Grzegorz Kaliciak. Bohater z Karbali

Grzegorz Kaliciak w Iraku /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

"Fighterzy" to nie jest książka o filmowych herosach. To opowieść o prawdziwych polskich wojownikach. Żołnierzach z krwi i kości. Stanęli do walki z przeciwnikami równymi sobie. I okazali się lepsi.

W dobie dyskusyjnej  nadprodukcji wyklętych  bohaterów, autor książki "Fighterzy" Marcin Szymaniak daję alternatywę i przypomina o ludziach, którzy pisali historię Polski własną krwią bez znaków zapytania. Poznajcie jednego z jego bohaterów.

Przeczytaj fragment książki "Fighterzy"

Kaliciak

Duchota była nie do wytrzymania, pot spływał spod hełmów,  zamieniał  bieliznę  w  wilgotne  szmaty. Czterdziestu żołnierzy przyczajonych za pojazdami pancernymi na rondzie pogrążonym w nocnych ciemnościach wodziło wzrokiem po okolicznych budynkach. W jakimś zakamarku, w oknie, a może na dachu czaił się snajper z powstańczej Armii Mahdiego. Strzelał do nich od parunastu minut, niestrudzony niczym natrętny komar.

Reklama

-   Jest taaam... taaam k***a mać! - rozległ się nagle krzyk.

-   Er-pe-gie! - ryknął dowódca oddziału, barczysty kapitan o wydatnym orlim nosie. Wróg był zbyt daleko, by dosięgnąć go z karabinu.

Jeden z żołnierzy przyklęknął z granatnikiem RPG-7 na ramieniu. Kłąb dymu buchnął z tyłu rury, pocisk wyskoczył z prędkością 120 metrów na sekundę. Błysnęły płomienie eksplozji. Ze ściany budynku w głębi mrocznej ulicy wiodącej od ronda posypał się gruz. Snajper zamilkł, pewnie martwy. Albo ciężko ranny, zwijający się z bólu z wyprutymi wnętrznościami.

Szaleńcze próby przebicia się szyickich powstańców przez polski posterunek przeciągały się, bezlitośnie szarpiąc nerwy. Wśród wozów pancernych, kolczatek i kozłów obciągniętych kolczastym drutem leżeli zabici i ranni, płonęły podziurawione pociskami osobowe samochody. Iracki tłumacz Polaków nie wytrzymał psychicznie, padł na ziemię cały w drgawkach. Ktoś krzyczał, by wezwać pomoc.

Drzwi jednego z rozbitych, dymiących aut nagle otworzyły się z trzaskiem. Na zewnątrz wyskoczyli pokrwawieni powstańcy. Zataczając się jak pijani, strzelając z biodra z kałasznikowów, cofali się ku najbliższemu budynkowi. Lufy polskich beryli bluznęły ogniem; mężczyźni jeden za drugim padali na asfalt pokiereszowani pociskami.

Kapitan ruszył z dwoma żołnierzami w kierunku samochodów. Jeden z rebeliantów chyba się jeszcze ruszał. Polacy zbliżali się powoli, z bronią gotową do strzału, do leżących ciał. Wtem mignęły jakieś cienie, zatupotały kroki. W mroku zamajaczyły sylwetki kolejnych bojowników. Ja pier... uwaga! Beryle plunęły ogniem, tnąc nocny mrok świetlistymi smugami. Kilku powstańców padło, inni uciekali. Dowódca podbiegł do przodu. Trafiony przed chwilą, leżący na ziemi arabski wyrostek miał chyba nie więcej niż 16 lat. Polak przyklęknął przy nim, chwycił za rękę, badając puls. Zawołano ratowników. Chłopak odpływał, gasło życie w jego czarnych oczach.

Obraz twarzy chłopaka wrył się w mózg żołnierza. Ale nie było czasu na przeżywanie wstrząsu. O nie, mu- siał odgonić zmorę, skoncentrować się na walce, bić się dalej - by przetrwać.

"Trzeba ich odepchnąć od ronda" - pomyślał.  Dał znak żołnierzom; ruszyli dalej w głąb ulicy. Posuwali się w ciemnościach, co chwila wymieniając ogień z wrogiem, rozpoznawalnym tylko po ognistych wykwitach z luf. Powstańcy, ulokowani w oknach, skryci w jakichś zakamarkach, zajmowali dobre pozycje. Seria z ciężkiej broni maszynowej zagruchotała nagle tuż obok żołnierzy, przeszywając ulicę ściegiem tryskających w górę fontann kurzu i odłamków asfaltu. Kapitan rzucił się na ziemię, obok leżącego tam człowieka. To był zabity rebeliant, cały we krwi. Polak chwycił jego ciało i gwałtownym ruchem wciągnął je na siebie. Odetchnął - zwłoki dawały jako taką osłonę. Poczuł, że ścieka na niego posoka rebelianta. Kątem oka widział jego rozharataną nogę, z której wystawała kość - uderzająco biała na tle nocnej czerni.

Dwaj inni żołnierze zrobili to samo: osłonili się ciałami zabitych, niczym jakimiś trupimi tarczami. Pociski padały nadal, trafiając w ziemię albo nieboszczyków. Rozległ się jęk. Jakiś ranny powstaniec pełznął, rozpaczliwie usiłując wydostać się spod ognia swoich. Nie zdołał - seria pocisków rozorała mu plecy.

Polscy żołnierze ze stanowisk na rondzie zorientowali się, że koledzy są w opałach. Wsparli ich huraganowym ogniem, rąbiąc w budynki, gdzie czaił się wróg. Powstańcze karabiny nagle umilkły.

Kapitan zerwał się z ziemi, razem z dwoma podwładnymi dobiegł do najbliższych drzwi. Wtargnęli do środka. Byli w opuszczonej, zdemolowanej piekarni. Wkoło walały się kawałki pieczywa, po rozsypanej na podłodze białej mące biegały we wszystkie strony wielkie, tłuste karaluchy. Dowódca wzdrygnął się ze wstrętem i w tym momencie usłyszał jakiś rumor. Do pomieszczenia wparował ni stąd, ni zowąd arabski bojownik z kałaszem. Plunęły serie z karabinów: Arab poleciał do tyłu, rozrzucając ręce na bo- ki, i runął na podłogę, wzniecając tuman mącznego pyłu.

Przeszukawszy gorączkowo pozostałe pomieszczenia piekarni, żołnierze upewnili się, że nikogo więcej już nie było. Na zewnątrz panowała cisza, tylko z bardzo daleka, z centrum miasta, dochodziły przytłumione odgłosy potężnych wybuchów. Kapitan odetchnął głęboko, otarł twarz z potu. Ten nagły spokój dawał nadzieję, że nocny bój dobiegł końca, że rebelianci dali za wygraną.

Ale nie była to prawda. Rzeźnia miała nadal trwać.

Najgorsze było jeszcze przed nimi...

Więcej możecie przeczytać w książce Marcina Szymaniaka, publicysty "Focusa Historia", który odtwarza kluczowe momenty w życiu biało-czerwonych wojowników.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy