 1918 roku".

Za Janem Mintowtem-Czyżem wstawił się zaś rzekomo oficer NKWD, który rozpoznał w polskim oficerze towarzysza dzieciństwa z Chersonia. To mało prawdopodobne. Trudno sobie wyobrazić, by zwykły pracownik służby bezpieczeństwa miał aż taką moc sprawczą. Musiały więc być inne powody darowania życia Mintowtowi-Czyżowi.

W równie tajemniczych okolicznościach uratował się prof. Wacław Komarnicki. Był on wybitnym znawcą prawa i działaczem Stronnictwa Narodowego. Prorosyjskie nastawienie endecji mogło tu mieć jakieś znaczenie, choć to mało prawdopodobne. Cytowany wcześniej prof. Swianiewicz sugerował, że Sowieci darowali Komarnickiemu życie, bo chcieli go wykorzystać w bliżej nieokreślonych grach politycznych. Dlaczego zatem pozwolili mu wyjechać ze Związku Radzieckiego? Po jakimś czasie wyszło na jaw, że za profesorem wstawiła się ambasada niemiecka w Moskwie. Komarnicki osiadł w Wielkiej Brytanii, gdzie wykładał na uniwersytecie w St. Andrews. Był też ministrem sprawiedliwości w rządzie Władysława Sikorskiego.

Oczekiwana komisja

Losy ocalałych jeńców, zgromadzonych najpierw w Pawliszczewie Borze, a potem w Griazowcu, dokładnie opisuje Stanisław Jaczyński w "Ocalonych od zagłady". W obu tych obozach uratowani spędzili ponad 16 miesięcy. 25 sierpnia 1941 roku do Griazowca przyjechała z Moskwy polsko-radziecka komisja mobilizacyjna.

Długo oczekiwana, jak pisze Jaczyński. Rozkaz nr 52 komendy obozu NKWD brzmiał następująco: "Zgodnie z postanowieniem rządu sowieckiego i dowództwa polskiego znoszę rygor obozowy w stosunku do znajdujących się tu jeńców i internowanych polskiej armii, jak również ściągam straż ochrony griazowieckiego obozu NKWD".

Jaczyński pisze: "W pomieszczeniach, w których przedtem dzień i w nocy odbywały się przesłuchania prowadzone przez NKWD, rozpoczęli urzędowanie polscy oficerowi prowadzący rejestrację do Armii Polskiej".

Tego samego dnia, czyli 25 sierpnia, po południu do Griazowca dotarli generałowie Władysław Anders i Zygmunt Szyszko-Bohusz. Dokonali przeglądu kadry oficerskiej. W życiu cudem uratowanych rozpoczął się całkiem nowy etap.

Andrzej Fąfara

Polska Zbrojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy