Duży w Maluchu: Andrzej Grabowski

Z okazji setnego, jubileuszowego odcinka programu Duży w Maluchu Filip Nowobilski zaprosił do białego Fiata 126p nie byle kogo. Na przejażdżkę dał się namówić sam Andrzej Grabowski!

Filip Nowobilski: Dużo pan zawdzięcza telewizji? Czy żyłby pan bez niej na podobnym poziomie?

Andrzej Grabowski: - Oczywiście, że nie. Kiedyś nie lubiłem mówić o "Kiepskich". Kręcimy ich już ponad 17 lat. Ludzie zdążyli dorosnąć. Ale jak długo nie mam nagrania "Kiepskich", to za tym tęsknie. Jak przyjeżdżam do Wrocławia, wchodzę w te dekoracje, to czuję się jak u siebie. Ten sam fotel od 17 lat, te same dresy. To wszystko jest dla mnie jak wspomnienie.

Jak bardzo zmieniła się pańska opinia o tym serialu?

Reklama

- Zmieniło się to, że rozpoczynając kręcenie "Kiepskich" nie lubiłem go. Uważałem go za przesadę. Ludzie brali go na zasadzie "jeden do jeden". Nie widzieli w nim drugiego dna. Dowcip w stylu "panie Paździoch, a kopnął ktoś pana kiedyś w dupę" jest prymitywny i nawet nieśmieszny, ale w odpowiednim kontekście staje się "nadgłupotą", a przez to mądrością. Denerwowała mnie wysoka oglądalność oraz fakt, że ludzie krzyczą na mnie na ulicy "Ferdek".

A przezwał pan kiedyś kogoś za przezwanie pana "Ferdek"?

- Tak. I bardzo za to wszystkich przepraszam, chociaż czasem nie wytrzymuję.

Dialogi jak z "Pitbulla"?

- No, nie aż takie... Zmieniło się jedno. Miałem kiedyś spotkanie w Piekarach Śląskich. Myślałem, że będzie kilka osób, a przyszedł tłum. Po wszystkim podeszła do mnie pewna staruszka i powiedziała mi, że nie ma pracy, że jest schorowana i żyje z renty. Dodała na końcu, że możliwość oglądania perypetii Ferdka Kiepskiego jest jej jedyną radością w życiu. Słowo honoru,  miała łzy w oczach.

Pan też?

- Tak, ja też. Zrozumiałem, że to daje ludziom szczęście, że jest to wartość. Recenzja jakiegoś jajogłowego, który napisze, że to wszystko jest "o dupę potłuc" i powinno zniknąć z telewizji? To się nie liczy. Nagle okazało się, że "Kiepscy" wcale nie są takim głupim serialem. Mówi o nas więcej niż niejedno kino moralnego niepokoju.

W jaki najbardziej kuriozalny sposób przygotowywał się pan do roli?

- Kuriozalny? Nie wiem. Ale spektakularnie przygotowywałem się do roli Gebelsa w "Pitbullu". Byłem wtedy w trakcie kręcenia "Kiepskich". Oglądalność wynosiła czasami nawet 8 milionów. Dostałem propozycję tej nowej roli. Zupełnie inny wizerunek. Zgodziłem się, ale produkcja powiedziała, że nie życzą sobie Ferdka w tej roli. Gebelsa miał zagrać pewien znany aktor.

- Powiedziałem Patrykowi Vedze: "Wiesz, jak wygląda i jak zagra ci ten aktor, ale tego, jak ja będę wyglądał i jak zagram, nie wie nikt". Minęły dwa lata. Produkcja ruszyła i zostałem Gebelsem. Musiałem wymyślić tego człowieka. Zmieniłem się fizycznie, bo on nie mógł wyglądać jak Kiepski. Pamiętam, kiedy przyszło mi zagrać pierwszą scenę. Dzień wcześniej spojrzałem w lustro, ogoliłem się do łysa i już wiedziałem, jak mam grać, kim ma być ten facet. Wyszło to, co wyszło. Mam nadzieję, że to nie jest moja najgorsza rola. A ludzie kojarzą mnie właśnie albo z Ferdkiem, albo z Gebelsem.

Pan to by chyba nie musiał grać tak dużo. Wystarczyłoby kilka ról raz na kilka lat. A pan ciągle coś robi. Nie boi się pan, że to się odbije na zdrowiu?

- Dla mnie praca jest terapią. Inaczej od razu pojawiłyby się lenistwo i nieróbstwo. Poza tym tak się układa moje życie, że ciągle się zmieniam, ciągle gonię. Zaczynam budować nowe rzeczy, zostawiam inne. Nie narzekam na zarobki, ale ciągle jestem do tyłu...

Więcej u pana potrzeb duchowych czy materialnych?

- W zawodzie aktora to wszystko się łączy. Praca fizyczna łączy się z potrzebami duchowymi. Ten, kto nie był nigdy na estradzie przez godzinę i 20 minut próbując zachwycić publiczność, ten nie wie, o czym mowa. Polecam. Wielką sztuką jest granie w komediach. Gdybym jechał z panem jako Ferdek, to wie pan, ile bym musiał tych min nastroić?

Niewielu aktorów potrafi się tak zmieniać jak pan...

- Ale granie tych samych postaci to też jakaś sztuka. Do tego nie uważam, abym ja jako Andrzej Grabowski był aż tak ciekawy. Wolę ukryć się za jakąś postacią, na przykład za Ferdkiem.

A to nie prowadzi do schizofrenii?

- Kamil Durczok po śmierci Robina Williamsa wysłał do mnie ekipę filmową, abym powiedział o tym kilka słów. Powiedziałem, że my aktorzy całymi dniami żyjemy w świecie wirtualnym, w którym możemy się nawet całkiem dobrze czuć. Przed kamerą zapominam o zmęczeniu. Często czuję się uniesiony. Ale kiedy wracam, to czuję pustkę. Jeden z moich kolegów, wybitny aktor rozwodnik z byłą żoną pielęgniarką, ciągle od niej słyszał po występach, że jego praca to jest nic, a ta prawdziwa jest tylko w szpitalu...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy