"Duży w Maluchu": Tomasz Olbratowski

Cięty język, rozpoznawalny głos - Tomasz Olbratowski był gościem programu "Duży w Maluchu". Nie zabrakło szczerych wyznań!

Filip Nowobilski: Długo pana w "maluchu" nie było?

Tomasz Olbratowski: - Bardzo długo. Miałem dwa "maluchy" w swoim życiu. Niebieski "maluch" był też pierwszym autem służbowym RMF FM. To było z 15-20 lat temu. Miał dziurę w dachu na antenę, która była zatkana korkiem od szampana. Potem został sprzedany na cele charytatywne.

Pańska działalność radiowa i kabaretowa sprawiły, że jest pan osobowością również w internecie. Przykładem może być pański felieton o islamistach.

- To tak naprawdę był felieton o strachu. Żartowałem sobie z tych islamistów, jednak każdy się boi.

Reklama

Ale ten materiał bardzo szybko zniknął z oficjalnego kanału rozgłośni na YouTube...

- Zgadzam się z dyrekcją mojego radia. Został zdjęty dlatego, że zaraz po jego ukazaniu się terroryści wzięli zakładników w Mali. Nikt nie chciał obrazić czyichś uczuć. Chodziło o dobry smak, nie cenzurę.

A zdarzyło się kiedyś tak, że pański materiał został cofnięty?

- Nie, bo nikt nie wie, co ja powiem.

Nawet w sytuacji, w której powie pan coś strasznego?

- Nie, musiałbym chyba kląć na antenie lub kogoś obrażać. Jednak nikt nie "sprawdza" treści moich felietonów.

Ile czasu trwa napisanie felietonu?

- Mój rekord to 15 minut, ale niektóre pisałem nawet i 6 godzin. Ja zwykle piszę wieczorem. Najczęściej o 1, 1:30 przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły.

A o której musi pan wstawać?

- Zwykle o 5, 5:30.

To bardzo krótki sen...

- Ale ja śpię dwa razy w ciągu dnia.

Pańskie felietony trafiają w sedno. Czy młody dziennikarz może wykształcić sobie tak analityczne spojrzenie?

- Musi dużo czytać. Na jedną napisaną stronę przypada sto przeczytanych.

A co zrobić, aby trafić do słuchacza?

- Przede wszystkim trzeba być jednym z nich. Jak ja piszę, to staram się trafić do siebie. To, co stworzę, musi trafiać też do mnie. Nie można udawać.

- Muszę przyznać, że nigdy nie byłem zwolennikiem puszczania moich felietonów do sieci. Dla mnie ich kontekst jest najważniejszy właśnie w radiu. Ponadto są one nieodłączną częścią programu "Wstawaj, szkoda dnia".

Jednak rozpoznawalność poza radiem jest pewnym kapitałem. Na rynku różnie może być, a prawicowe dzienniki mogą na pana czyhać...

- Nie jestem ani prawicowy, ani lewicowy. Jestem delikatnie konserwatywny, ale nie określiłbym się jako zwolennik PiS lub PO. Robiłem sobie ten cały barometr polityczny i jak wszystkim wyszło mi, że powinienem głosować na Korwina-Mikke.

Czy to źle, że ludzie młodzi powinni mieć wolność wyboru?

- Ale oczywiście, że nie. W ogóle nie kumam sporu o sześciolatki. Powinno być tak, że kto chce, to wysyła dziecko do szkoły wcześniej, a kto nie chce, to później. Po co tu tworzyć jakąś ustawę?

Jakie są zdaniem pana największe grzechy współczesnych mediów?

- Najgorzej jest wtedy, kiedy dziennikarz uwierzy, że jest najmądrzejszy. On musi być obiektywny. Nie można przychodzić do redakcji z poglądami politycznymi. Dziennikarz nie powinien ich mieć. Miałem kiedyś straszne parcie na sito i zazdrościłem tym Marcinom Wronom i Bogdanom Rymanowskim, że to oni są na antenie, a nie ja. W końcu na antenę wpuścił mnie Edward Miszczak, bo widział, że ja mam coś do powiedzenia.

- Jednak moje pierwsze chwile za mikrofonem to był dramat. Ale mi głos pływał! Uczę się wolno, ale naprawdę się uczę. Na dziesięciolecie rozgłośni antenowi prezenterzy dostawali takie żółte kurtki. Bardzo chciałem taką mieć. Kiedy dostałem szansę, by współprowadzić program, to od razu takiej zażądałem... "Dawać mi tu kurtkę!". Mam ją do dzisiaj. W ten sposób wyleczyłem się z kompleksów.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy