Ratownik medyczny: W karetce nie ma miejsca dla lekarza

Doskonale pamięta swoją pierwszą reanimację. Był wtedy stażystą i dopiero zbierał pierwsze szlify w swoim fachu. Dziś Maciej Tylski ratownik medyczny z ponad dziesięcioletnim stażem ma spory bagaż zawodowych doświadczeń i nierzadko gorzkich przemyśleń na temat swojej pracy. W rozmowie z Interią mówi m.in. o tym, dlaczego jego zdaniem w karetce nie powinno być miejsca dla lekarza, jak radzi sobie ze stresem i z jakimi absurdami spotyka się podczas wyjazdów ambulansem.

Oswoiłeś się ze śmiercią?

Maciej Tylski, ratownik medyczny: - Pytasz w kontekście śmierci naszych pacjentów?

Tak, o tę śmierć pytam.

- Już tak.

Dużo czasu to zajęło?

- Myślę, że to był proces ciągły, choć nie wiem, gdzie był jego początek, gdzie koniec. Tak naprawdę dopiero twoje pytanie uświadomiło mi, że jestem już oswojony i nie robi to na mnie wrażenia. Być może łatwość, z jaką mogę o tym mówić, wynika z tego, że śmierć dotyczy osób, z którymi nie jestem związany w żaden sposób, to dla mnie obcy ludzie. Natomiast śmierć moich najbliższych wywołuje we mnie takie emocje, że trudno jest mówić o oswojeniu się z czyimś odejściu.

Reklama

W ciągu jednego miesiąca pracy wielokrotnie widzisz ludzi, którzy odchodzą z tego świata?

- Od pewnego czasu jeżdżę w zespole podstawowym, który składa się z trzech ratowników medycznych, gdzie jeden z nas jest również kierowcą, a zespoły podstawowe mają to do siebie, że bardzo rzadko są wzywane do zgonów czy reanimacji. Najczęściej tego typu wezwania są realizowane przez zespoły specjalistyczne, gdzie w karetce jest także lekarz. Jednak pamiętam, że jeżdżąc w "esce" (zespół specjalistyczny) podczas 12-godzinnego dyżuru zdarzało się, że uczestniczyliśmy w dwóch, trzech reanimacjach, które pomimo naszej ciężkiej pracy i zaangażowania niestety kończyły się niepowodzeniem.

Emocje, które towarzyszą ci podczas nieudanej akcji ratunkowej przy osobie dorosłej różnią się jakkolwiek od tych, kiedy umiera dziecko?

- Śmierć dziecka wywołuje w naszym środowisku bardzo silne emocje. Zresztą chyba nie tylko w naszym, ale u każdego człowieka. Inaczej reaguje się na śmierć osoby, która ma 80 lat, a inaczej, kiedy umiera dziecko, bo w pewnym sensie jest to czymś nienaturalnym. To jakby sprzeczne z podstawowymi prawami natury, bo dziecko jest dopiero na początku swojej życiowej drogi, dopiero ma przez następne kilkadziesiąt lat poznawać świat, cieszyć się życiem. W jednej sekundzie to wszystko nagle się kończy. Zgon bardzo młodego człowieka zawsze wywołuje skrajne emocje, z którymi czasami trudno się pogodzić.

Gdybyś miał zrobić bilans zestawiając satysfakcję płynącą z wykonywanej pracy z zarobkami, to czy dziś możesz śmiało powiedzieć, że opłaca się być ratownikiem medycznym?

-  Przez dziewięć lat pracowałem w korporacji. Chodziłem w białej, wyprasowanej koszuli, w dobrze dopasowanym garniturze, jeździłem służbowym samochodem. Niby wszystko było okej, ale jednak coś mnie uwierało. Jako syn byłego strażaka miałem wrażenie, że to chyba nie jest to co chciałbym robić w życiu. Pod wpływem pewnych okoliczności ten zew natury odezwał się we mnie i był na tyle silny, że ot tak rzuciłem dotychczasowe życie zawodowe i poszedłem za głosem moich pragnień. Zostałem ratownikiem medycznym z pasji. Ona cały czas we mnie jest, bo bez niej chyba nie da się wykonywać tego zawodu. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nas przychodzi do tej pracy nie po to, by na koniec ciężko przepracowanego miesiąca dostać przelew. Tutaj chodzi o wewnętrzną satysfakcję.

Ale z samej satysfakcji człowiek się nie utrzyma.

- Praca ratownika medycznego w Warszawie nie jest odpowiednio wynagradzana. Dlatego czasami nachodzą mnie gorzkie refleksje. Znam ludzi, którzy po wielu latach pracy w tym zawodzie zrezygnowali. Kilku moich kolegów skończyło studia informatyczne i po dyżurach zajmują się zarabianiem przyzwoitych pieniędzy jako administratorzy sieci, specjaliści od stron internetowych czy programiści.

Zamierzasz kontynuować karierę ratownika medycznego czy myślisz o przebranżowieniu się?

- Słowo kariera jest chyba nie na miejscu i kłóci się z realiami pracy ratownika medycznego w Polsce. Jestem na takim etapie swojego życia, że jeszcze chcę pracować. Nadal przychodzę do pracy z uśmiechem na twarzy. Bez wytchnienia spędzam podczas jednego dyżuru 24 lub czasami 36 godzin w karetce i ciągle mi się chce. W dużej mierze jest to zasługa moich kolegów, z którymi pracuję od wielu lat. Jesteśmy bardzo zgranym zespołem i to szalenie pomaga w pracy. To właśnie nie zarobki, a ludzie trzymają mnie w tej robocie. Mam swoje plany na przyszłość, które - mam nadzieję - będą szły w parze z pracą ratownika medycznego.

Miałeś kiedyś dosyć tego zawodu?

- Czasami po 24 godzinach bez ani minuty snu, po zrealizowaniu prawie 30 wezwań, które w większości przypadków nie są w ogóle uzasadnione, kończąc dyżur o 7 rano, wracając do domu myślę sobie, po jaką cholerę ja to robię. Muszę przecież przespać się te sześć, siedem godzin, więc zmarnuję kolejny dzień, dzień wolny od pracy. Zamiast iść z synem na spacer, muszę się zregenerować, żeby za chwilę wypoczęty i skoncentrowany jechać na dyżur. Tak, miewam takie chwile, kiedy chcę to rzucić. Przyczyn tego jest cała masa, ale musielibyśmy spędzić kolejne kilka godzin na omawianiu tego, żeby ktoś, kto nie ma styczności z tą branżą, zrozumiał, dlaczego tak się dzieje.

Dużo jest tych nieuzasadnionych wezwań?

- Z moich obserwacji wynika, że na 100 wezwań, 90 razy jedziemy bezpodstawnie.

To wina systemu?

- Zacznijmy od tego, że system nie działa. Mówię to z punktu widzenia zwykłego, szarego ratownika medycznego, który jeździ ambulansem. Państwowy system ratownictwa medycznego to tylko puste słowa przelane na papier w formie ustawy. Wiele lat temu były pomysły, by ratownictwo medyczne wzorem krajów anglosaskich było włączone do ministerstwa spraw wewnętrznych i wkomponowane w struktury straży pożarnej. Prawdopodobnie bardzo silne lobby lekarskie zablokowało te zmiany, ponieważ cały czas w Polsce ratownictwo medyczne opiera się niestety na lekarzach. Ratownicy medyczni w Polsce nie mają wpływu na uwarunkowania związane ze swoim zawodem, na kształtowanie całego systemu. Nikt nas o nic nie pyta. Jesteśmy zepchnięci na margines.

- Zarzuca się nas decyzjami ludzi, którzy nie mają pojęcia o ratownictwie medycznym - w dużej mierze również przez lekarzy. Nie oszukujmy się - lekarze powinni być w szpitalu, a nie w karetce. Kilkadziesiąt lat temu w Stanach Zjednoczonych, które są ojczyzną ratownictwa medycznego, ktoś wpadł na ten pomysł i uznał, że w tym pierwszym etapie, gdy są jakieś skrajne sytuacje jak wypadek samochodowy czy nagłe zatrzymanie krążenia, dobrze wyszkolony paramedyk doskonale poradzi sobie z zabezpieczeniem takiego pacjenta, uratowaniem mu życia, podtrzymywaniem jego podstawowych funkcji życiowych i przywiezieniem żywego pacjenta do szpitala.

- W Polsce ratownicy medyczni są świadkami nieudolności lekarzy, którzy próbują leczyć na miejscu zdarzenia, gdzie procedury i algorytmy amerykańskie czy europejskie mówią wyraźnie, co zresztą potwierdzają badania naukowe poprzedzające zastosowanie tych algorytmów, że wdrożenie danej procedury poprawia statystykę przeżyć pacjentów. W Polsce to niestety nie funkcjonuje. Osobiście uważam, że lekarze w polskim systemie ratownictwa medycznego, w zespołach ratownictwa medycznego nie powinni jeździć. Lekarz w karetce jest zbędny. Ratownicy medyczni są świetnie przygotowani, doskonale ze sobą współpracują, tworzą zgrane zespoły, które radzą sobie w każdej sytuacji. Jeżdżę w zespole podstawowym od ponad 10 lat i nie przypominam sobie sytuacji, w której nie poradzilibyśmy sobie bez lekarza. Tak naprawdę lekarz potrzebny jest, kiedy trzeba stwierdzić zgon lub podjąć decyzję o przewiezieniu pacjenta do szpitala w bezpośrednim stanie zagrożenia wbrew jego woli.

Złośliwi powiadają, że każdy ratownik medyczny ma kompleks lekarza. Jak w ogóle układa się ta wasza współpraca w karetce?

- To trudny temat. Przypominam sobie dosłownie kilku lekarzy, z którymi współpraca układała mi się książkowo. Sęk w tym, że byli to lekarze specjaliści medycyny ratunkowej, którzy nie myśleli jak lekarze ze szpitala, tylko myśleli jak ratownicy medyczni, którzy rozumieli istotę funkcjonowania zespołu, traktowali nas po partnersku, mieli inne podejście do pacjenta niż zdecydowana większość lekarzy. Moje wieloletnie doświadczenie w tym zawodzie tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dla lekarzy nie ma miejsca w ambulansach. Są tam absolutnie niepotrzebni. Czasami to oni wprowadzają więcej chaosu, stwarzają więcej problemów niż dana sytuacja tego wymaga.

Przyzwyczaiłeś się do stresu, z którym masz do czynienia podczas wyjazdów na akcję ratunkową? Przecież oprócz odpowiedzialności, w grę wchodzi również odporność na makabryczne widoki.

- Trudno jest się przygotować na takie źródła stresu, jakie towarzyszą nam w pracy. Kiedy poszedłem do szkoły to jeden z wykładowców wytłumaczył nam, w jaki sposób podchodzić do pacjenta, który jest np. rozczłonkowany, ciężko ranny, ma otwarte powłoki brzuszne itd. Być może teraz wiele osób poczuje się urażonych, ale ten wykładowca powiedział nam, żeby wyobrazić sobie, że to kotlet schabowy, który leży na desce u nas w kuchni, a my przygotowujemy go na obiad. Mnie takie myślenie pomogło. Zacząłem adaptować się do tego stresu, nauczyłem się sobie z nim radzić. Drastyczne widoki nie robią już na mnie takiego wrażenia co wtedy i nie wywołują tak skrajnych emocji.

Do każdego poszkodowanego podchodzicie w ten sam sposób?

- Jeśli jest to osoba potrącona przez samochód, to prawdopodobnie jest ona w bardzo ciężkim stanie, w bezpośrednim stanie zagrożenia życia. Być może będzie to osoba z wieloma otwartymi złamaniami. Tutaj nie ma czasu na zastanawianie się, czy jest to obrzydliwe czy nie. Przychodzi automatyzm. Naszym zadaniem jest uratowanie tego człowieka. Uraz tętnicy udowej może powodować wykrwawienie się człowieka w ciągu 50 sekund. Tyle mamy czasu na uratowanie czyjegoś życia. Czas na refleksje i emocje przychodzi później.

Jak sobie radzisz ze stresem? Masz jakieś sposoby na odreagowanie?

- Ilu ratowników, tyle sposobów. Mnie wystarczy spędzanie czasu z moim ośmioletnim synem. Jestem również zapalonym instruktorem strzelectwa, dzięki czemu mogę się zrelaksować. Ponadto biegam, chodzę po górach, a od czasu do czasu lubię poszaleć za kółkiem.


Zdarzyło ci się nie wytrzymać nerwowo, wybuchnąć, kiedy pacjent odmawiał współpracy, wręcz przeszkadzał lub kiedy wezwanie okazywało się zupełnie bezpodstawne?

- To nie ma najmniejszego sensu. Takie niekontrolowane wybuchy złości być może dotykają osoby, które mają jakieś problemy emocjonalne, są sfrustrowane, przemęczone. Potrafię to zrozumieć, bo też jestem człowiekiem, też mam swoje lepsze i gorsze dni. Wybuch agresji niczego dobrego nie wnosi. Natomiast są sytuacje, kiedy musimy być asertywni. Z boku może to wyglądać na agresję, ale jest ona w pełni kontrolowana. To nic innego jak próba zdominowania danej sytuacji. Nie brakuje wyjazdów, gdzie mamy do czynienia z agresywnym tłumem będącym pod wpływem alkoholu lub narkotyków. My mamy pracę do wykonania, ograniczony czas działania, żeby akcja ratunkowa powiodła się. A bywa tak, że tych przeszkadzaczy w postaci rodziny, znajomych poszkodowanego czy przypadkowych gapiów jest naprawdę sporo. Musimy przejąć kontrolę nad taką sytuacją. Wtedy należy jak paw nastroszyć pióra, bardzo zdecydowanie i asertywnie rozproszyć ten tłum i przystąpić do pracy. Jeśli zaś mowa o bezpodstawnych wezwaniach, to tutaj również trzeba trzymać nerwy na wodzy. Nawet jeśli na miejscu okazuje się, że wezwała nas rozhisteryzowana nastolatka ze złamanym paznokciem.

Przytoczysz jakieś historie wyjazdów karetki z tytułu tych "dziwnych"?

- Jest ich całe mnóstwo. Pierwszy lepszy przykład sprzed kilku tygodni to wyjazd do 30-letniego mężczyzny, któremu utkwił w odbycie futerał na szczoteczkę do zębów. Zresztą godzinami można opowiadać, co ludzie potrafią sobie włożyć w różne miejsca... Kiedyś dostaliśmy zgłoszenie z dyspozytorni, na którym napisane było "Ból za mostkiem". Wyruszył zespół specjalistyczny, który jeździ do bardzo poważnych zgłoszeń, bo podejrzewaliśmy jeden z objawów zawału. Na miejscu okazało się, że pacjentka to 50-letnia kobieta, która wróciła od dentysty, gdzie założono jej tzw. mostek. No i bolało ją za mostkiem...

A z historii tych mniej humorystycznych, która najbardziej utkwiła ci w pamięci?

- Bardzo szczegółowo pamiętam swoją pierwszą reanimację. Byłem wtedy na praktykach. Pamiętam imię pacjenta, jego twarz, wszystko to, co działo się dookoła. Jeden z takich dramatycznych wyjazdów miałem do pewnej rodziny, gdzie prowadziliśmy reanimację 35-letniego mężczyzny na oczach jego żony i małego dziecka. Reanimacja zakończyła się częściowym sukcesem, bo udało się przywrócić podstawowe czynności życiowe i przewieźć pacjenta do szpitala. Niestety mężczyzna zmarł po kilku dniach. Widok tego dziecka siedzącego na łóżku trzy metry od nas, patrzącego, co my robimy, nie rozumiejącego całej tej sytuacji, doskonale dziś pamiętam...

Śledzisz późniejsze losy osób, którym pomagasz i które przewożone są waszą karetką do szpitali?

- Są sytuacje, w których interesujemy się losami naszych pacjentów. W ubiegłym roku mieliśmy reanimację pewnej pani profesor na Uniwersytecie Warszawskim. Miała sporo szczęścia, bo czterech studentów podjęło podstawowe czynności resuscytacyjne przed naszym przybyciem. Następnie po 40 minutach pełnej reanimacji naszego zespołu pani profesor - jak my to nazywamy w naszym żargonie - wróciła. To znaczy wróciło krążenie, wrócił spontaniczny oddech. Podstawowe badania wykluczyły ubytki neurologiczne. Później dowiadywaliśmy się, co się stało z tą panią. Okazało się, że po 10 dniach bez żadnych deficytów zdrowotnych wyszła na własnych nogach ze szpitala. Bywają sytuacje bardzo trudne w interpretacji. Niektóre objawy kliniczne nie pasują do znanych nam ratownikom chorób. Interesujemy się takimi pacjentami, dopytując się później kolegów i koleżanek w szpitalu, co wyszło w badaniach. I bardzo często nos doświadczonego ratownika medycznego uratował niejednego pacjenta, który np. wezwał pogotowie do nieokreślonego bólu głowy, który jak się okazywało był początkiem pękniętego tętniaka. Wiele ludzkich istnień zostało uratowanych tylko dlatego, że instynkt ratownika medycznego podpowiedział, że nie możemy człowieka nawet wbrew jego woli zostawić w miejscu wezwania, musimy zabrać go do szpitala.

Rozmawiasz z pacjentami w karetce?

- To fundament mojej pracy. Zaczynam rozmawiać z pacjentem zaraz po przekroczeniu progu miejsca, do którego przyjeżdżamy, czy jest to miejsce pracy takiej osoby, czy jej mieszkanie prywatne. Muszę zebrać wywiad, dowiedzieć się o objawach, o przyczynach wezwania pogotowia ratunkowego, o przeszłości medycznej tego pacjenta. Wiele wyjazdów związanych jest z opieką psychologiczną lub psychiatryczną pacjenta. Bardzo często rozmowa na temat sytuacji prywatnej czy zawodowej takiej osoby, podpuszczenie pacjenta, owocuje tym, że ten człowiek czuje się lepiej. Rozmowa ma bardzo często wymiar terapeutyczny i jeżeli jest nawiązany dobry kontakt z pacjentem to karetka jest tak naprawdę kolejnym miejscem, gdzie ten dialog z pacjentem jest utrzymywany.

Mówisz, że ta sfera psychologiczna jest bardzo ważna. Uczą was tego na studiach czy to wyłącznie doświadczenie zebrane w pracy?

- Jeżeli mam być szczery to moje zajęcia z psychologii prowadzone przez panią pamiętającą jeszcze pana Gomułkę nie wniosły absolutnie nic. To był czysta kpina. Zaliczenie przedmiotu psychologia to była formalność. Ja miałem to szczęście, że jeszcze w pracy w korporacji przechodziłem bardzo dużo ciekawych szkoleń prowadzonych przez doskonałych psychologów. Dziś na całe szczęście prowadzone są przeróżne kursy i szkolenia przez psychologów, którzy są również ratownikami medycznymi.

Czy podczas wyjazdu karetką zdarzało się, że ktoś ci groził czy nawet próbował pobić?

- Na groźby nie zwracam najmniejszej uwagi, absolutnie. A to dlatego, że jest to chleb powszedni. Centrum Warszawy, gdzie przecież pracujemy, jest bardzo specyficzne, o czym sam zresztą przekonałeś się jeżdżąc z nami. To miejsce rozrywek, gdzie przyjeżdżają ludzie z całego kraju, żeby się pobawić. Nierzadko powoduje to różnego rodzaju agresywne zachowania skierowane bezpośrednio w naszą stronę. Potrafimy sobie z tym radzić. Natomiast przekroczenie pewnych granic nietykalności cielesnej powoduje natychmiastowe reakcje obronne. Niewątpliwie bardzo pomocna jest tutaj policja z komisariatu przy ulicy Wilczej, na którą w większości przypadków  możemy liczyć. Policjanci darzą nas dużym szacunkiem i sympatią. Półtora miesiąca temu pijany, bardzo agresywny młodzieniec w weekendową noc rzucił się z pięściami na mojego kolegę ratownika. Na szczęście stałem z tyłu tego pacjenta, któremu tak na marginesie nic nie dolegało, więc udało mi się tę osobę przytrzymać na tyle skutecznie, że nie zdołał zadać ciosu. Chwilę później delikwentem zajęła się policja.

Miewasz czasem myśli, że podczas danej akcji ratunkowej, zwłaszcza tej zakończonej niepowodzeniem, można było zrobić więcej, lepiej, inaczej?

- Te myśli towarzyszą chyba każdemu ratownikowi medycznemu, który profesjonalnie podchodzi do tego zawodu. Zawsze zadajemy sobie to pytanie, szczególnie w przypadku pacjentów w naprawdę ciężkim stanie, czy coś jeszcze mogliśmy zrobić. Po przyjeździe do bazy analizujemy  akcję w gronie naszego zespołu. A szkoda, bo to powinno odbywać się przy udziale również innych kolegów i koleżanek. Przykładowo: "Słuchajcie, mieliśmy takiego pacjenta, zrobiliśmy to i to, wdrożyliśmy taki algorytm, podaliśmy takie leki w następującej kolejności. Jak myślicie, co można było zrobić lepiej?".

- Jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi,  mamy tego świadomość, że to co robimy i jak wykorzystamy naszą wiedzę, od tego zależy czy uratujemy człowieka, czy wręcz mu zaszkodzimy. Więc takie pytanie zawsze nam będzie towarzyszyć.

Czy twoi znajomi i członkowie rodziny dzwonią do ciebie z prośbą o postawienie diagnozy przez telefon?

- Bardzo często. Są to czasami prośby, których nie jestem w stanie spełnić i odsyłam zainteresowanych do lekarza, bo problemy, z którymi do mnie dzwonią przekraczają moje kompetencje. Czasami są to wyolbrzymione sytuacje, bo większość moich znajomych to hipochondrycy.

A ty sam często odwiedzasz lekarzy? Czy raczej diagnozujesz się sam?

- Nie znam się na leczeniu. Z wykształcenia i z pasji jestem ratownikiem medycznym, więc znam się na ratowaniu ludzkiego życia. Mam to szczęście, że mój lekarz pierwszego kontaktu jest doskonałym fachowcem, więc jeżeli mam jakieś problemy, to po prostu idę do niego.

Co jest najtrudniejszego w poruszaniu się karetką na sygnale po centrum Warszawy?

- Z moich obserwacji wynika, że w centrum Warszawy nie ma większego problemu, jeśli chodzi o współpracę z kierowcami. Kiedy widzą i słyszą ambulans na sygnale, to zachowują się z dużą wyrozumiałością. Byłbym niesprawiedliwy gdybym powiedział, że za kierownicą samochodów, które mijamy jeżdżą ludzie nieodpowiedzialni. Są oczywiście sytuacje, w których kierowcy nie mają doświadczenia w konfrontacji z ambulansem. Bardzo często kobiety nie potrafią się wtedy prawidłowo zachować. Myślę, że nie jest to ich celowe i złośliwe  działanie, a wynik braku szkolenia. Młodzi kierowcy nie są w żaden sposób przygotowywani do tego, jak zachowywać się w stosunku do nadjeżdżającego ambulansu. Ale ogólnie rzecz ujmując uważam, że kierowcy świetnie reagują. Co więcej - zauważyłem, że my ratownicy medyczni cieszymy się większą wyrozumiałością wśród kierowców niż inne służby uprzywilejowane do używania sygnałów świetlnych i dźwiękowych.

Słupki, barierki, małe barykady zamykane na klucz na wąskich, osiedlowych drogach to dla was problem? Często się zdarza, że nie możecie gdzieś wjechać?

- Takie sytuacje w całej Warszawie są nagminne. Nauczyliśmy się radzić sobie z takim przeszkodami w bardzo prosty sposób. Jeśli jest potrzeba, żeby ambulans podjechał np. bezpośrednio pod klatkę pacjenta, prosimy o pomoc straż pożarną, która mając odpowiedni sprzęt usuwa te przeszkody. Staramy się maksymalnie skrócić czas przejazdu, dlatego czasami musimy przejechać po chodniku, trawniku czy parku.

Co byś powiedział młodym ludziom, którzy zastanawiają się nad wyborem studiów o kierunku ratownictwo medyczne? Warto? Polecasz? Czy znając wszystkie te realia stanowczo odradzasz?

- Postawiłeś pytanie w taki sposób, że jest mi na nie bardzo trudno odpowiedzieć. Motywy osób, które idą na studia ratownictwa medycznego są bardzo różne. Ja jestem otoczony większości przypadków kolegami i koleżankami - mówię tu o ratownikach medycznych, jak i o pielęgniarkach i pielęgniarzach, którzy mieli bardzo silną, wewnętrzną motywację do tego aby pomagać ludziom, nierzadko związaną z jakąś osobistą tragedią. Tacy ludzie są znakomitymi ratownikami medycznymi. Natomiast są sytuacje, kiedy przychodzą młodzi ludzie po studiach, na które poszli pod wpływem impulsu, kaprysu, chwili. Nierzadko spotyka się ratowników medycznych, którzy nie dostali się na studia medyczne, są na przykład dziećmi znanych lekarzy. Takie osoby nie cieszą się moją estymą i sympatią ponieważ są to niezrealizowani lekarze, którzy przedstawiają  generalnie przerost formy nad treścią. Mylą ratownictwo medyczne z leczeniem pacjentów. To na szczęście zdecydowana mniejszość.

Ł.P

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy