Lech Janerka: Wierzę, że ludzie się ockną

Lech Janerka /Marcin Rutkiewicz /East News
Reklama

Napuszczanie jednych na drugich, podsmarowywanie tego jakimiś tanimi hasełkami, to dość prostackie. Jeżeli takie rzeczy znajdują dziś poklask, to ja tego nie popieram - z Lechem Janerką rozmawia Dariusz Jaroń.

Kraków, połowa września. Za oknem deszcz. W nowohuckim Muzeum PRL-u dobiega końca spotkanie z Lechem Janerką; basistą, wokalistą, autorem tekstów i kompozytorem, założycielem kultowego zespołu Klaus Mitffoch. 

Autor "Konstytucji", "Jezu jak się cieszę" czy "Strzeż się tych miejsc" wzdryga się na patetyczne słowa określające jego twórczość, co nie zmienia faktu, że dla kilku pokoleń słuchaczy pozostaje jednym z najważniejszych głosów polskiej sceny muzycznej.

Dariusz Jaroń, Interia: Pochwalił się pan w trakcie spotkania, że wczoraj na Wawelu napisał tekst nowej piosenki. Zacznijmy od początku. Skąd ten Wawel?

Reklama

Lech Janerka: Jakiś czas temu dostałem propozycję przyjechania do Krakowa, zazwyczaj przy takich okazjach zarządzam sobie dwa noclegi, a jeśli to wyjazd zagraniczny, to z tydzień, żeby obejrzeć muzea, wystawy. Okazało się, że w Krakowie przyznano mi te noclegi na Wawelu. Myślałem, że to żart, ale brzmiało dobrze, więc się zgodziłem. Przyjeżdżam z żoną po dość męczącej podróży, byłem na Wawelu raz czy drugi, ale cholera wie, jak się tam samochodem wjeżdża...

Czy w ogóle można?

- No więc właśnie. Pytam o to taksówkarza. Gdzie ma pan ten nocleg? Mówię, że na Wawelu, to mnie pogonił. Nie uwierzył. Zacząłem tam łazić, w końcu któryś strażnik skierował mnie na wartownię. A tam przepustki, klucz i można wjeżdżać. Okazało się, że śpimy na łóżku, które zostało po wizycie Charlesa de Gaulle’a w latach 60. Robione było na wymiar, bo gość był długaśny. Niesamowite miejsce, z okna widać dziedziniec wawelski, a w apartamencie jest wanna. 

Prosta rzecz, a jak może cieszyć...

- Bo w tych nowomodnych mieszkankach, w których ostatnio mieszkamy, wszędzie są prysznice. Nie byliśmy z żoną w wannie ze 30 lat. Wpadliśmy na pomysł, że sobie zrobimy piekło w wannie, co zainspirowało mnie do napisania tekstu piosenki. Powstał mocny zaczyn. Tytuł "Wanna na Wawelu". Kołyszemy wanną, fandango moja panno - taka jest pierwsza fraza.

Czyli pobyt w Krakowie okazał się twórczy?

- Inspirujący. Tekst tej piosenki wisiał nade mną ze trzy lata...

Jesteśmy na zapleczu Muzeum PRL-u. Jakie ma pan pierwsze skojarzenia z tym okresem?

- Muzeum to jest pewna umowność, a PRL to była dosłowność, której się nie zauważało. Mimo że na wiele rzeczy potrafię patrzeć z dystansem, trudno się dystansować od rzeczywistości, w której się żyło. Dla mnie PRL do pewnego momentu nie był niczym dziwnym. Potem, kiedy zacząłem pracować, okazało się, że wykonuje się lipną pracę za lipne pieniądze. I z tym mi się PRL kojarzy, że wszystko było jakąś taką fikcją. Byłem fotografem. Dostałem któregoś dnia na wyposażenie pracowni kalkulator, zacząłem liczyć i wyszło mi, że jak będę szedł na emeryturę, będę mógł sobie kupić najmniejsze M4 i małego fiata. Wydawało mi się to niedorzeczne, co nie znaczy, że miałem jakieś pomysły, że chce mieć dwa jachty i dziewięć samochodów sportowych w garażu, byłem minimalistą.

Miałem dwójkę dzieci, żonę nauczycielkę, nie odłożylibyśmy nic, chociaż moja pensja wcale niska nie była. Dziwne to było. Po chwili wszystko się wykopyrtnęło. Niespecjalnie się interesowałem samym PRL-em. Politycy nudzili, poza tym trudno młodemu człowiekowi skoncentrować się na treściach, które opowiadają. W tej chwili jakoś łatwiej to śledzić, dziennikarze robią analizy, prowadzą w imieniu widza czy słuchacza rozmowy ze swoimi gośćmi tak, żeby odbiorca czegoś się dowiedział i skorzystał.

Czy w tamtym okresie bardzo trudnym gospodarczo i życiowo artyście, przewrotnie rzecz ujmując, nie było łatwiej niż dziś? Wiadomo było przeciwko komu się buntować, gdzie kierować swoje emocje.

- W tym prawdziwym PRL-u ja nie byłem artystą. Lata 50. to był smutek totalny, a ja się urodziłem w 1953 roku. W latach 60. byłem za mały, żeby to obiektywnie ocenić, a potem też nie byłem artystą, i chyba dalej nim nie jestem, przynajmniej za artystę się nie uważam...

Nie wiem, co w tamtych czasach inspirowało ludzi, ale było wiele dobrych rzeczy. Weźmy klasyczne dzieło filmowe typu "Miś". Stanisław Bareja miał dystans do sprawy, a jednocześnie widział komizm sytuacji i potrafił coś zabawnego na kanwie peerelowskiej uzyskać. "Hydrozagadka" to kolejny dobry film... Bardzo późno zacząłem słuchać muzyki, w ogóle mnie to nie interesowało, ale tu też były świetne rzeczy. Czy Marek Grechuta to PRL? Raczej schyłkowy, ale to była genialna muzyka w skali światowej. Czesław Niemen, Ewa Demarczyk też robili wrażenie.

A literatura? Swego czasu dużo pan czytał.

- Niedawno zmarł Janusz Głowacki. Jeszcze przed wyjazdem do Stanów publikował w PRL-u, jakieś opowiadania mu drukowali. Ciekawe, bardzo przyzwoite. Uwielbiałem Stanisława Lema. Pewnie nie byłem w stanie docenić wtedy "Cyberiady", która była jawnym szyderstwem z systemu, tak doskonałym i zawoalowanym, że to drukowali. Mam pierwsze wydanie z autografem Lema. Największy sukces mojego życia. A Jasienica, Kołakowski, Herbert? A Mrożek? Zabawna Szymborska, pijany Wojaczek... Ludzie mądrzy, a nienachalni. No, może Wojaczek był ostentacyjny. W tym PRL-u też były uroki, rzeczy, które robiły na mnie wrażenie. Nie kojarzyłem tego okresu z jakimś jałowym smutkiem. 


Zastanawiam się jak to jest z pańską twórczością, na ile płyta Klausa Mitffocha była wymierzona w system, a na ile zostało to później przypisane?

- Przypisane. To nie było wymierzone, ja po prostu tak czułem. Na wiele tematów wypowiadałem się dosłownie, nie przyjmując jakichkolwiek kryteriów. Kiedyś robiłem wywiad dla muzeum w Nowym Jorku, pytali się, czy czuję się współodpowiedzialny za upadek systemu, czy muzyka może mieć na to wpływ? Być może jakiś wpływ ma, ale ja tego nie czuję. Muzyka i teksty działają w kontekście, i my robiliśmy, trochę nieświadomie, muzykę aktywną. Ale jaki to był wymiar? To były piosenki rockowe. Akcja bezpośrednia. Trzeba było wyjść na scenę i wytrzymać 20 minut, żeby publiczność nie pogoniła.

Są piosenki, które wyrastają do rangi symbolu. Świadomie lub nie, pan w tworzeniu tych symboli brał udział...

- Ludzie potrzebują mitów. Jestem wobec siebie bezwzględny. Uważam, chociaż to proste spostrzeżenie, że ludzie nie chcą prawdy, chcą mitów. Czasami działalność niektórych twórców spełnia ich kryteria. W przypadku Klausa Mitffocha i moich pierwszych płyt tak się stało. 

To jest dla pana satysfakcja czy ciężar?

- Nigdy nie marzyłem o graniu. Moi rodzice mówili, że to obciach, niepoważne zajęcie. Poza tym nie mam specjalnych uzdolnień w tym kierunku. Jednocześnie w myśl zasady, że dżentelmeni biorą się tylko za rzeczy niemożliwe, zabrałem się za granie, żeby sobie coś udowodnić. 

Śledzę losy prawdziwych tuzów, zastanawiam się, jak się czuje taki Paul McCartney, który w wieku 20 lat robił rzeczy absolutnie genialne jak "Yesterday" czy skrajnie z innej beczki "Helter Skelter" i wiele innych, a potem co najwyżej poprawne lub podobające się, co nie ma wiele wspólnego ze sztuką i jest popową papką. Przychodzi taki moment w życiu ludzi, którzy zostali zauważeni, z czymś trafili, kiedy łapią resztki entuzjazmu, licząc, że efekt będzie równie dobry, co kiedyś. Nie histeryzuję, ale cóż... to tak działa. Czyli nie działa.

Chciałby pan powtórzyć taki album? Nie pytam o stronę muzyczną, tylko emocjonalny odbiór słuchaczy...

- Nie, bo ja się nie przejmowałem opinią i reakcją ludzi, w ogóle mnie to nie interesowało. Byłem tym zdumiony. A z racji tego, że nie byłem towarzyski, a zespół, w którym grałem był jeszcze mniej towarzyski, dla nas to była męka. I dlatego to się rozpadło. Nie lubiliśmy koncertować, a nagle się okazało, że trzeba zrezygnować z pracy i zająć się tym na poważnie. To był dla nas problem.

Chcieliście grać hobbystycznie?

- Robiliśmy to dla frajdy. Zespół był weekendowy, graliśmy w wolnym czasie, pracując i robiąc inne rzeczy po drodze. Potem nagrałem solową płytę, zagraliśmy z tym materiałem z premedytacją pięć koncertów. Nie chcieliśmy grać, tylko wymyślać materiał na następną płytę. Koncerty nie były dla nas.

Klaus Mitffoch zaskoczył, bo wasza muzyka i słowa trafiły do słuchaczy w odpowiednim kontekście. Podczas spotkania wspomniał pan, że kiedy stosunkowo niedawno zaczął się raban wokół konstytucji, jeden z serwisów informacyjnych sięgnął po pańską piosenkę.

- To propaganda jest. Nieczyste zagranie, bo piosenka została zrobiona i, jak mówisz, działała w innym kontekście, a w tej chwili jest wykorzystywana w odmiennych realiach. Dalej uważam, że ludzie nie są dla konstytucji, tylko konstytucja dla ludzi, ale jak walczymy o jakieś zasady, giną za to ludzie, to potem te prawa powinny obowiązywać. A w tej chwili co? Zasady zmieniamy, znowu ktoś ma zginąć, bo ktoś lubi sobie porządzić?

Czuję pan w sobie potrzebę zaangażowania się, czy to muzycznie, czy poprzez udział w jakiejś manifestacji, w toczącym się sporze politycznym?

- Żyję w izolacji, a moje doświadczenia polityczne są żadne. Z tego względu z dosyć dużym opóźnieniem dotarło do mnie, dzięki PiS-owi, jak potężna jest możliwość manewrowania ludźmi i bazowania na inercji społeczeństwa, myśli i prawa i wykorzystywania tej inercji do swoich celów, nie mnie oceniać czy dobrych czy złych. Musimy się tego nauczyć jako społeczeństwo, mieć świadomość, że takie możliwości istnieją i bardzo ostrożnie wspierać pewne nurty w myśleniu. Trzeba patrzeć dalekowzrocznie, myśleć o konsekwencjach, a nie jesteśmy społeczeństwem, które nie popełnia błędów. Uważam, że już okres prezydentury Lecha Wałęsy to był stracony czas. To nie był człowiek, który powinien zostać prezydentem, dlatego roztrwoniliśmy tamte lata na jakieś dziwne historie. Czkawką po latach odbija się tak niewinna wydawało by się falandyzacja prawa.

Tak widać miało być, a ja mam do dyspozycji jeden głos i brak duszy agitatora. Nie ma czegoś takiego we mnie, żebym świadomie występował w jakiejś sprawie, koncentrował swoje siły i pisał teksty, które byłyby agitacją, chociaż to potężna broń. 

A dzisiaj ma pan poczucie straconego czasu?

- W tej chwili mój czas się kończy, mam 64 lata, moje dzieci wyjechały za granicę, jedna wnuczka jest w Polsce, druga we Włoszech. Żeby żyć polityką trzeba być skoncentrowanym totalnie, poświęcić temu czas, a ja po pierwsze miewam zapaści, a po drugie moje zainteresowania poszły w inną stronę. A czy mój świat się zmieni? Jestem na emeryturze, próbuję od czasu do czasu zagrać jakiś koncert, dokończyć płytę - uczciwiej bym się czuł, szkoda wyrzucać do kosza coś, co już jest prawie skończone. To jest właściwie jedyna rzecz, która mnie trzyma w dobrej formie. 

Systemy się zmieniają, społeczeństwa je sobie sprawdzają. Ile lat trwało, żeby sprawdzić, jak to jest z tym komunizmem, prawda? Dzięki temu, że jest dość duża bezwładność społeczna, to taki system trwa i trwa, pozytywne rzeczy zostają, negatywne czasem zwyciężają i dominują, a potem nikną. Wierzę jednak w to, że ludzie się ockną i bardziej będzie ich interesowało to, żeby pokojowo koegzystować i mocno się rozglądać za źródłami energii, które nie zdemolują ekosystemu Ziemi. Przygotowujmy pole pod następne pokolenia, bo wszechświat umiera. Coś trzeba z tym zrobić.


Sporo górnolotnych słów pada w przestrzeni publicznej. Jedni - opisując te same realia - mówią, nawiązując do miejsca w którym jesteśmy, o powrocie dyktatury i PRL, dla drugich powstaje nowa i lepsza Polska. Można się pogubić w tych skrajnościach?

- Odwoływanie się do nacjonalizmów do niczego dobrego nie prowadzi. Jestem zdziwiony, bo to zostało już przerobione, to nie jest jakieś poletko eksperymentalne. Wiadomo, że to się źle kończy. A z drugiej strony to najprostsze: napuścić jednych na drugich i podsmarować to jakimiś tanimi hasełkami. To propaganda postronkowa.

Jak widać ta banalna metoda jest skuteczna...

- Nie chcę ludzi obrażać, ale na to wygląda. Jeżeli takie rzeczy, jakie się w tej chwili dzieją, zyskują poklask, to ja się nie znam. Oceniam to negatywnie. Perspektywa wydaje się przerażająca... Mam wrażenie, że ten rząd działa na rympał. Oni brną w jakieś konflikty, które nie budują przewidywalnej przyszłości. Sprawia to wrażenie histerycznego podtrzymywania politycznej koniunktury. Będziemy wygrywać cały czas albo jesteśmy nikim i niech wszystko idzie w cholerę. Czasem wspierane są przez to inicjatywy czy działania, które nie mają żadnego sensu. Polityka historyczna? Kultura bez umiaru chrześcijańska... Kultura to kultura, tu niepotrzebne są przymiotniki. 

W kontrze do takich działań powstała Kultura Niepodległa.

- Dostałem propozycję, żeby w to wejść, ale to kolejny zbędny przymiotnik przy słowie kultura. Nie wsparłem tego pomysłu. 

Dlaczego?

- Kultura Niepodległa to jak Jeździectwo Protestanckie... Czuję się niezależny i bronię tej niezależności. Nie należę do żadnych organizacji, zająłem się robieniem muzyki i życiem z tej muzyki. W średniowieczu grajkowie, aktorzy, tak jak kurtyzany i złodzieje, to był margines mieszkający poza murami miasta, co pozwalało im jednocześnie żyć jak chcieli. Tak też się w tej chwili czuję. 

Nie irytuje pana to zastępowanie bohaterów historycznych czy pozycji w kanonie lektur swoimi ulubieńcami?

- Jeżeli mamy edukować społeczeństwo, to rzeczywiście powinno to inaczej wyglądać niż w tej chwili. Czy grafomania ma być kanwą do nauki o współczesności, a jednocześnie mamy wyrzucać rzeczy z klasyki literatury i dokonania, które rzeczywiście coś oznaczają? To nie jest dobre, to jest słabe i szkodliwe. 

W takich chwilach artyści powinni siedzieć cicho?

- Słuchaj, artyści to są artyści. Jeżeli zadekretujesz, że artysta ma coś robić w konkretnym celu, to on przestaje być artystą, jeżeli się za takiego uważa. A i dzieło zazwyczaj zamienia się w propagandową kiszkę.

A co z takim wewnętrznym głosem artysty, przekonaniem, że powinien wykrzyczeć swój sprzeciw?

- Artysta to wolna ptiszka, robi co chce. Od czasu do czasu społeczeństwo któreś z tych poczynań podchwytuje, kiedy widzi coś, co jest nośne, z czym może się utożsamić. Nie ma przymusu. Nikt nikogo nie zmusił do tego, żeby miliony ludzi słuchały Beatlesów, Vivaldiego czy za przeproszeniem Bacha, tak samo nikt nie zmusi ludzi do czytania wielkiej literatury. Czasami wymaga to wręcz wysiłku, na pewno większego niż łykanie propagandy. 

Miał pan etap brawurowej jazdy samochodem, etap symulatorów lotu. Co dzisiaj sprawia panu radość?

- Jak wyłączysz dyktafon, to ci powiem. 

A z rzeczy nadających się do publikacji?

- Radość zawsze sprawiało mi zrobienie nowej piosenki. Napisanie jednej dobrej frazy. Zdrowie mojej żony. Bardzo się wspieramy, zostaliśmy sami. Święta przez Skype’a. Słabe, wiem... Próbujemy sobie to jakoś poustawiać. Dużo się ruszamy, zawsze marzyłem o tym, żeby jeździć na nartach i trzy lata temu się nauczyłem. W zeszłym roku zamieszkaliśmy w górach, cztery miesiące jeździliśmy. Połamałem się, poobijałem, ale to frajda. Kondycja mi wróciła, krążenie lepsze, takie proste rzeczy, zwierzęce wręcz. 

Uciekłem od środków nasennych, co w połączeniu z alkoholem demolowało mi myślenie. Zacząłem znów czytać książki, pamiętać filmy, które oglądam. Niewiele koncertujemy, ale to męczące jest, ostatnio powychodziły jakieś problemy z kręgosłupem Bożeny, która od lat gra ze mną na wiolonczeli. Staramy się to przezwyciężyć. Nie myślimy z żoną za dużo o przyszłości, ale szkoda by było, gdyby Polska nagle wypadła z obiegu. Z drugiej strony brat ma dom niedaleko Aspen, mówi, żebyśmy przyjeżdżali w każdej chwili. Mój angielski jest słaby, ale wystarczająco dobry, żeby kupić sobie pieczywo w sklepie i zrozumieć, czy w telewizji ogłosili już wojnę.


Żeby zakończyć naszą rozmowę nieco lżej - mylą pana jeszcze z Johnem Malkovichem?

- Była taka historia... Akurat byłem w Nowym Jorku przy okazji premiery filmu "Być jak John Malkovich". Zaczepił mnie facet na ulicy i mówi "widziałem cię w tym filmie, świetny jesteś. Daj autograf". Nie było wyjścia, dałem.

Jako Janerka czy Malkovich?

- Lech Janerka się podpisałem. Entuzjasta jakiś natrętny ale i gapa zabawna. Zdarzają mi się różne historie, kiedyś wpadłem na siebie w tramwaju.

Proszę?

- W pierwszej chwili myślałem, że to szyba jest. Ale za moment konstatacja, że ja stoję, a on siedzi. Nie odezwałem się do gościa, on do mnie też. Łudzące podobieństwo, nawet podobnie ubrani byliśmy. Przejechaliśmy jeden przystanek i tamten wysiadł. Miał dziwną minę. 

Mój brat był podobny do Stinga. Poszedł kiedyś w Nowym Jorku kupić mi gitarę basową. Poprosiłem go o konkretny model. Wszedł do sklepu i pyta czy jest taki a taki bas. Facet odpowiedział "nie ma", po czym popatrzył na niego i dodał "nie no, jest, za pół godziny proszę przyjść". Ściągnęli skądś ten model i rzeczywiście, za moment bas był w sklepie. Śmiali się kiedy brat wyjął kartę kredytową i płacił. Sting się rozpłynął, został Janerka.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy