Kominek: To moja życiowa porażka

Uznawany jest za najpopularniejszego polskiego blogera. Kilka lat temu postawił wszystko na jedną kartę i dziś śmiało można powiedzieć, że była to jedna z najlepszych jego decyzji. Żyje jak chce, robi co chce i w dodatku zarabia na tym pieniądze. W swojej przygodzie z blogiem przyznaje się jednak do pewnej porażki. Tomek Tomczyk - znany bardziej jako Kominek opowiada o niej (i nie tylko) w rozmowie z INTERIA.PL.

Chętnie udzielasz wywiadów? Czy raczej jest to przykry obowiązek?



Kominek: -Słowo "chętnie" nie jest odpowiednim określeniem. Jeśli powiem, że nie lubię, to wyjdę na buca. Natomiast jeśli przyznam, że lubię i chętnie to robię, to ludzie powiedzą, że Kominek ma parcie na szkło. Mimo wszystko bliżej mi do tej wersji, że jednak lubię udzielać wywiadów. Wstając rano nie mam w głowie myśli typu: k...a, znowu muszę iść na jakiś wywiad i gadać w kółko o tym samym. Zatem można to chyba uznać za dobry prognostyk.

A może bierze się to stąd, że sam kiedyś byłeś dziennikarzem i robisz to z litości, bo zdajesz sobie sprawę, że czasami ciężko "wyżebrać" u kogoś jakiś wywiad?

-Absolutnie nie. Udzielam wywiadów wszystkim tym, którzy chcą ze mną pogadać. Nie ma dla mnie różnicy, czy pisze do mnie redaktor licealnej gazetki, czy może naczelny dużego, polskiego tygodnika. Nikomu nie odmawiam, bo generalnie szanuję ludzi.

Napisałeś w swojej książce, że byłeś średnim dziennikarzem. Dlaczego?

-Ja nie przykładałem się do pracy. Na palcach obu rąk mogę policzyć artykuły, które zrobiłem solidnie. Moja praca polegała na tym, że robiłem prasówkę, szukałem inspiracji i całą robotę wykonywałem telefonicznie, co nie przynosiło dobrego efektu. Powiem wprost: blog był zawsze najważniejszy i na nim przede wszystkim się skupiałem. Praca dziennikarza była, bo była...

Reklama

Dziś byłbyś już lepszym dziennikarzem?

-Zdecydowanie nie! A to dlatego, że nadal bym się nie starał. Nie potrafiłbym także zasuwać rano do redakcji, siedzieć w niej osiem godzin i użerać się z naczelnym.  Dziś może mam nieco szersze spojrzenie na wiele spraw i zaryzykuję stwierdzenie, że byłbym lepszym redaktorem niż dziennikarzem.

Duże portale internetowe proponowały ci etat w redakcji?

- Może wiele osób się zdziwi, ale nie... Chyba bierze się to stąd, że osoby decyzyjne zdają sobie sprawę, że na blogu w trzydzieści sekund zarobię tyle, ile u nich w redakcji przez miesiąc. Portale się mną specjalnie nie interesowały. Przez siedem ostatnich lat dostałem tylko jedną poważną ofertę, z której skorzystałem - od magazynu Maxim.

Postawiłeś na Internet, bo zdawałeś sobie sprawę, że prasa wkrótce upadnie. To był dobry wybór?

- Przyszłość będzie należała do dobrych autorów. To za nimi pójdą czytelnicy, pieniądze i fajne życie. Dlatego wiedziałem, że muszę zacząć stawiać na siebie. Pracując w redakcji jesteś jednym z wielu trybików. Zawsze masz jakiegoś przełożonego, który może cię zwolnić. I zazwyczaj tak się to kończy. Natomiast jako bloger jestem nieśmiertelny.

Czy twoim zdaniem polskie wydanie Newsweeka podzieli los tego amerykańskiego, który w grudniu w wersji papierowej ukaże się po raz ostatni?

- Trzeba zwrócić uwagę na fakt, iż Polska jest kilka lat za Stanami jeśli mówimy o rozwoju technologicznym. Mam tu głównie na myśli wszystkie elektroniczne urządzenia, które służą m.in. do przeglądania prasy. Polaków jeszcze nie stać na takie luksusy. Zatem trochę wody w Wiśle musi upłynąć, by w Polsce zdecydowano się na taki krok. Poza tym ten "nasz" Newsweek ma się bardzo dobrze i śmiem twierdzić, że jeśli będzie nim zarządzał Tomasz Lis, to ten tygodnik upadnie najpóźniej, bo Lis jest dziennikarzem wybitnym. W ogóle wydaje mi się, że tygodniki i miesięczniki znikną z rynku jako ostatnie, a  najszybciej zbankrutuje prasa codzienna. Z nią konkuruje cały Internet i w tej walce coraz bardziej ją nokautuje. Tygodniki nie muszą walczyć o czytelnika "newsami". Tam ważna jest publicystyka, autorzy, specjaliści.

"Rodzice nigdy nie odmówili mi pomocy i muszę przyznać, że gdyby nie ich wyrozumiałość, nigdy nie zostałbym blogerem i nie przetrwałbym jako bloger" - tak piszesz w swojej książce. Więcej zawdzięczasz sobie czy rodzicom?

- Oni  przez długi, długi czas wspierali mnie finansowo. Natomiast ja musiałem walczyć z samym sobą. Gdyby mi nie pomogli, to musiałbym iść do pracy, a wtedy nie miałbym czasu na pisanie bloga.  Faktem jest, że gdyby nie rodzice, to mnie by nie było. Nie tylko jako człowieka, ale również jako blogera.

Rodzice czytali twojego bloga? Mam na myśli treści, które zamieszczałeś kilka lat temu. Treści bardzo odważne, ostre i kontrowersyjne.

- Nie czytali, bo na dobrą sprawę oni nie wiedzieli o tym blogu. O mojej działalności dowiedzieli się dopiero z dużego artykułu w "Polityce". Wtedy zobaczyli, o co chodzi w tej grze. Wcześniej mieli świadomość, że coś tam sobie piszę, bo np. kiedy byliśmy razem na wakacjach, widzieli jak codziennie biegałem do kafejek internetowych, by coś napisać. Ale nie drążyli tego tematu.

Byłoby ci wtedy wstyd przed rodzicami, gdyby zaczęli czytać te wszystkie teksty o relacjach damsko-męskich?

 - Wydaje mi się, że nie. Bo to tak, jakby aktorowi było wstyd przed żoną, że gra rozbieraną scenę z jakąś panią. To jego praca. Trzeba o tym pamiętać. Poza tym rodzice znali mnie najlepiej i wiedzieli, jakim  naprawdę jestem człowiekiem.

Żałujesz niektórych tekstów?

- Powiem inaczej - są artykuły, którymi dziś się raczej nie chwalę. To jest tak, jak z sikaniem do nocnika. Każdy z nas to kiedyś robił. Nie jest to powód do dumy, ale nie jest to również powód do wielkiego wstydu. Po prostu nie ma się czym chwalić.

Założyłeś, że po trzech latach zaczniesz zarabiać na swoim blogu. Jak radziłeś sobie z presją? Nie przytłaczała cię myśl, że ten pomysł może nie wypalić?

- Nigdy nie zwątpiłem. Przyszedł taki czas, że zacząłem zadawać sobie pytanie: ile jeszcze mam czekać? Kiedy coś zacznie się dziać w tej cholernej blogosferze? I kiedy uświadomiłem sobie, że czekam chyba zbyt długo, to wówczas nie było już możliwości odwrotu. Było stanowczo za późno, by rzucić to wszystko w diabli. Miałem zbudowanego potężnego bloga i nie było innego wyjścia, jak brnąć w to dalej.

Nie miałeś żadnego planu B na wypadek niepowodzenia?


- Nie miałem.

A gdyby się jednak nie udało, to co byś dzisiaj robił?

(dłuższa chwila zastanowienia) - Może rzuciłbym się pod pociąg? Nie wiem. Miałem tylko jeden cel - rozwinąć bloga i zarabiać na nim. Nie było żadnej alternatywy. Może pośrednim planem B było dziennikarstwo, ale mimo wszystko nie przyjmowałem takiego scenariusza. Myślenie ukierunkowane było na bloga. Nic innego się nie liczyło.

W "Blogerze" piszesz o znajomych, którzy z dystansem podchodzili do twojej działalności. A czy dziś, kiedy jesteś znany i ludzie liczą się z twoimi opiniami, któryś z tych właśnie starych znajomych powiedział ci: "Słuchaj Tomek, nie wierzyłem, że ci się uda, ale teraz jestem z ciebie dumny"?

- Z dystansem?! Oni po prostu ze mnie kpili! Grajmy w otwarte karty... Moje kobiety także się ze mnie śmiały, zrównywały mnie z glebą. Dziś spotykam się z opiniami, że dla wielu ludzi jestem wzorem, bo obrałem sobie jakiś cel i robiłem wszystko, by go osiągnąć. To jest miłe. Teraz wielu ludziom imponuję, bo każdy gdzieś tam szuka swojego bohatera.

Kilka tygodni temu pojechałem do Belgii na wyścigi Formuły 1. Całą wycieczkę opłacił sponsor, więc zabrałem swojego kolegę, który nigdy mi źle nie życzył, ale jednak zawsze z przymrużeniem oka patrzył na to, co robię. I podczas tego wyjazdu stało się coś fantastycznego, bo siedząc na trybunach i oglądając przejeżdżające bolidy on nagle powiedział: "Wiesz co stary... Ty rzeczywiście miałeś ze wszystkim rację. Tobie naprawdę się udało". Ale moim zdaniem składają mi te laurki przedwcześnie. Przecież na dobrą sprawę ja jeszcze niczego nie osiągnąłem.

Jesteś najpopularniejszym blogerem w tym kraju. To mało?

- Zgadza się, ale zobacz, że to wszystko dzieje się w skali lokalnej. A ja ambicje mam o wiele większe. W oczach wielu ludzi jestem już celebrytą, człowiekiem rozpoznawalnym. No fajnie... Ale co z tego? To wszystko dzieje się w skali mikro, a ja tak nie chcę. Ja myślę globalnie, a prawda jest taka, że globalnie jestem nikim. Na dobrą sprawę w Polsce także nadal jestem nikim. Pierwsza lepsza Edyta Herbuś jest bardziej znana ode mnie, a przecież ona także jest nikim. Dla mnie celem jest cały świat. Dopiero wtedy będę mógł mówić o sukcesie. Jeśli będziesz kiedyś na wakacjach w Los Angeles i zapytasz Amerykanina, kim jest Kominek, a on powie, że znanym blogerem, to wówczas będzie można powiedzieć, że odniosłem sukces.

W wywiadzie przeprowadzonym przez Artura Kurasińskiego mówisz, że celujesz w miliony dolarów. Ty faktycznie chcesz zarobić takie pieniądze, czy tylko się przekomarzasz ze swoimi czytelnikami i takie wypowiedzi należy taktować jako ironię?

- Tutaj pojawia się tzw. pozorna sprzeczność. Z jednej strony mówię, że chcę zarobić miliard dolarów i jest to prawda. Z drugiej zaś twierdzę, że kasa nie jest najważniejsza. Te dolary nie są celem samym w sobie. Są, a raczej mają być miłym dodatkiem do życia. Rzekłbym nawet, że te pieniądze to efekt uboczny mojej działalności.

"Zawsze wiedziałem, że trzeba być cierpliwym. Jak sportowcy, którzy zaczynają szkolić się jako kilkuletnie dzieci. Oni też muszą długo czekać na swój pierwszy medal. Ja na swój wciąż czekam (...)" - to kolejny cytat z twojej książki. Zatem co musisz zrobić, by zdobyć ten upragniony medal i pod jaką postacią się on kryje?

- To jest ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że zostawiasz po sobie jakieś trwały ślad, że jesteś wielki. Niekoniecznie pod względem finansowym, czy jakościowym. W blogosferze jestem postrzegany jako jeden z najlepszych. Nie umiem powiedzieć, kiedy będę wiedział, że zdobyłem ten medal. Może jak sprzedam najwięcej książek, dostanę Oscara, albo nagrodzą mnie Noblem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Nie boisz się, że jak już dogonisz tego króliczka to wówczas wszystko straci sens? Może lepiej po prostu cały czas go gonić?

- W książce jest taki fragment o Martinie Edenie, który przegrał, bo jego życie straciło sens. A stało się tak, gdyż przestał mieć jakikolwiek cel. Ja zawsze pilnowałem się i nadal to robię, by mieć w życiu jakiś cel, do którego muszę dążyć. Jeśli jeden z nich osiągnę, to pojawia się kolejny i zabawa trwa nadal. Oto w tym chodzi. Chociaż boję się trochę, że jak zarobię ten wspomniany miliard dolarów, to może być przesrane. Bo co wtedy? Mogę wszystko, i totalnie nic nie muszę. Wówczas może zacznę odcinać kupony, ale raczej wolałbym tego uniknąć.

Niedawno zamieściłeś na Facebooku wpis: "Jeśli ktoś jeszcze został w hotelu, to może się ze mną zabrać taksą na Blog Forum Gdańsk. O 10:00 na dole. Najlepiej ktoś, kto zapłaci, bo ja jestem blogerem". Ty chyba masz trochę dystansu do całej tej polskiej blogosfery i czasami lubisz się z tego pośmiać?



- Faktycznie niekiedy trzeba popatrzeć na to wszystko z boku i złapać dystans. Ale chciałbym zwrócić uwagę na inną rzecz, a mianowicie: jeszcze dwa lata temu blogerów postrzegano zupełnie inaczej. Bloger nie dostawał żadnych zaproszeń na konferencje, żadnych gadżetów, nawet głupiego breloczka. Teraz wszystko się zmieniło. Zrobiła się moda na blogowanie i dziś bloger jest kimś. Dzisiejszy bloger musi być wyrazisty, powinien mieć napompowane ego i pisać emocjonalnie. To trzy najważniejsze cechy dobrego blogera. Modne jest powiedzenie: "Jestem blogerem, stać mnie". Z naciskiem na słowa "stać mnie". Oczywiście budzi to śmiech i politowanie, bo niewiele ma to wspólnego z rzeczywistością. Jednak żeby być uczciwym, należy powiedzieć, że dzisiaj bloger budzi respekt. Nie jesteśmy już pomijani. Najlepszym przykładem jest moja niedawna afera z Agorą.

Ciebie nie denerwuje zachowanie niektórych blogerów, którzy moim zdaniem aż za bardzo chcą należeć do tej elity, na siłę próbują być fajni i tym sposobem tracą swoją tożsamość?

- Oni nie są elitą i długo nią nie będą. A czy mnie to irytuje? Nie. A wiesz dlaczego? Bo poniekąd ja też taki jestem. Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko blogerem. Wyżej dupy nie podskoczysz. Przecież celebryci niczego nie potrafią, a biorą kasę za lansowanie swojej osoby. Aktorzy najczęściej zagrają w swoim życiu jedną dobrą rolę, a później odcinają kupony i występują w jakiś żenujących serialach. My niczym się od nich nie różnimy. Musimy lansować się bardziej niż na to zasługujemy.

Ludzie się ciebie boją?

- Zdarzają się tacy. Uważam to za przejaw głupoty. Łączą charakter Kominka z moim prywatnym, co jest idiotycznym posunięciem. Wszyscy ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem całkiem sympatycznym facetem.

Jesteś megalomanem?

- Czasami na takiego pozuję, bo tego wymaga kreacja Kominka. Jednak twardo stąpam po ziemi, wiem na co mogę sobie pozwolić i znam swoje miejsce w szeregu.

Zatem Pan Kominek to Kominek, czy Pan Kominek to Tomek Tomczyk?

- Odpowiedź jest bardzo prosta:  po to założyłem swojego drugiego bloga Kominek.es, by właśnie tam pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Na blogu Kominek.in też już chyba znormalniałem. Powiem więcej: Kominek jest moją życiową porażką. Dlaczego? Bo prawdziwe pieniądze i prawdziwą popularność zdobyłem wówczas, kiedy zacząłem wychodzić z tego starego Kominka i pokazywałem Tomka. Najwięcej kasy zgarniam za reklamy umieszczane na Kominek. es, bo tam jestem sobą. Właśnie tam można zobaczyć prawdziwą twarz Kominka, sorry - Tomka.

Ale ten stary, kontrowersyjny Kominek był trampoliną i fundamentem do twojej dzisiejszej popularności.

- Zgadza się. Były to pewnego rodzaju fundamenty, ale zdałem sobie sprawę, że nie warto "jechać" cały czas na jednym i tym samym, i należy stworzyć coś nowego. Ja od samego początku blogowania wiedziałem, że kiedyś będę Tomkiem, ale nie wiedziałem, kiedy to nastąpi. Kominkiem byłem zdecydowanie za długo. To był błąd.

Pojawiały się opinie, ten grzeczny Kominek potrafi tylko przynudzać?

- I to ile! Bardzo często słyszałem, że się skończyłem, że już po mnie. Ale koniec końców okazało się, że ten lifestylowy Kominek - mówiąc brzydko - zaczął nagle "żreć". Ludzie zaczęli go czytać i mówili: "WOW! To jest fajne!".

Najbardziej nieprzyjemna rzecz, jaką kiedykolwiek o sobie usłyszałeś to...

- Ja na swój temat usłyszałem już wszystko po tysiąc razy. Naprawdę. Wiem, jak wyglądam, ile ważę, ile mam wzrostu, jaki mam charakter, jakie mam kompleksy itp. Absolutnie wszystko! Nie ma takiej rzeczy, która dziś mogłaby mi sprawić przykrość.

W książce radzisz przyszłym blogerom, jak powinni zachować się m.in. w sytuacji, kiedy ktoś grozi im procesem sądowym. Nie masz wrażenia, że za bardzo się odkryłeś?

- Może masz rację, że się odkrywam. Ale z drugiej strony pokazuję jakąś linię obrony i być może dlatego nikt nie będzie chciał im podskoczyć? Żeby była jasność - ja nie jestem za tym, żeby bloger był nieodpowiedzialny i bezkarny. Bardzo chętnie poniosę karę, jeśli tylko na nią zasłużę. Nie mam z tym problemu. Nigdy nie będę doradzał blogerowi, który popełnił przestępstwo, by stosował sztuczki i wykręcał się od odpowiedzialności.

"Jesteś blogerem. Tobie naprawdę dużo wolno" - tak się zwracasz w książce do swojego czytelnika. Nie boisz się, że ktoś opacznie zrozumie te słowa i w niedozwolony sposób będzie się starał wykorzystać ten przywilej bycia blogerem, doprowadzając tym samym do jakiś patologicznych sytuacji?

- Ale blogerzy codziennie to robią. I to nie tylko oni. Teraz mówi się o dwóch barankach, którzy wbiegli na murawę Stadionu Narodowego. Social media wstawiły się za tymi ludźmi, a ja uważam, że to ogromny błąd. Ich trzeba było przykładnie ukarać. Dzisiaj się z tego śmiejemy, ale jak następnym razem w podobnej sytuacji komuś stanie się krzywda, to już nie będzie tak wesoło. Ale wracając do blogerów - wydaje mi się, że większość z nich to rozsądni ludzie.

Chciałbym poruszyć wątek afery z Dr. Oetkerem. Jak to naprawdę było? Faktycznie zrobiłeś ten budyń, z którego wyszła "zupa"?

- A skąd! Nie miałem o czym pisać, więc wymyśliłem sobie tę historię.

Nie było ci głupio, że ucierpiał na tym wizerunek firmy, która niczym ci nie zawiniła? Nie miałeś wyrzutów sumienia?

- To były czasy wolnej amerykanki na blogach. Ta firma dowiedziała się o tym zdarzeniu dopiero po trzech latach, więc o czym my mówimy?! Przecież ja mogłem wtedy napisać dosłownie wszystko - jak chociażby to, że prezydent jest debilem i chodzi na prostytutki. I co najśmieszniejsze - nie poniósłbym za to żadnych konsekwencji. To były kompletnie inne czasy. Dziś takie zdarzenie nie mogłoby mieć miejsca. Po pierwsze Oetker - słusznie - by mi dowalił, a po drugie - czytelnicy nie stanęliby po mojej stronie. Czy miałem wyrzuty sumienia? Oczywiście, że miałem. Mało kto wie, że na osiem miesięcy przed tym, jak zrobiło się głośno o tej sprawie, napisałem tekst, w którym przyznałem się, że żałuję. Doskonale wiem, że z Oetkerem przegiąłem. Zdaję sobie sprawę, że tytuł i sam tekst były zbyt ostre.

Takie afery budują markę blogera?

- Tak naprawdę każdy lubi afery. Media żyją takimi jednodniowymi "wtopami", "aferkami".

W książce instruujesz czytelników, jak napisać tekst, który będzie zbudowany na emocjach. Rozkładasz to na czynniki pierwsze. Zarzucił ci ktoś, że w takim razie twoje artykuły to czysta kalkulacja, a nie treść płynąca prosto z serca?

- Taki sam zarzut można mieć do każdego pisarza, blogera i twórcy tekstów dla piosenkarzy. My zawsze musimy coś kreować, tworzyć specyficzne konstrukcje zdań po to, by przyciągnąć czyjąś uwagę. Nie możemy mylić umiejętności pisania dobrych tekstów z umiejętnością robienia ludzi w balona.

Jak wygląda dzień blogera?

- Będę miał problem z odpowiedzią na to pytanie, bo obecnie każdy mój dzień wygląda inaczej. Dzieje się tak dlatego, bo ostatnio bardzo dużo podróżuję i nie da się tego wszystkiego uprościć do postaci jakiegoś schematu. Ale generalnie bloger wstaje o której chce, robi co chce, pisze co chce, rozmawia z kim chce i idzie spać, o której chce. Ostatnio mój dzień bardzo często zaczyna się w hotelowym pokoju. Broń Boże nie narzekam na takie życie!

Powiedział ci ktoś kiedyś: "Tomek weź się za normalną robotę, a nie jakieś Internety"?

- Tak. Miałem wtedy dwadzieścia lat. W przeszłości wielokrotnie to słyszałem, ale dzisiaj chyba większość ludzi dostrzega, że robię właśnie to, co powinienem.

Przez wielu odbierany jesteś jako osoba bardzo zarozumiała, prawda?

- Bardzo często to słyszę. Zauważyłem, że zazwyczaj mówią to osoby słabe. Świat dzieli się na tych, którzy rządzą i są rządzeni. Ci pierwsi są oceniani przez tych drugich i spadają na nich tego typu określenia. Ja nigdy nie powiem o kimś, że ktoś ma przerośnięte ego i jest zarozumiały. Nie zrobię tego, bo w takim człowieku dostrzegam samego siebie. Plebs tego nie rozumie. Oni są tylko trybikami i nie kumają ludzi, którzy tym światem kręcą.

Na koniec twoje ulubione pytanie - dlaczego "Kominek"?

- Oczywiście nie odpowiem na to pytanie.

A czy kiedykolwiek odpowiesz?

(śmiech) - Na dobrą sprawę to jest bzdura. Od razu mówię, że nie ma to nic wspólnego z meblem i cechą charakteru.

Nie myślałeś o tym, by zrobić taką akcję i nagłaśniać przez pół roku, że tego dnia, o tej godzinie, Polska dowie się, dlaczego "Kominek" ? Mógłbyś zarobić chyba dużo pieniędzy...


  - Racja, ale byłby to jednorazowy strzał. Ja natomiast muszę myśleć o dwa kroki do przodu.

Ktoś w ogóle zna tajemnicę nazwy "Kominek" ?

- Moja najbliższa rodzina.

Może kiedyś sprzedadzą tę tajemnicę?

-  Rodzina nie jest na sprzedaż.

Rozmawiał: Łukasz Piątek


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kominek | bloger | książka | Internet | sukces
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy