​Krzysztof Baranowski: Nie twierdzę, że jestem święty

Krzysztof Baranowski – kapitan jachtowy, dziennikarz, wychowawca. Jako pierwszy Polak dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską / Michał Baranowski /AKPA
Reklama

- Różnych rzeczy się wstydzę. Z tym wyjątkiem, że "dobijanie do portów" to mit, znany z opowieści żeglarskich - mówi Krzysztof Baranowski, współautor książki "Spowiedź kapitana". - Beata Biały, która przepytywała mnie w książce, jako wytrawna dziennikarka i psycholog z zawodu, pociągnęła mnie za język w sposób dyskretny i ekstremalny. Przekonałem się o tym, kiedy książka była już gotowa. Głupio mi było się wycofywać, skoro materiał jest wydrukowany, a słowa w tej książce są jednak moje. No i wychodzi sylwetka bohatera, który bohaterem wcale nie jest.

Na rozmowę z Krzysztofem Baranowskim umawiam się w Kuźni Wilanowskiej. To on wskazał to miejsce. Tutaj na pierwszą randkę zabrał swoją obecną żonę Bogumiłę Wander. Dwie minuty przed 10:00 podjeżdża czerwony, niewielkich rozmiarów, typowo miejski samochód. Wysiadają z niego Krzysztof Baranowski wraz z żoną. Wolnym kokiem, trzymając się za ręce, podążają w moją stronę.

Wchodzimy do kawiarni. Pan Krzysztof zamawia czarną herbatę, pani Bogumiła prosi o kawę. Pyta, gdzie może usiąść, by nie przeszkadzać nam w rozmowie. Dzieli nas kilka stolików, ale po kilkunastu minutach pani Wander niespodziewanie przysiada się do nas. I zaczyna się bacznie przysłuchiwać...

Reklama

Łukasz Piątek: - Miałem cichą nadzieję, że się pan spóźni na nasze spotkanie.

Krzysztof Baranowski: - Nigdy się nie spóźniam.

Liczyłem, że będę mógł wbić panu szpileczkę...

- Niewiele brakowało, bo jest duży ruch. Żeglarze mają wbudowany zegar. Jestem punktualny aż do przesady, co czasami wytyka mi rodzina.

Jest już pan po treningu?

- Tak. Najpierw siłownia, później basen. W niedalekiej Górze Kalwarii jest piękny ośrodek sportu i rekreacji. To ode mnie kilkanaście kilometrów, więc dojazd nie jest uciążliwy.

Zacząłem od tego pilnowania czasu i tak się zastanawiam, czy po napisaniu książki "Spowiedź kapitana" zadawał pan sobie pytanie, czy ona powstała za wcześnie, a może za późno?

- Wie pan, mnie w ogóle nie przychodziło do głowy, żeby taką książkę pisać. Już kiedyś napisałem coś podobnego - taki szereg elementów z życia żeglarskiego, połączone z wynurzeniami osobistymi. Ale nie do tego stopnia, co teraz. Miałem sporo obiekcji, kiedy wydawnictwo namawiało mnie do napisania tej książki. I teraz widzę, że one były słuszne. Powinienem się tego wstydzić. Beata Biały, która przepytywała mnie w książce, jako wytrawna dziennikarka i psycholog z zawodu, pociągnęła mnie za język w sposób dyskretny i ekstremalny. Przekonałem się o tym, kiedy książka była już gotowa. Głupio mi było się wycofywać, skoro materiał jest wydrukowany, a słowa w tej książce są jednak moje. No i wychodzi sylwetka bohatera, który bohaterem wcale nie jest.

Żałuje pan swojej decyzji?

- Nie wiem, bo nie mam pojęcia, jak zostanie ona przyjęta. Podczas autoryzacji książki nie chciałem zmieniać swoich wypowiedzi, bo głupio by to wyglądało. Po przeczytaniu całości dotarło do mnie, że nie jest dobrze. Ale wydawca jest zachwycony.

Obawia się pan reakcji rodziny, znajomych, przyjaciół?

- Bliscy już mnie pogrążyli w książce, bo ich wypowiedzi są najbardziej obciążające. Sam zamysł, że ktoś będzie się wypowiadał na mój temat wydawał się dobry, ale nie spodziewałem się, że ze strony moich dzieci spotkają mnie krytyczne uwagi. Każdy tatuś sobie wyobraża, że dzieci o nim dobrze myślą. A nie zawsze tak jest.

Dzwonił pan do dzieci z pretensjami?

- Nie. Przecież nie będę ich prosił, żeby mówiły o mnie tylko dobrze. Zresztą, co by to dało, skoro książka już była gotowa. Dzieci są dorosłe. Biorą odpowiedzialność za to, co mówią. Widocznie tak uważają.

Czyli przyjął pan to po męsku, na klatę.

- Przyjąłem, bo muszę...

Po co zdecydował się pan współtworzyć tę książkę?

- Mój przyjaciel Kazimierz Robak, który jest profesorem w Stanach Zjednoczonych, doradził mi, żebym się zgodził. No, więc zgodziłem się, nie wiedząc, na co się godzę.

Cały czas mam wrażenie, że ma pan mieszane uczucia co do swojej decyzji.

- Bo to prawda. Boję się reakcji czytelników. W książce są wątki, które mi schlebiają - m.in. mojej żony Bogusi, ale i Mariusza Waltera, mojego byłego przyjaciela. Mariusz szczerze przyznaje, że żałuje, iż nasza przyjaźń się rozpadła. Wzruszyło mnie to, bo ja czuję to samo. Mam świadomość, że obnażyłem się w tej książce. Z tym, że to Beata Biały sprawiła, że ja te szaty z siebie zdjąłem...

Pana żona czytała tę książkę?

- Fragmentami. Natomiast myślę, że jeszcze będzie zdziwiona, kiedy przeczyta całość.

Czyli jest pan gotowy na "pogadankę" z żoną...

- Miejmy nadzieję, że skończy się to szczęśliwie...

Z drugiej strony myślę sobie, że skoro przepłynął pan samotnie cały świat, to nie powinien się pan bać kłótni z żoną.

- Proszę pana, to jest gorsze niż sztorm.

Dlaczego podczas pisania książki spotykał się pan z Beatą Biały potajemnie? Z obawy przed żoną?

- Nie chciałem, żeby Bogusia wtrącała się do moich wypowiedzi. Różnimy się z żoną w pojmowaniu świata. Bardzo...

Jaka była pana pierwsza myśl po przeczytaniu książki?

- Po co mi to było.

Bo wstydzi się pan wątków "bycia żeglarzem", który dobija do każdego portu?

- Różnych rzeczy się wstydzę. Z tym wyjątkiem, że "dobijanie do portów" to mit, znany z opowieści żeglarskich. To nieprawda. Dlatego dziwię się, że moje dzieci podtrzymują tę tezę, że ja szalałem w portach. Przecież one nic o tym nie wiedzą, bo nie mogą wiedzieć. Niby skąd? Zwróciłem się do Kazia Robaka z pytaniem: "Kaziu, jak ty to widzisz?". Na co on: "Z rodziną najlepiej na zdjęciu". Robak spędził ze mną parę ładnych lat na morzu i doskonale wie, co ja robiłem.

Teraz to brzmi pan jak najświętsza osoba na świecie, a z książki wynika zupełnie coś innego.

- Przyznaję się do różnych bezeceństw. Nie twierdzę, że jestem święty. W całości ta książki brzmi wieloznacznie. I teraz zależy, jak to czytelnicy odbiorą. Czy jestem łobuz czy nie.

Mówi pan, że książka brzmi wieloznacznie, więc przytoczę wypowiedź pana byłej żony, która brzmi jednoznacznie: "Wiem, że chodził do portów podczas tych długich podróży. Naprawdę przypuszczam, że w żadnym się nie oszczędzał. (...) I no trudno, wredne chłopisko, tak ma i już".

- To jest właśnie dwuznaczne. Co to znaczy, że się nie oszczędzałem? No rzeczywiście się nie oszczędzałem, ale nie w sensie wysiłków erotycznych. Po prostu port jest czasem bardzo intensywnej działalności, w szczególności kapitana, przy dużych załogach.

Ale wypowiedź pana byłej żony wyraźnie nawiązuje do relacji damsko-męskich, a nie do obowiązków zawodowych kapitana. Zresztą w książce jest dużo wątków, które pan przedstawia inaczej aniżeli pana była żona czy dzieci. I tego nie rozumiem.

- Jeśli chodzi o byłą żonę, to tutaj jest oczywista motywacja. Na swoim bolesnym przykładzie stwierdza niewierność. Ale spędziliśmy rok razem na pokładzie podczas rodzinnej wyprawy. Więc co ona mówi, że ja się nie oszczędzałem w porcie? Przecież ona wtedy ze mną była i ja nie miałem nawet szansy, żeby gdzieś bryknąć na bok. W dodatku były też dzieci, którymi trzeba się było zajmować. Przez żonę przemawia zranione uczucie.

Panie Krzysztofie - przecież mowa o rejsach, w które wypływał pan bez żony i dzieci...

- Nie mam żalu do byłej żony. I tak uważam, że potraktowała mnie ulgowo, bo mogła napisać w tej książce o wiele gorsze rzeczy. Jest dla mnie życzliwa. Zresztą przed chwilą rozmawialiśmy przez telefon, bo chcę jej wręczyć tę książkę.

Zaczynam się trochę gubić.

- Była żona widziała mnie w portach i byłem grzeczny.

Ale kiedy pana nie widziała, to uważa, że był pan niegrzeczny.

- Widzieli mnie inni ludzie. Przecież pływam z dużymi załogami. Ja bym się przed swoją załogą wstydził jakichś niewłaściwych zachowań.

Bawimy się trochę w kotka i myszkę. Odnoszę wrażenie, że trochę próbuje pan zaprzeczać temu, co w książce jest napisane.

- Przecież rozmawiamy przed premierą książki, więc skąd pan wie, co w niej jest?

Bo ją czytałem. Otrzymałem próbny egzemplarz...

- Teraz rozumiem...

Długo się pan zastanawiał, czy warto mówić o takich szczegółach ze swojego życia, jak choćby seks w samochodzie z panią Bogumiłą?

- Mogłem tego nie mówić, ale to były słowa Bogusi, które ja tylko przytoczyłem. Ona powiedziała, że może się ze mną kochać w każdych warunkach. I ja to potwierdzam. To było pokazanie wielkiej namiętności, a nie epatowanie tym, że to akurat był samochód. Nie mieliśmy wówczas swojego kąta, więc szukaliśmy każdej okazji. Od tamtych wydarzeń minęło 40 lat. Poniekąd dowodzi to tego, że nie mogłem się otrząsnąć. Czując coś do Bogusi, wcale nie miałem zamiaru rozwodzić się z moją żoną.

Jednak w pewnym momencie pani Bogumiła pana odrzuciła. Pisze pan w książce, że ten ból nosi do dzisiaj.

- Zgadza się. Tego się nie robi.

Często pan to wypomina żonie?

- Powiedziałbym w ten sposób: nie wypominam, a wspominam - mimochodem.

Wątkiem szeroko poruszanym w książce, jest sprawa podziału majątku. Syn pana byłej żony miał spore pretensje, że go pominięto. O waszych dzisiejszych relacjach pan Jan mówi tak: "One są, można powiedzieć, poprawne, bo dbam o swoją higienę psychiczną, więc staram się tak poukładać, żeby było mi dobrze, natomiast te relacje są mocno zdystansowane, ale trudno".

[W tym momencie do naszego stolika dosiada się pani Bogumiła].

- On to tak przedstawia. Ja nie widzę żadnego konfliktu. Nosi zadrę na punkcie materialnym. Jaś czuł się poszkodowany, ale nie powinien, gdyby spojrzał na całokształt sprawy. Byliśmy wtedy w dramatycznej sytuacji. Każdy chciał mieć jakiś kąt do mieszkania. Mieliśmy ograniczoną pulę do podziału, a Jaś był zadbany i świetnie sytuowany, z perspektywą znakomitego ożenku. Zrezygnował z tego, bo się zakochał w mojej pracownicy, czyli w kuku (kucharce - przyp.red.) na żaglowcu. No i do domu wrócił z nową narzeczoną.

Bogumiła Wander: - Ale cię to boli...

Krzysztof Baranowski: - To nie mnie boli. Tamta dziewczyna była moją faworytką, ale widocznie jemu bardziej pasował charakter mojej pracownicy. No cóż, z Bogiem. Ja bym w ogóle nie wracał do tego tematu, gdyby to Jasia tak nie bolało. Mieliśmy narady rodzinne, wreszcie Jaś dostał pieniądze. Nawet z nawiązką. Wydawało się, że wszystko skończyło się dobrze, ale skoro on do tego wraca, to znaczy, że to nadal bolesna sprawa. Wszyscy widzą.

Pan miał do niego ogromne pretensje, że rozstał się z narzeczoną i zakochał się w pana pracownicy?

- Nie, dlaczego ogromne? Tak - żałowałem, ale mówienie o ogromnych pretensjach byłoby przesadą. To raczej on mi to wytyka. Sama sytuacja była konfliktowa. Wypływamy w rejs, zatrudniam Jasia jako intendenta i dziewczynę jako kucharkę. On miał kontrakt na pół roku, ona na rok. Po pół roku kucharka zrywa kontrakt i wraca z nim, jako jego narzeczona. Mnie, jako pracodawcę, szlag trafił.

BW: - Do tej pory cię trafia.

KB: - Nieprawda. Nie byłem szczęśliwy z tego powodu, przyznaję. Ale te wszystkie nieporozumienia wyjaśniliśmy sobie z synową i cieszę się, że jest dla Jasia dobrą partnerką.

Panie Krzysztofie, ale pan również miał kontrakt małżeński i postanowił go zerwać...

- Zgadza się. Nie da się ukryć. Ja ich kocham. Nie wyciągałbym tej sprawy, gdyby Jaś jej nie stawiał na ostrzu noża.

Powiedział pan przed chwilą, że kiedy trzeba było dzielić majątek, byliście państwo w tragicznej sytuacji. Teraz chyba też nie jest najlepiej, bo musicie państwo sprzedać swój dom.

BW: - To jest moje proszę pana, od A do Z. Jego nie było. Ciągle gdzieś pływał.

KB: - Właśnie tego się obawiałem...

BW: - Co?

KB: - No dobrze...

BW: - Zagadałam? Już się wycofuję.

KB: - Nie szkodzi. Wracając do tematu - nasze dwie emerytury nie wystarczają na utrzymanie tego domu. Można powiedzieć, że jestem bankrutem. Co z tego, że dwukrotnie sam przepłynąłem świat? Teraz kolega kończy drugi rejs, więc nie będę jedyny w Polsce. Ponadto te żaglowce, które w życiu zbudowałem, jakby się ode mnie oddaliły. Polonez jest w tej chwili na sprzedaż przez syndyka upadającej firmy deweloperskiej, która go odbudowała, a ja nie jestem w stanie go wykupić. Pogoria jest w cudzych rękach. Muszę mieć pół miliona złotych, żeby ją wyczarterować na rejs z młodzieżą. Natomiast Fryderyk Chopin w ogóle jest niedostępny, bo jego właściciel uważa, że ma swoich kapitanów i nie potrzebuje jakiegoś trzeciego. Wszyscy wyszli z założenia: zbudowałeś i do widzenia. Więc jak to nazwać? Ja to nazywam bankructwem.

Macie państwo plan, gdzie będziecie mieszkać, jeśli ten dom się sprzeda?

KB: - Są jasne wytyczne - powinno być blisko do transportu publicznego, żeby z niego korzystać. Musi być to mniejszy metraż, żeby nie trzeba było tyle ogrzewać. Uzgodniliśmy mniej więcej 80 metrów, a nie 280, jak teraz. No i wreszcie centrum Warszawy, jak najbliżej rodziny. To jest rewolucja w naszym życiu, ale musimy przez to przejść. Im szybciej się to stanie, tym lepiej. Żeby mieć z czego żyć, sprzedaliśmy jeden samochód.

BW: - Ja sprzedałam.

KB: - Bogusia ubolewa, bo to był jej samochód. Teraz przyszedł czas na dom.

Mówi pan w książce, że nie lubi blichtru, zaś pana córka z poprzedniego małżeństwa - Małgorzata mówi o panu tak: "Okazało się, że jest człowiekiem zupełnie innym, niż myślałam. Przecież w tamtych czasach był bardzo znany, a wydawało mi się, że nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Nawet ubierał się byle jak. Miał swoje życie i uważałam, że to fajne. A potem okazało się, że tak naprawdę jest bardzo łasy na ten blichtr".

- Małgosia wyciąga taki wniosek na podstawie jednej przesłanki - jestem u boku gwiazdy telewizji. Tymczasem ja nikomu nie powiedziałem, że jestem związany przez jedenaście lat z Bogusią. Z naszej strony była tak duża dyskrecja, że nikt o tym nie wiedział. Naprawdę nie lubię blichtru. Te wszystkie wyjścia "na ściankę" są wymuszone. Kiedy przychodzi zaproszenie dla Bogusi, przecież ona nie pójdzie sama. Siłą rzeczy jej towarzyszę. Jeśli mnie proszą, żebym stanął przed fotoreporterami, to robię to. Nie chcę zadzierać nosa. Teraz pojawiają się różne propozycje wzięcia udziału w sesjach zdjęciowych. Przyjmiemy je, bo chcemy, by książka zyskała popularność. Chcemy na niej zarobić. A czy zarobimy, to się okaże.

To jeszcze jeden przykład tego, że pana bliscy mają odmienne zdanie niż pan. Pan pisze w książce tak: "W moim komputerze w zakładce - przyjaciele - jest ich setka". Natomiast pana była żona mówi: "Miał wiele pięknych przyjaźni. Ale nawet przyjaciół traktował zadaniowo. On nie ma głowy do przyjaźni". Pan Jan natomiast twierdzi: "Nie wiem, czy ojciec się z kimś przyjaźni. On ludzi używa do swoich celów, ale ich nie szanuje".

KB: - Co ja mogę powiedzieć...

BW: - Kto tak powiedział?

KB: - Jaś.

BW: - Wygłupił się.

KB: - Mam ponad setkę ludzi, których mógłbym nazwać przyjaciółmi. W książce wymieniam kilka osób. Jestem do nich przywiązany. A czy ich nie szanuję? To jest opinia mojego syna. I też nie wiem, na jakiej podstawie. Przywiązuję się do ludzi. Czasami jest tak, że oni nie wytrzymują tego tempa wspólnego marszu. Przestają widzieć perspektywę.

Jest pan dziś bardziej cierpliwy niż kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu?

KB: - Ćwiczę tę cierpliwość nieustannie od ponad 60 lat. I do morza, które jest bezlitosne, i do jachtu, który jest nierozumny i psuje się nieoczekiwanie. W szczególności żegluga w samotności jest takim probierzem cierpliwości.

I ma pan jeszcze cierpliwość w dążeniu do zrealizowania swojego planu związanego budową narodowego żaglowca?

- Ona się kończy. Ale zanim się skończy, to chcę wyczerpać wszystkie możliwości. Te krajowe właśnie się kończą.

Dlaczego tak trudno zbudować ten żaglowiec? Wszyscy mówią "nie"?

- Nigdy nie słyszę "nie". Wręcz przeciwnie - słyszę, że to fantastyczny projekt. Nawet w Polskiej Fundacji Narodowej, która jest tak szargana, rozmawiałem z wiceprezesem Świrskim, jak i z prezesem Jurkiewiczem i pomysł się bardzo podobał, ale wygrał Kusznierewicz. Dlaczego? Nie wiem. Wszyscy teraz wieszają psy na Kusznierewiczu, choć jego pomysł też był dobry. Każda promocja przez żeglarstwo jest fantastyczną sprawą.

Gdyby procentowo ocenić szansę na powodzenie projektu, to ile by to było?

- Może dziesięć procent. Nad tym projektem pracuję intensywnie kilka lat. Szanse maleją z każdym dniem. Tu nawet nie chodzi o pieniądze, choć one niewątpliwie są bardzo istotne, ale bardziej o decyzje polityczne. Chodzę po wszystkich świętych, pukam do każdej możliwej furtki. I nic. Ten żaglowiec mógłby być eksploatowany przez następne 100 lat.

Jakie państwo macie marzenia?

BW: - Jesteśmy szczęśliwi, po prostu.

KB: - Marzę, żebym odebrał telefon i usłyszał w słuchawce: "Budujemy żaglowiec dla następnych pokoleń".

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy