Krwawy Jasio

Ostatni wyrok śmierci wykonano w katowickim areszcie śledczym 28 lat temu. Kat miał wtedy podwójną robotę. Na szubienicy zawiśli bowiem bracia Zdzisław i Jan Marchwiccy, skazani w słynnym procesie wampira.

Potem Sąd Wojewódzki ogłaszał kary śmierci jeszcze kilkakrotnie, m.in. w sprawie Bronisława Winczewskiego vel Władysława Cybucha, winnego śmierci chorzowskiego policjanta. Jego powieszono w Krakowie przy Montelupich. Wykonania wyroku nie doczekał jedynie Jan F. z Rudy Śląskiej. Skazano go w 1994 roku. Wtedy obowiązywało już moratorium na stryczek. Ten 24-letni górnik z kopalni Zabrze-Bielszowice najbardziej krwawej zbrodni dopuścił się w grudniową noc 1993 roku.

Głębokie poczucie winy

- Wróciłam właśnie z balu przebierańców - zeznawała przed sądem 11-letnia Agnieszka. - Dzwoniłam pukałam i nikt nie otwierał. W torbie, gdzieś na dnie, miałam klucze. Otworzyłam i weszłam do mieszkania. Zastałam potworny bałagan. Wszystko porozrzucane. Wołałam mamę i szukałam jej wszędzie. Wreszcie spostrzegłam plamy krwi na ścianie. Na wersalce leżała mama. Na głowę miała zarzuconą kołdrę. Pociągnęłam za róg. Ujrzałam całkowicie zmasakrowaną twarz.

Reklama

Jana F. aresztowano kilka dni po popełnieniu ostatniego mordu. Od początku deklarował poczucie głębokiej winy. Nie towarzyszyły jednak temu żadne emocje. "To człowiek o niezwykle twardej psychice" - orzekli biegli.

Miał być stolarzem...

Życiorys rudzkiego wampira jest typowy dla przestępców wywodzących się z marginesu społecznego. Ojciec alkoholik, skazany za napad z bronią w ręku. Matka, bita i szykanowana, wyprowadziła się w nieznane, gdy syn poszedł do szkoły. Długo zresztą do niej nie pochodził. Za drobne kradzieże wylądował w końcu w zakładzie wychowawczym w Katowicach. Potem w Rudach Raciborskich uczył się zawodu. Miał zostać stolarzem. Gdy jednak kierownik internatu, za to, że pobił się z kolegą, uderzył go w twarz, obrażony uciekł do domu. Był już wtedy pełnoletni. Mimo że nie posiadał żadnego zawodu, udało mu się zaczepić w kopalni. Czas wolny urozmaicały mu włamania do kiosków, piwnic, garaży i altanek.

Na całego za flaszkę wina

W jaki sposób drobny przestępca przeistoczył się nagle w sprawcę okrutnych morderstw? Nad tym do dziś zastanawiają się kryminolodzy. Z rekonstrukcji zdarzeń wynika bowiem, że motywy obydwu czynów były wręcz absurdalne.

Oto fragmenty zeznań Jana F. : "Wieczorem 28 grudnia wypiłem coś w barze Kaskada. Grało mi trochę, nie powiem. Postanowiłem się przespacerować. W pewnym momencie przechodziłem koło klatki schodowej domu, w którym mieszkała Dorota H. Nie znałem jej, ale chłopcy z klubu niejednokrotnie wspominali, że można z nią pójść na całego za flaszkę wina. Wchodzę, naciskam klamkę i drzwi się same otwierają. Na stole kupa butelek, czuć było papierosy. Widać chwilę temu była tu balanga. Dorota spała na tapczanie. Położyłem się obok niej i wcale nic takiego nie robiłem. Ale ona i tak się obudziła i zaczęła wrzeszczeć. Gdyby nie wrzeszczała, to może bym się tak bardzo nie zdenerwował...".

Bił, bo bulgotało

Jan F. musiał w istocie stracić panowanie nad sobą, bowiem nie żałował pogrzebacza. Z całej siły uderzał nią o głowę kobiety. Nawet - jak sam wyznał - bulgotanie krwi nie wzbudziło w nim litości. Przeciwnie - uderzał jeszcze mocniej. Potem zrobił podobny użytek kolejno: z siekierki, młotka i noża. Wyczerpany powycierał krew z podłogi, a wychodząc zabrał radiomagnetofon i 10 żarówek choinkowych.

Po tym wszystkim Jan F. prowadził przykładny tryb życia przez okrągłe trzy miesiące. Pił w miarę. W każdym razie obywało się bez awantur. Poznał nawet dziewczynę swojego życia. We dwoje snuli plany na wspólną przyszłość. Jednak w marcu nasz bohater znowu popadł w kryzys.

Dobrze nam się gadało

- Niczego nie planowałem, to absurd - tłumaczył później w śledztwie. - Po prostu w barze Magic dosiadłem się do grupki nieznajomych. Była dziewczyna i trzech mężczyzn. Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się zmywać. Przy stoliku został tylko jeden facet, chyba najmłodszy z całej czwórki. Najpierw ja postawiłem po pięćdziesiątce, potem on. Kolejek było może ze cztery, więcej nie. Ten facet miał na imię Adam i podobno miał się żenić. Ja też. To nam się dobrze gadało. Około 22 zaprosił mnie do mieszkania. Czemu nie? Poszedłem. Wypiliśmy jeszcze całą flaszkę i tak zasnęliśmy na siedząco. Obudziłem się pierwszy. On jeszcze spał. W oczy rzucił mi się magnetofon Altus, komputer i dyskietki. Pomyślałem sobie: "trzeba brać", ale pech chciał, że Adam w tym samym momencie otworzył oczy. Nie miałem wyjścia...

Ostrzem i obuchem

Zanim Jan F. uśmiercił swoją ofiarę, musiał się nieźle nagimnastykować. Adam N. bronił się ile sił, wzywał pomocy. W dodatku nóż masarski, którym ugodził delikwenta, złamał się kalecząc przy okazji samego napastnika w dłoń. Jakby na złość ostrze drugiego noża wymierzone w serce ofiary, skrzywiło się. Nie pozostało już nic tylko duszenie. Przez cały kwadrans Jan F. zaciskał na szyi Adama frotowy ręcznik. Skutecznie unieruchomionego dobił toporkiem. - Waliłem ostrzem i obuchem na przemian, aż ustały drgawki - mówił na rozprawie. Zabójca zabrał z miejsca przestępstwa upatrzone przedmioty oraz zapasy żywności z lodówki. Autobusem wrócił do domu.

Kara niewykonana

Akta sprawy Jana F. liczą sześć opasłych tomów. Biegli orzekli, że jest on chory psychicznie, ale niedorozwój umysłowy i niski poziom inteligencji mieszczą się w granicach przyjętej normy. Miał więc, ich zdaniem, zdolność rozumienia znaczenia popełnianych czynów i zdolność właściwego pokierowania swoim postępowaniem. Orzeczona kara śmierci nigdy nie została wykonana.

TK

MWMedia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy