Wojciech Chmielarz: Kiedy piszę, zawsze pojawia się trup

Wojciech Chmielarz / fot. Wydawnictwo Marginesy /materiały prasowe
Reklama

Fundamentem prawie każdego kryminału są dwie rzeczy: opowieść o dążeniu do prawdy i opowieść o sprawiedliwości. Kryminały są po to, żeby zaspokoić naszą fantazję o tym, że świat jest sprawiedliwy, a winny zawsze zostanie ukarany - twierdzi Wojciech Chmielarz, autor popularnego cyklu powieści o śledztwach komisarza Jakuba Mortki.

Wojciech Chmielarz. Rocznik 1984. Jeden z najzdolniejszych rodzimych specjalistów od kryminałów młodego pokolenia. Pięciokrotnie nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru, w 2015 został jej laureatem. Autor ośmiu książek. W połowie stycznia nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się jego najnowsza powieść pt. "Cienie", wysoko oceniana przez recenzentów.

Dariusz Jaroń, Interia: "Najlepsza powieść kryminalna ostatnich lat" - tak "Cienie" rekomenduje Leszek Koźmiński z branżowej Kryminalnej Piły. Fajna reklama, ale też pewnie spora presja dla autora?

Reklama

Wojciech Chmielarz: - Zawszę boję się takich dużych słów. Boję się, jak czytelnicy na to zareagują, jak już dostaną książkę. Najbardziej podobają mi się te powieści, co do których miałem niskie oczekiwania, a miło się zaskoczyłem. Bywa tak, że książka jest wychwalana na każdym kroku, a okazuje się czymś zwyczajnym. Nawet jeśli jest dobra, a nie ma tego "wow", które mi wszyscy obiecywali, to jestem mocno rozczarowany.

Podasz przykład takiej książki?

- Chociażby casus "Dziewczyny z pociągu". Światowy bestseller. Wszyscy chwalą. Wziąłem do ręki, przeczytałem - nic wielkiego. Zobaczymy, jak czytelnicy zareagują na "Cienie". Mam nadzieję, że dobrze, bo to chyba dobra książka jest.

Wyczuwam niepewność. Chociaż jesteś doświadczonym autorem, nadal premierom twoich książek towarzyszy trema?

- Trema i stres. Nie pozbyłem się tego pomimo wydania już paru książek. To się bierze stąd, że pracuję nad powieścią rok. Wymyślanie, pisanie, redakcja - to jest dwanaście miesięcy ciężkiej pracy. Następnie wypuszczam ją na rynek i czekam na reakcję ludzi. Czy się spodoba czy nie? Czy zmarnowałem ostatni rok czy wykorzystałem go dobrze? To jest stawka z mojej strony i powód występowania tremy. Może dobrze, że wciąż mi towarzyszy, bo napędza mnie do pozytywnego działania i rozwijania się jako autor. Mam wrażenie, że ciągle udaje mi się coś nowego proponować czytelnikom.

"Cienie" to twoja najlepsza książka?

- Nie potrafię tego ocenić i nawet nie chcę próbować. Jestem zadowolony z efektu, udało mi się zamknąć wątki porozrzucane w poprzednich książkach, związać je w sensowną całość. Struktura tej powieści była dość trudna.

Napisanie jej również?

- Przygotowałem plan do połowy powieści i stwierdziłem, że nie wiem, co ma być dalej. Zacząłem pisać, mając nadzieję, że pomysły zaczną mi przychodzić do głowy. Na szczęście tak się stało. Ale wtedy okazało się, że popełniłem błędy konstrukcyjne i fabuła mi się rozjeżdża w dwie różne strony. Było zatem trochę walki z tą książką, nie szło mi tak łatwo i przyjemnie, jak to się wcześniej zdarzało, ale udało mi się to wszystko ponaprawiać.

Czyli nie jest tak, jak mogłoby się wydawać, że pisząc fikcję zawsze można wymyślić jakieś zdarzenie, żeby losy bohaterów się przecięły?

- Wszystkim się wydaje, że pisanie kryminałów jest takie łatwe, stąd bierze się masa złych książek w księgarniach. Pisanie to ciężki proces. Trzeba mieć dyscyplinę i świadomość tego, że nie wystarczy wymyślić ciąg zdarzeń i ułożyć je jedno po drugim w jako taką fabułę. To wszystko musi mieć sens, być dobrze umotywowane, połączone i zrozumiałe dla czytelnika. A to już jest trudne.

Prowokacyjnie o to spytałem, bo też czytelnik staje się coraz bardziej wymagający, a obok tych złych książek pojawiają się naprawdę dobre i mądre kryminały.

- Powiem szczerze, że z dużym niepokojem obserwuję to, co dzieje się na rynku. Moim zdaniem jest około 20 polskich autorów kryminałów, których warto czytać, a na rynku jest ich z 200. Nie czytam oczywiście wszystkiego, ale zdarzało mi się brać do ręki książki debiutantów, zaczynałem je czytać i odkładałem na półkę. Wszystko było robione schematycznie, jakby według jednej receptury. Totalnie bez serca! Ci ludzie pisali kryminały tylko po to, żeby je napisać, a nie żeby opowiedzieć czytelnikowi coś sensownego. Nie widziałem w tym serca, pisarskich flaków. Weźmy Miłoszewskiego. On zawsze próbuje o czymś opowiedzieć.

Skoro wywołałeś temat debiutantów - powiedziałeś kiedyś, że zacząłeś dobrze pisać, kiedy pozbyłeś się pychy. To była pycha względem czytelnika? Gatunku? Jak ją rozumiesz?

- Kiedyś mi się wydawało, że jestem bardzo dobrym pisarzem, albo przynajmniej mam potencjał, żeby nim zostać. Napisałem jeszcze przed wydaniem debiutanckiego "Podpalacza" powieść pt. "Blizny". Wydawała mi się bardzo ważna, niemalże pokoleniowa - o ludziach takich jak my, urodzonych w latach 80. Wysłałem maszynopis do kilku wydawnictw, na szczęście wszystkie ją odrzuciły.

Na szczęście?

- Zdałem sobie sprawę, że nie jestem dobrym pisarzem, więc muszę się bardziej starać. Potem napisałem "Podpalacza". Chciałem po raz drugi i ostatni sprawdzić, czy w ogóle mam szansę wydać w tym kraju książkę. Ona też miała bardzo dużo wad, wyeliminowanych podczas redakcji, ale spodobała się na tyle, że Wydawnictwo Czarne postanowiło ją opublikować.

Po odrzuceniu pierwszej książki przewartościowałeś swoje pisanie?

- Tak. Dotarła do mnie świadomość własnych braków. Dopiero przy redakcji "Podpalacza" właściwie nauczyłem się pisać książki. Monika Sznajderman, szefowa wydawnictwa, mówiła mi, że odradzano jej wydanie tej książki. Ale ona się uparła i wysłała ją redaktorowi Tomaszowi Zającowi. Dosyć długo nad nią pracowaliśmy, pokazywał mi, co zrobiłem źle, co trzeba poprawić. Wcześniej jeszcze Monika napisała mi, jakie sceny wywalić, a jakie dopisać. Od wiadomości "okej, wydajemy tę książkę" do jej ukazania minęły dwa lata.

Dobra lekcja pokory. Młody człowiek pisze książkę, wydaje mu się, że jest dobra, a doświadczony redaktor pokazuje mu, jak bardzo się mylił...

- Dozgonnie będę Tomkowi i wydawnictwu wdzięczny za to, co dla mnie zrobili. Przy kolejnych książkach redakcja nie była już tak długa i bolesna. Nie było już tylu błędów.

Sporo fragmentów, według ciebie dobrych, wyleciało z książki?

- Wszystkie!  

Trudno się było z tym pogodzić?

- Na początku nawet bardzo. Wszystkie moje ukochane sceny zostały wykreślone przez redaktora z lakonicznym dopiskiem "za długie". Najpierw było mocne uczucie irytacji, ale po chwili mi przeszło. To doświadczenie pierwszej poważnej książki wiele mnie nauczyło. Pokazało, że muszę się pilnować, nie traktować wszystkiego ambicjonalnie, a przede wszystkim zrozumieć, że redaktorom i wydawnictwu też zależy na tym, żeby powstała jak najlepsza książka.

Wcześniej pracowałeś jako dziennikarz. Nie miałeś dodatkowych problemów z tym, że ktoś ci wytyka błędy, skoro piszesz zawodowo?

 - Wielu dziennikarzom się wydaje, że skoro potrafią napisać tekst informacyjny, to mogą też napisać powieść. Rzecz w tym, że często nie są, bo to są odrębne gatunki, wymagające odrębnych umiejętności. Dziennikarstwo nauczyło mnie docierania do informacji, których potrzebuję przy pisaniu książki, natomiast samego pisania już nie za bardzo. Zupełnie inna sztuka.

Czyli research tak, ale za krótko byłeś w zawodzie, żeby wpaść w szablony form dziennikarskich?

- Chyba tak. Ale ja byłem kiepskim dziennikarzem, co wynikało też z przyczyn niezależnych ode mnie. W każdym razie wielkich sukcesów w tym zawodzie nie odniosłem.

Nie miałeś okazji. Przyszedł kryzys w 2007 roku i przepadł ci etat...

- Miałem obiecaną pracę w "Pulsie Biznesu". Jak wróciłem do redakcji po wakacjach okazało się, że już tego etatu nie ma.

Czy po wydaniu ośmiu książek czujesz się pisarzem dojrzałym?

- Absolutnie nie. Mam 33 lata, to jest młody wiek dla pisarza. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze kilka dobrych lat pisania dobrych książek. Bardzo zależy mi na tym, żeby się rozwijać, proponować czytelnikom nowe rzeczy. Teraz jestem na takim etapie życia zawodowego, w którym rozglądam się na boki, zastanawiam się jak teraz pisać.

Ale zostajesz przy kryminałach?

- Pewnie całe życie w nich będę. Nie planuję porzucenia powieści kryminalnej, ale to nie znaczy, że nie zdarzą mi się skoki w bok. Chcę wracać do kryminałów, bo dobrze się czuję w tym gatunku, poza tym uważam, że jest świetny. Daje możliwość opowiedzenia ważnych historii w atrakcyjny dla czytelnika sposób. Przy czym jak jakąś fabułę wymyślam, to nie wiem dlaczego, ale zawsze pojawia się w niej trup. Muszę wobec tego pisać powieści kryminalne. Zastanawiam się natomiast, co mogę do tego gatunku dodać od siebie? Czy jestem w stanie zaoferować czytelnikom coś w miarę nowego i świeżego?

Będziesz eksperymentować?

- To niebezpieczne słowo, czytelnicy się przestraszą, że napiszę nie wiadomo co. To będzie ewolucja, żadne dziwactwa. Potrafię pisać dobre powieści z klasyczną fabułą i tego się będę trzymać.

To są plany na najbliższe lata czy książkę?

- Kolejną powieść wydajemy w Marginesach w maju. Będzie to coś zupełnie innego dla mnie, bo powieść kryminalna, ale z bardzo silnym wątkiem obyczajowym. To będzie opowieść o zwykłych ludziach, którzy stają wobec pewnej ekstremalnej sytuacji i muszą sobie z nią poradzić. Opowieść o przyjaźni, rodzinie, miłości, o zawiedzionych marzeniach i tym, jak się układa ludzkie życie, z jakąś tajemnicą w tle. Po raz pierwszy nie pisałem o policjancie, detektywie, tylko o szarych ludziach, mocno zagłębiając się w ich psychikę.

Trudniejsze pisanie niż dotąd?

- Na pewno inne. Takie doświadczenia pomagają mi wracać do komisarza Mortki. Muszę mieć płodozmian pisarski, muszę zmuszać mózg do tego, żeby pracował inaczej, dzięki czemu nie zardzewieje i zachowa świeżość. Moja największa obawa jest taka, że napiszę książkę, w której się powtarzam.

Wspomniałeś wcześniej o researchu. Dość mocno wchodzisz w swoich powieściach w policyjny świat. Jak się do tego przygotowujesz, żeby nie pisać truizmów?

- Właściwie non stop interesuję się tematami śledczymi, zmuszam się też do czytania książek na temat technik kryminalistycznych, słucham wywiadów z fachowcami, spotykam się z policjantami. U mnie ten proces wygląda nietypowo: nie zbieram informacji pod wymyśloną fabułę, tylko najpierw je gromadzę, a jak się zbierze masa krytyczna - powstaje pomysł na książkę. W trakcie pisania też mam wiele białych plam, dlatego dzwonię do znajomych konsultantów, ślęczę w sieci i usuwam luki. 

Pracowałeś też w białym wywiadzie. Ciekawy wątek w biografii...

- Moim szefem był Piotr Niemczyk, były wiceszef Urzędu Ochrony Państwa, a przy tym człowiek, który wprowadził biały wywiad do Polski. Bardzo ciekawa praca. Spotykałem byłych agentów służb specjalnych, policjantów, prywatnych detektywów, mogłem przyjrzeć się ich pracy. Poza tym otarłem się mocno o świat gospodarczej przestępczości zorganizowanej. Śledziliśmy, jak się rozwija modny w tym momencie temat mafii vatowskiej. Badaliśmy też, jak wygląda szara strefa wyrobów tytoniowych - przemycanych albo nielegalnie wytwarzanych papierosów, których w Polsce było mnóstwo. To był miliardowy rynek, budżet tracił ogromne pieniądze. Dało mi to możliwość zajrzenia pod podszewkę, zobaczenia pewnych mechanizmów, których na co dzień nie dostrzegamy.

Korzystasz z tamtej wiedzy dzisiaj?

- Jest przydatna. To, że pan Borzestowski w "Przejęciu" czy "Osiedlu marzeń" angażuje się w nielegalny obrót stalą zbrojeniową to nie jest przypadek. Był taki moment w Polsce, gdzie chyba co trzeci pręt zbrojeniowy był sprzedawany nielegalnie, bez podatku VAT. Tak duża była skala. Skutek tego był taki, że hucie w Ostrowcu Świętokrzyskim groziło zamknięcie. Tam nie było innego dużego zakładu pracy. Kilka tysięcy osób mogłoby stracić robotę, co byłoby katastrofą dla regionu. Z tego samego powodu chciano zamknąć Hutę Warszawa.

- W pewnym momencie właściciele tych zakładów pojechali do ówczesnego premiera Donalda Tuska i powiedzieli, że albo coś z tym zrobi albo zwijają się z kraju. Nie są w stanie konkurować z ludźmi, którzy sprzedają towar 10-15 proc. taniej, bo oszukują na VAT. Prasa o tym pisała, można znaleźć artykuły. Dla mnie to było szokujące - to był ukryty gigantyczny problem, którym prawie nikt się nie interesował. Było ryzyko, że kilka tysięcy osób w Ostrowcu straci robotę, absolutnie nikt o tym nie pisał, a jak w tym samym czasie groziło ograniczenie produkcji w fabryce Fiata w Tychach, kilkaset etatów było zagrożonych, to nagle to trafiało na jedynki wszystkich serwisów informacyjnych. Wszyscy o tym mówili i pisali, oczywiście ten problem był istotny, ale na tle huty był jednak dużo mniejszy.

Nie korciło cię wobec tego dziennikarstwo śledcze?

- Przez chwilę tak. Nie wyszło. Nie wiem też, czy bym się nadawał. Zresztą w Polsce jest bardzo mało miejsca na dziennikarstwo śledcze. Po pierwsze jest drogie, a po drugie efekty są takie sobie. Weźmy mafie vatowskie - gigantyczny problem, tylko żeby napisać dobry tekst, trzeba by posiedzieć nad tym co najmniej pół miesiąca, a mało kto by się zainteresował efektem końcowym. Nie klikałoby. To jest tragedia, my potrzebujemy dobrych dziennikarzy śledczych, a ich w tym kraju prawie nie ma. Trzeba by jakieś fundacje założyć, przyznawać stypendia.

"Cienie" są wołaniem o sprawiedliwość? Ktoś popełnia przestępstwo, nawet lata temu, a prędzej czy później i tak spotka go kara?

- Od pewnego czasu twierdzę i głośno mówię, że fundamentem prawie każdego kryminału są dwie rzeczy: opowieść o dążeniu do prawdy i opowieść o sprawiedliwości. Kryminały są po to, żeby zaspokoić naszą fantazję o tym, że świat jest sprawiedliwy, a winny zawsze zostanie ukarany. Ludzie zdają sobie sprawę, że nasz świat nie jest doskonały, że są w nim źli ludzie, którzy robią złe rzeczy, ale najbardziej oburza ich jednak to, kiedy zły człowiek nie zostaje ukarany. Przestajemy czuć się bezpiecznie, kiedy wiemy, że taka osoba chodzi wolno. Kryminał to jest fantazja na temat rzeczywistości, w której, tak jak mówisz, każdy winny prędzej czy później zostanie ukarany.

Fantazja spełniana wyłącznie literacko?

- Niestety tak. Zawsze będą bulwersujące sprawy, w których przestępca wyjdzie z sądu wolny. Możemy tylko robić wszystko, by tych spraw było jak najmniej.

W twoich powieściach nie ma superbohaterów...

- Ludzie nie chcą o nich czytać. Jak komuś wszystko w życiu wychodzi, to jest po prostu nudny. Nas interesują ludzie, którzy mają jakąś słabość, upadają, a potem podnoszą się z kolan. Najlepszym na to dowodem jest klasyka polskiej literatury. Nikogo nie obchodził doskonały Skrzetuski, a wszyscy tak uwielbiali Kmicica, który przez cały pierwszy tom daje dupy, a potem się podnosi i staje się dobrym człowiekiem. Dlatego on jest ciekawy. Bardzo się pilnuję, żeby pisać o postaciach prawdziwych, żeby było widać, że są niedoskonałe, że mogą ponieść porażkę. Tak też się buduje napięcie w powieściach. Musimy mieć poczucie, że coś naszym bohaterom może się stać.

Tytułowe "Cienie" kładą się na każdym z nas?

- Każdy z nas ma jakieś zdarzenie z przeszłości, z którego nie jest specjalnie dumny. Pytanie, czy się z tego rozliczyliśmy uczciwie ze sobą.

"Blizny", czyli pierwsza niewydana książka, to dla ciebie zamknięty rozdział, czy chciałbyś kiedyś od niej wrócić, chociażby wykorzystując najciekawsze wątki?

- Na ten moment to jest zamknięty rozdział. Fajnie mieć taką kupę w szufladzie, żeby sobie przypominać, że trzeba się starać, ciągle mieć świadomość własnej niedoskonałości.

Żeby nie wróciła pycha?

- Tak. Uświadomienie sobie, że nie potrafię wszystkiego, a jak chcę coś zrobić, najpierw muszę się tego nauczyć wiele mi dało. Jako pisarzowi i człowiekowi.

Kilkukrotnie byłeś nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru. To nie usypia czujności?

- Nominacji było kilka, ale tylko raz wygrałem. Poza tym to nie usypia mojej czujności, bo życie nie kręci się wokół tego, czy zostanę nominowany czy nie.

Ale można się przyzwyczaić...

- Nagrody literackie są ważne, ale najważniejsi są czytelnicy. Tworzę literaturę rozrywkową, dla ludzi, cieszę się, jeśli jest ona czytana, a nie stoi na półce. Śledzę co czytelnicy piszą na temat moich książek, także na Facebooku.

Sam obsługujesz oficjalny profil?

- Wszystkie wpisy piszę sam. Zależy mi na tym, żeby dotrzeć do opinii czytelników, nawiązać z nimi dialog. Z drugiej strony nie piszę książek z myślą o tym, żeby koniecznie, za wszelką cenę wspiąć się na listę bestsellerów. Gdyby tak było, pisałbym pewnie kolejne klony "Pięćdziesięciu twarzy Greya", czy co teraz jest tam modne. Staram się tworzyć w zgodzie z samym sobą. Żeby było w tym pisaniu serce, a nie mechaniczność. Szczerość pisarza wobec czytelników, chociaż może nie przekłada się na sprzedaż, jest bardzo ważna.

Trudno znosisz krytykę?

- Przeszło mi. Mam świadomość, że nie wszystkim ludziom moje książki będą się podobać. Jak widzę, że większość recenzji jest pochlebna, to mi wystarczy.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

Wojciech Chmielarz "Cienie". Wydawnictwo Marginesy. Data premiery: 17.01.2018.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama