Wojna na Ukrainie, czyli na Wschodzie bez zmian, cz. II

Na przełomie grudnia i stycznia tak zwane pierwsze porozumienie mińskie – mówiące o zawieszeniu broni na wschodniej Ukrainie – zaczęło się kruszyć na dobre. W rejonie „worka debalcewskiego” – klina wdzierającego się między terytoria Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej – rozpoczęła się ofensywa separatystów. W drugiej połowie stycznia reporter Interii Marcin Ogdowski pojechał tam wraz z trzema kolegami dziennikarzami.

- Cholernie okrutna jest ta wasza wojna - przyznałem, zapytany o opinię na temat wydarzeń na wschodzie Ukrainy. - Dla cywilów chyba nawet bardziej okrutna niż to, co widziałem w Iraku czy Afganistanie.

- Naprawdę? Nie myślałam, że jest aż tak źle - odpowiedź Julii trochę mnie zaskoczyła. Ale młoda Ukrainka - przyszła filolożka, władająca kilkoma językami - rzeczywiście nie wiedziała zbyt wiele o tym, co działo się niespełna trzysta kilometrów dalej.

Co tam Julia. W jej rodzinnym Dniepropietrowsku - w hali odlotów tamtejszego lotniska - moją uwagę przykuł wielki ekran telewizora. Spodziewałem się najnowszych newsów, a tymczasem jedynym wojennym motywem, wyświetlanym na telebimie, była reklama rekrutacyjna. Zero trupów, brudu i zniszczeń donbaskich ulic - zamiast tego ładna kobieta i kilku przystojnych mężczyzn, w świeżutkich mundurach, dumnie kroczących przez sterylny terminal. Żegnanych brawami i uściskami przez tłum pasażerów.

Reklama

A wszystko to, rzecz jasna, w stylistyce slow-motion.

- Pełna profeska - musiałem przyznać, co odnosiło się także do kolejnych materiałów, reklamujących perły architektoniczne ukraińskiej stolicy.

W samym Kijowie - w tamtejszym ultra-nowoczesnym porcie lotniczym - już ani śladu wojennego wzmożenia. Za to mnóstwo zblazowanych gówniarzy z zachodniej Europy, zapewne w trakcie studenckich tripów.

- Terminal w Doniecku też tak wyglądał? - spytałem Ziemowita, który dwa dni przed zamknięciem donieckiego lotniska wylatywał z Donbasu.

- Yhm - usłyszałem. - Wsiadając do samolotu nawet do głowy mi nie przyszło, że niebawem wszystko to obróci się w ruinę.

Ano właśnie. "Możesz nie interesować się polityką, ale prędzej czy później polityka zainteresuje się tobą" - ostatnio wiele razy słyszałem to stwierdzenie. Zwykle od żołnierzy, którzy mówiąc o polityce, mieli na myśli wojnę. Abstrakcję, która pewnego dnia weszła z buciorami w ich życie.

Czasem było to wejście niezwykle brutalne - jak w przypadku mężczyzn spotkanych w szpitalu w Selidowie. Młodszy wracał z pracy, gdy obok upadł moździerzowy granat, haratając mu udo odłamkami. Starszy nawet nie pamiętał, po co wyszedł z domu. Był na zewnątrz, wybuchł Grad, on zaczął się palić. Krzyczał, turlając się po ziemi. Na szczęście usłyszała go sąsiadka - i wiadrem cennej, racjonowanej wody zgasiła płomień.

Żyli. Ale delikatne drżenie okien w selidowskim szpitalu mogło oznaczać, że najgorsze jeszcze przed nimi.

Dwadzieścia-trzydzieści kilometrów dalej wciąż biła artyleria. Polityka dopominała się o zainteresowanie.

Napięcia

Siedząca na przedzie furgonetki kobieta uderzała telefonem o kokpit. Denerwował ją widok ukraińskich żołnierzy stojących koło pojazdu. Jej kuzyn, kierowca, rzucał pod nosem rosyjskie przekleństwa, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością. Chwilę wcześniej razem z Rafałem wsiedliśmy do auta, którym para uciekała z ostrzeliwanego miasta Debalcewo. Poprosiliśmy ich o podrzucenie do Artiomowska, skąd wciąż odchodził publiczny transport. Stamtąd mieliśmy zamiar ruszyć w stronę Kramatorska, gdzie założyliśmy swoją "bazę".

Póki co jednak staliśmy na blok-poście. I już mieliśmy ruszać, gdy nagle rozsunęły się drzwi auta.

- Zabiorę się z wami na kolejny posterunek - oznajmił ukraiński wojskowy i nie czekając na zgodę kierowcy, usiadł obok mnie, stawiając kałacha między nogami. Miał gęstą blond-czuprynę, rumianą, piegowatą buzię i niebieskie oczy. Nie nosił szpanerskiego multicamu, lecz kurtkę z szerokim futrzanym kołnierzem. Rozpiętą, bez dystynkcji. Z kamuflażem innym niż ten na spodniach. Nie miał kamizelki taktycznej, zasobników na dodatkowe magazynki; całego tego "oszpejowania", z którym coraz częściej na wschodnio-ukraiński front trafiają żołnierze rządowej armii. Z twarzy sprawiał wrażenie poczciwego ruskiego chłopa, z wyglądu - bałkańskiego czy kaukaskiego watażki.

Zdołaliśmy ujechać kilkaset metrów, gdy kobieta odwróciła się w naszą stronę.

- Po co tu przyjeżdżacie? - wysyczała, patrząc na Ukraińca. - Po co!?

Miała napuchniętą twarz, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy w nieładzie. Mogła mieć czterdzieści, ale równie dobrze i ponad sześćdziesiąt lat.

- Dlaczego nie zostaniecie u siebie, na zachodzie!? - w oczach kobiety pojawiły się łzy.

Spojrzałem na Rafała. Obydwaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Kijów wysyła na rosyjskojęzyczny wschód żołnierzy pochodzących przede wszystkim z zachodnich i centralnych obwodów, zakładając, że będą bardziej lojalni wobec rządu. Sami się o tym przekonaliśmy, pytając wojskowych o miejsca pochodzenia.

- A wy myślicie, że ja tu chcę być? - odparł łagodnym głosem żołnierz, zwracając głowę w stronę okna.

- Chcecie czy nie, strzelacie! - byłem zdumiony gwałtownością wybuchu kobiety. - Dranie! - niemal krzyknęła.

- Ja strzelam! - tym razem nie wytrzymał żołnierz. - Ja!? - trzasnął kolbą automatu o podłogę. - Ja!?

Kobieta chyba przestraszyła się tej reakcji, bo wróciła na swoje miejsce.

- Ośmioro wnucząt mam, co one zrobią, jak będą żyć? - zawodziła pod nosem.

Ukrainiec nie reagował.

- Dom rozbity, iść nie ma gdzie - do narzekań przyłączył się kierowca. - Szlag by was wszystkich trafił!

- Saszka - kobieta położyła rękę na ramieniu kuzyna. - Cicho. Cicho, bo zabiją.

I wtedy żołnierz eksplodował po raz drugi.

- Zabiją!? - wrzasnął, chyba urażony sugestią. - Zabiją!? - powtórzył. - W dupie mam was, wasze życie i cały ten pieprzony Donbas! - zapewnił i szarpnął klamką.

Właśnie dojechaliśmy do kolejnego blok-postu - żołnierz wyszedł więc i z całej siły zasunął drzwi. Tak mocno, że furgonetka zadrżała w posadach.

Ofiara

- Chłopczyku, śmiało - posiniaczona twarz kobiety zwróciła się w moją stronę. - Śmiało, możesz robić zdjęcia. Żaden ze mnie złodziej, czy inny bandyta. Nie mam powodów do wstydu. Rób zdjęcia chłopczyku, rób.

Zrobiłem. Choć rzeczywiście - chwilę wcześniej miałem obiekcje. Szpital w Selidowie pełen był cywilnych ofiar ostrzałów artyleryjskich oraz rannych żołnierzy, ale z jakiegoś powodu to widok tej właśnie babuszki - brutalnie pobitej przez kilku mężczyzn - wywołał moje wahania.

- Ja niewojenna ofiara, pewnie was nie interesuję... - kobieta machnęła ręką z rezygnacją i wlepiła wzrok w ścianę.

Zaprzeczyłem. I kilka razy zwolniłem migawkę.

Absurdem było twierdzenie, że siedząca na szpitalnym łóżku była urzędniczka kolejowa nie zasługuje na miano ofiary wojny. To fakt, nie raniły ją odłamki Grada czy moździerza, ale gdyby nie toczący się na wschodniej Ukrainie konflikt, kobieta najpewniej żyłaby sobie w spokoju ze swoją skromną emeryturą.

Pech chciał, że pochodziła z zajętego przez separatystów Doniecka. Gdzie człowiek bez gotówki skazany jest na pomoc humanitarną. Trafiającą do miasta nieregularnie, w niewystarczających ilościach.

A jeść i pić trzeba.

Wyśrubowane ceny w nielicznych otwartych sklepach tylko wzmagają głód pieniądza. Którego brakuje, gdyż rząd ukraiński zatrzymał transfery gotówki na ogarnięty rebelią wschód. W tej sytuacji co odważniejsi decydują się na wyjazdy na drugą stronę - by w działających po ukraińskiej stronie bankomatach i bankach podjąć swoje oszczędności. Można to zrobić samemu, można - za dziesięcioprocentową opłatą - zlecić owo zadanie pośrednikowi.

Tak czy inaczej, wyprawa wiąże się z koniecznością przekroczenia kilkunastu (!) blok-postów - trzymanych zarówno przez separatystów, jak i ukraińską armię. A i tak efekt końcowy nie jest pewny.

- Wiedzieli, po co jadę. Obserwowali. Napadli, gdy miałam już gotówkę - mimo swojej zdawkowości relacja mieszkanki Doniecka pełna była dramatyzmu. - Wszystko zabrali - kobieta zamilkła na chwilę. - Wszystko.

Fatalizm

Wojenno-reporterskie abecadło nakazuje, aby zaraz po przybyciu w nowe miejsce ustalić, gdzie w razie konieczności - ostrzału czy ataku - można by się schronić. Tak też uczyniłem, gdy razem z Rafałem dotarliśmy do ostatniego blok-postu armii ukraińskiej pod Debalcewem, o które wówczas zaczynały się walki.

Żołnierz, którego zaczepiłem, z trudem oderwał wzrok od mojej kamizelki. Później dowiedziałem się, że z tej, którą miał na grzbiecie, ktoś ukradł tylny wkład balistyczny.

- Moździerze walą tu regularnie - zaczął, pokazując wgłębienia w asfalcie i dziury na poboczu drogi. - Jak usłyszymy świst, spieprzamy tu.

"Tu" na pierwszy rzut oka wyglądało jak zrujnowana szopa, która jakimś cudem znalazła się na części jezdni. W istocie jednak był to niewysoki budyneczek ze sporej wielkości pustaków, obłożony workami z piaskiem. Typowa wojenna improwizacja, mająca wszak pewne cechy solidności. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, zakładając, że pianka izolacyjna widoczna w szczelinach ścian służy izolacji właśnie - nie zaś, że jest spoiwem łączącym bloczki.

"Przed odłamkami na pewno ochroni" - kalkulowałem, idąc za wojskowym.

- Ale jest jeden problem - Ukrainiec miał brudną twarz, a w niej wielkie niebieskie oczy. Strasznie zmęczone, ale w tej chwili - dałbym sobie rękę uciąć - zerkające na mnie trochę zawadiacko.

Spojrzałem na niego pytająco. Obrócił się i jako pierwszy wszedł do ciemnego pomieszczenia, w którym strasznie śmierdziało spalenizną.

- Wczoraj przywalili nam w dach - powiedział, a ja dostrzegłem solidną wyrwę w żelbetowej płycie. Nakrytą jakąś dyktą, podwiewaną przez wiatr. - Chyba się donieckie pederasty wstrzeliły - dodał.

Tym razem to ja się uśmiechnąłem.

Ale ciężki wojskowy dowcip nie zmieniał faktu, że wcale nie było mi do śmiechu.

- A schron jakiś macie? - odezwał się zza moich pleców Rafał.

- Yhm - potwierdził wojskowy.

Dziura w ziemi znajdowała się kilkanaście kroków dalej, już na poboczu.

- Grady i granaty zniszczyły dreny - mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku pobliskiego pola. - Wykopaliśmy schron, ale podszedł wodą i zatonął. A jak przyszedł mróz, to woda zamarzła.

Faktycznie - jama niemal po sklepienie wypełniona była lodem.

- Nie rozkuwaliście? - spytałem.

- A po co? - Ukrainiec wzruszył ramionami.

"Pierdolony wschodni fatalizm" - zakląłem w duchu, choć nie bez cienia podziwu.

Wokoło, jak okiem sięgnąć, było płasko - a my staliśmy w samym środku tej patelni.

Priorytety

Na wspomniany blok-post trafiliśmy cywilnym samochodem, prowadzonym przez mężczyznę, którego kompletnie nie pamiętam. Doskonale za to wryła mi się w pamięć siedząca obok niego, na oko pięćdziesięcioparoletnia, kobieta. W eleganckim futrze i pełnym makijażu na twarzy. Co było o tyle zdumiewające, że trzy godziny wcześniej, w pośpiechu, zebrała gromadę wnuków, i razem z towarzyszem wpakowała je do auta, by wywieźć z ostrzeliwanego Debalcewa.

Jednak jeszcze bardziej zdumiewające było to, że po odstawieniu dzieci para wracała do miasta, by... zamknąć drzwi od domu. Klucz, który nie zaryglował zamka, tkwił w ręku kobiety - nerwowo ściskany - a ja patrzyłem na tę dłoń, przez wiele sekund, nie mogąc wprost nadziwić się takim motywacjom.

- W mieszkaniu zostało wszystko, cały nasz dobytek - kobieta jakby miała świadomość szaleństwa swojego czynu i szukała dlań usprawiedliwienia. - W miasteczku szabrownicy, zbóje. Wejdą, wezmą co cenniejsze, resztę zniszczą. Musimy wracać, zamknąć drzwi.

"A drzwi nie wywalą?". "Przecież jak przez dach wpadnie rakieta, to i tak wszystko na nic. Po co więc ryzykować?" - pytania sunęły mi się na usta, ale uznałem, że nie warto ich zadawać. Z czasem zaś dotarło do mnie, że zachowanie pary wcale nie było tak irracjonalne. Najpierw dzieci, potem majątek - porządek priorytetów został zachowany.

*         *         *

Dwa dni później w Krasnoarmiejsku - w tamtejszej szkole częściowo zamienionej w obóz dla uchodźców - spotkałem kobietę poważnie ranną w nogę. Rakieta wystrzelona z wyrzutni Grad trafiła w dom, walący się strop przygniótł matkę 7-letniego chłopca.

- Na szczęście zdołałam nakryć własnym ciałem dziecko - uśmiech na twarzy mojej rozmówczyni był lekko wymuszony. Nie miałem wątpliwości, że walczy z bólem, co zresztą chwilę później potwierdziła para lekarzy, którzy przyszli odwiedzić uchodźców.

Jej sąsiadka z niewielkiej wioski Tonienko, Tatiana, stała obok przysłuchując się naszej rozmowie. Z córeczką na ręku, kiwała głową - w geście, który zdradzał psychiczne wyczerpanie.

- Trzy dni strzelali, a my siedzieliśmy w piwnicach - zaczęła swoją opowieść. - Zniszczyli większość domów.

- Kto strzelał? - spytałem.

- A kto to wie? - Tatiana zaśmiała się nerwowo. - Po trzech dniach, nocą, przyjechało ukraińskie wojsko. Spytali, czy chcemy się ewakuować, a my byliśmy tak otępiali od huku armat, że było nam wszystko jedno. Ale dzieci - kobieta mocniej ścisnęła córeczkę. - Dla dzieci trzeba było. Przecież to szaleństwo musi się kiedyś skończyć. Musi...

Od kilku dni obowiązuje tak zwane drugie porozumienie mińskie, zakładające zawieszenie broni na ukraińskim froncie. Mimo to w rejonie Debalcewa walki nie ustają. I choć politycy mają gęby pełne frazesów, na wschodzie - wśród zwykłych żołnierzy i cywilów - panuje przekonanie, że na wiosnę wojna nabierze nowego tempa.

Marcin Ogdowski

Przeczytaj pierwszą część reportażu Marcina Ogdowskiego z Ukrainy

Dziękuję moim współtowarzyszom - Rafałowi Stańczykowi z TVP, Ziemowitowi Szczerkowi z "Polityki" oraz Michałowi Zielińskiemu z "Polski Zbrojnej" za wspólną reporterską robotę. Zapraszam na swojego bloga bezkamuflażu.pl

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy