Czesław Mozil: W Polsce nikt nie puszcza bąków

Jazda na suwak nigdy się tu nie przyjmie, bo Polacy genetycznie nie są do niej zdolni. Nie ustąpię! Nie, bo, k**wa, nie! - mówi Czesław Mozil w książce "Nie tak łatwo być Czesławem" wymieniając zjawiska, których w Polsce nie może zrozumieć i zaakceptować. Opowiada też o początkach swojej kariery nad Wisłą i polskim show-biznesie.

Jazda na suwak nigdy się tu nie przyjmie, bo Polacy genetycznie nie są do niej zdolni. Nie ustąpię! Nie, bo, k**wa, nie! - mówi Czesław Mozil w książce "Nie tak łatwo być Czesławem" wymieniając zjawiska, których w Polsce nie może zrozumieć i zaakceptować. Opowiada też o początkach swojej kariery nad Wisłą i polskim show-biznesie.

Poniżej prezentujemy fragmenty książki "Nie tak łatwo być Czesławem" autorstwa Czesława Mozila i Jarka Szubrychta.

Dwadzieścia groszy

W Polsce irytują mnie drobiazgi. Na przykład to, jak są podawane serwetki w restauracjach. Nie można ich po prostu położyć na stole, żeby łatwo z nich było skorzystać. Jest jakaś tajemnicza tradycja, obowiązująca zarówno na prowincji, jak i w wielkich miastach, zgodnie z którą serwetki upycha się w specjalnych serwetnikach, układa w jakieś bukiety, w serwetkowe origami - ale tak żeby nie można się było do nich dobrać.

Reklama

Chcę więc wytrzeć usta po posiłku, ale nie mogę, bo albo żadna serwetka nie chce wyjść, albo biorę wszystkie naraz. Cała ta misterna konstrukcja rozlatuje się, wszystko się rozsypuje! A ja rozglądam się przerażony, przekonany, że za chwilę ktoś przyjdzie i mnie opi**doli, bo zniszczyłem coś, co jakaś pani układała przez trzy godziny. Powinna powstać jakaś społeczna kampania w sprawie tych serwetek, bo inaczej to się nigdy nie zmieni. Serwetki będą forever. Serwetki są święte.

Kiedy mocno imprezowałem, w Krakowie chodziliśmy w nocy po pijaku do McDonalda - i nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego w średnim lub dużym zestawie nie mogę zamienić koli na shake’a. Bo nie ma tego w systemie. Ale ja nie chcę koli, chcę shake’a! Mogę dopłacić! Nic z tego, nie ma w systemie. Zawsze czułem się wtedy jak bohater Pulp Fiction, który nie mógł zrozumieć, że ktoś może jeść frytki z majonezem. Ja też nigdy nie mogłem zrozumieć, że nie mogę wymienić koli na shake’a. Kłóciłem się z obsługą, prosiłem. Bezskutecznie. Nienawidzę też polskiej kultury jazdy, a raczej jej braku.

Jazda na suwak nigdy się tu nie przyjmie, bo Polacy genetycznie nie są do niej zdolni. Nie ustąpię! Nie, bo, k**wa, nie! Słyszałem kiedyś w Trójce dyskusję o tym, jak powinno się jeździć. Ludzie dzwonili do radia, żeby powiedzieć, dlaczego jeżdżenie na suwak jest złe. Te ich argumenty były tak idiotyczne, że myślałem, że wybuchnę. Przecież suwak jest po to, żeby nie tworzył się korek, to chyba logiczne? Ale ludzie nie myślą o innych, obchodzi ich tylko to, co jest dla nich dobre. Nie ustąpię, bo mi się śpieszy - i co mi zrobicie?

"Ma pan może dwadzieścia groszy? Ma pan złoty pięćdziesiąt? A dziesięć groszy mogę być winna?". W życiu nie zrozumiem, dlaczego w polskich sklepach i lokalach zawsze jest problem z drobnymi. Kasjerka nigdy nie ma ich wystarczająco dużo, a jak ma, to akurat nie takie, jakich potrzebuje. Niezależnie od pory dnia, niezależnie od tego, czy jesteś w taksówce, u fryzjera, czy w sklepie - zawsze jest tak, jakby dopiero rozpoczęli pracę i zapomnieli rozmienić pieniądze. Do tej pory nie mogę też pojąć, dlaczego w Polsce wszyscy muszą być doskonali. Nikt nie puszcza bąków, nikt nie popełnia błędów, wszyscy są mądrzy, piękni i wspaniali. Czasem mówię na koncercie: "Szanowni państwo, chciałbym zacząć w Polsce modę na przyznawanie się do swoich błędów, bo laski na to lecą!". Mówię serio. Jestem przekonany, że lepsze jest podrywanie na bycie normalnym niż na bycie zaj**istym.

W Polsce wszyscy na wszystkim się znają, od sportu przez politykę po literaturę piękną, więc powiedzieć głośno, że się czegoś nie wie, to największy wstyd i nietakt. "Jak to? Nie czytałeś Gombrowicza? To się nawet nie przyznawaj!" Dlaczego miałbym się nie przyznać? To, że nie czytałem Gombrowicza albo Schulza, nie znaczy, że nie mam niczego ciekawego do powiedzenia. Schulza zresztą próbowałem, ale to za trudne...

Dziwne jest to, że w tej chwili mam poczucie, że zawsze mieszkałem w Polsce, a przecież jeszcze siedem lat temu byłem tu kimś zupełnie obcym. Byłem z zewnątrz. Okazało się jednak, że Polska nigdy nie zdążyła się stać dla mnie zupełnie obcym krajem, nigdy na dłużej nie straciłem z nią kontaktu. Chociaż oczywiście są rzeczy, których kompletnie nie ogarniam. Jakieś dokumenty, jakieś papiery z ZUS-u... Przychodzi coś, ja to otwieram i zawsze jestem okropnie zestresowany, bo nie wiem, o co chodzi. Nic z tego nie rozumiem i muszę prosić kogoś o pomoc. Dopóki ktoś mi nie wytłumaczy, czuję się jak w szkole, kiedy nie odrobiłem zadania z matematyki. Wiedziałem, że wiszę pani to zadanie, ale miałem nadzieję, że sobie nie przypomni. Po tygodniu wisiałem już dwa zadania, potem trzy, a w końcu pani sobie przypominała i musiałem to wszystko nadrabiać.

Z drugiej strony ciągle nie czuję, żebym osiadł gdzieś na stałe. Podoba mi się myśl, że żyję na walizkach. Wiem, gdzie będę jutro, ale nie mam pojęcia, gdzie będę za miesiąc, nie mówiąc już o perspektywie półrocznej. Przywykłem do tego i nie wiem, czy potrafiłbym inaczej. Strasznie lubię podróżować.

Poeta

Już tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy, po naszym pierwszym koncercie w Alchemii, Michał Zabłocki opowiadał mi o swoim projekcie Multipoezja, w którym pisze wiersze razem z internautami. Opowiadał, że zebrało się tego bardzo dużo, że powinienem przejrzeć, ale oczywiście nie przejrzałem. Nie wiedziałem, kim jest Zabłocki, nie znałem piosenek Turnaua i nie planowałem śpiewania po polsku. A nawet gdyby - myślałem, że zawsze sam będę pisał słowa do swoich utworów. Później jednak okazało się, że nie mam aż tak mocnego pióra, jak mi się wydawało. Tak czy owak początkowo machnąłem na to ręką. Następnego dnia miałem wracać do Danii, więc po co mi te wiersze?

Pół roku później wylądowałem w Krakowie na dłużej, przez kilka miesięcy mieszkałem u Michała Gwiżdża. Wtedy zacząłem się spotykać z Zabłockim i przeczytałem wiersze, które mi podsuwał. Spodobały mi się, ale długo jeszcze nie mogłem się oswoić z myślą, że to mogą być moje teksty. Ucieczka z wesołego miasteczka zachwyciła mnie od razu, bo odczytałem ją jako metaforę emigracji mojej matki. Nie miałem oporów przed śpiewaniem po polsku, bo przecież cały czas wykonywałem Proszę się nie bać, z tekstem, który sam sobie napisałem. Potraktowałem to wręcz jak wyzwanie i okazję, żeby trochę podszlifować język. Choć nie da się tego tak prosto przełożyć.

Ewidentnie łatwiej mi się po polsku śpiewa, niż mówi. Ale nie tylko ja tak mam. Słyszysz czasem wokalistę, który śpiewa po angielsku, i brzmi to niesamowicie, ale kiedy zaczyna mówić po angielsku, to czar pryska. Tak czy owak to była dobra decyzja. Dzięki temu stałem się bardziej polski, bardziej swój dla tutejszego odbiorcy i zaczęto mi wybaczać nawet mój dziwny akcent.

Przy Debiucie korzystałem z dorobku Multipoezji, przy Popie Michał pomagał mi przy tłumaczeniach, ale jego zaangażowanie w powstawanie płyty było największe przy Księdze Emigrantów - często opowiadałem mu o jakichś sytuacjach, podkreślałem, na którym wątku mi zależy, a on decydował, jak dobrać słowa, co skrócić, co skorygować. To naprawdę niezłe rzemiosło. Michał jest jak Nick Cave, który od ósmej do szesnastej siedzi w biurze i tworzy. Od Debiutu nie tylko współpracujemy, ale też zostaliśmy kolegami. Byłem u niego na weselu, cały czas utrzymujemy kontakt. Jest strasznie pracowity.

Nie wszyscy w Krakowie trzymali za mnie kciuki, niektórych moje sukcesy bardzo kłuły w oczy. Podobno w Pięknym Psie, kultowej krakowskiej knajpie, przez jakiś czas wisiało na ścianie moje zdjęcie w formie tarczy i kto chciał, mógł rzucać do mnie lotkami. Domyślam się, że nie chodziło wyłącznie o moje piosenki, ale również o to, że przez jakiś czas spotykałem się z barmanką z Pięknego Psa, ale od niej zwiałem. Kraków jest niesamowity, to miasto żyje plotką. Jak całujesz się z kimś na Kazimierzu, wszyscy na Rynku już o tym wiedzą.

Krzysztof "Kiwi" Chwedczuk, właściciel knajpy, totalnie mnie nienawidził i dawał mi to do zrozumienia za każdym razem, kiedy tam balowałem. Marcin Świetlicki, który jest w Psie stałym bywalcem, też miał jakiś problem, ciągle mnie prowokował. Skarżyłem się znajomym, że czuję, że mnie tam nienawidzą, ale nie wiem, o co chodzi, nie mam pojęcia, czym podpadłem. Ale chodziłem tam zawsze, kiedy byłem w Krakowie, nie chciałem im dać satysfakcji.

Aż doszło do konfrontacji. Poszedłem tam kiedyś z koleżanką i Kiwi wziął na celownik nie tylko mnie, ale również ją. Nie pamiętam już, co mówił, ale było to bardzo niemiłe. Mnie mógł obrażać, ale dziewczynę? Tym razem przesadził i nie było to tylko moje wrażenie, bo zobaczyłem, że bramkarz skinął nieznacznie głową na znak, że pozwala mi zareagować. Pchnąłem Kiwiego na stół, zaczęliśmy się szarpać. Nie wiem, kiedy nastąpił przełom, ale w pewnym momencie wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, zaczęliśmy z Kiwim normalnie rozmawiać. Wtedy wyszło na jaw, dlaczego przez tak długi czas byłem w Pięknym Psie niemile widziany. Okazało się, że wszystko przez to, że pracuję z Michałem Zabłockim. A przecież Zabłocki nie jest prawdziwym poetą! Nie jest pijany, nie siedzi w knajpie przy świeczce, nie narzeka. Jest całkowitym przeciwieństwem przeciętnego przedstawiciela krakowskiej bohemy, więc jest nie do zaakceptowania. Nieświadomie byłem więc częścią jakichś rozgrywek pomiędzy artystycznymi klikami. Jak już skumałem, co jest grane, to nawet mnie to rozbawiło.

Byłem akurat w Pięknym Psie, kiedy umarł Jan Paweł II. Spędzałem wakacje w Polsce i wyszliśmy wieczorem na piwo. Nagle zaczęły bić dzwony. Obsługa wywaliła nas wtedy z knajpy: "Zamykamy!". To było bardzo mocne doświadczenie, nigdy tego wieczoru nie zapomnę.

Co mi Panie dasz?

Miałem już sukces, ale w 2009 roku wciąż byłem uważany za artystę alternatywnego. Zostałem zaproszony na koncert Solidarni z Białorusią, który odbył się w marcu w Warszawie, na placu Teatralnym. Duża impreza, prowadzona przez Roberta Leszczyńskiego, na której wystąpili też Izrael, Sidney Polak, Tymon Tymański i kilka popularnych zespołów. Asia Męczyńska (ówczesna menedżerka Czesława - przyp. red.) napisała mi w mejlu, że mam przygotować dwie piosenki z lat osiemdziesiątych, które kojarzą mi się z buntem. Nie ma sprawy. Niewiele myśląc, wybrałem Hej, czy nie wiecie Kultu i Co mi Panie dasz Bajmu. I nagle słyszę, że no go. Nie może być Bajm, organizatorzy się nie zgadzają. Nic z tego nie rozumiem. Może Bajm teraz lata samolotem, gra na festynach i nie kojarzy się najlepiej, ale przecież dobra piosenka pozostaje dobrą piosenką. W latach osiemdziesiątych słuchałem tego z rodzicami i dla nas to był utwór-symbol, ważna piosenka o nadziei. Dlaczego nie?

Mamy więc problem, bo organizatorzy nie pozwalają mi wykonać tego kawałka, a ja się uparłem. Muszę zagrać ten Bajm albo rezygnuję. Tłumaczę Asi, że nie mogę być wmieszany w jakieś rozgrywki, które miały miejsce w polskiej popkulturze w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy mnie tu nie było. Mam w dupie to, że ktoś kiedyś kogoś wyruchał, mam w dupie, kto zarabia pieniądze, a kto nie. Nie interesuje mnie, kogo aktualnie lubimy, a kogo lubić nie wypada.

W końcu znaleźliśmy kompromis. Zagrałem Co mi Panie dasz, zanim jeszcze koncert oficjalnie się rozpoczął - solo, akompaniując sobie na akordeonie. Zero świateł, za moimi plecami łazili techniczni i rozstawiali sprzęt. Dopiero kiedy skończyłem, telewizja włączyła kamery, Robert Leszczyński powitał publiczność i zaczęła się transmisja. Ludzie pod sceną byli wyraźnie zmieszani. Oni też nie spodziewali się tej piosenki. Widziałem przed sobą wielki, milczący tłum. Tylko refren ktoś próbował ze mną zaśpiewać, pojedyncze głosy. Poza tym jednak panowała cisza. Później, gdy grałem Kult, reakcja była zupełnie inna. Tu już byłem gwiazdą. Pod sceną szał, wszyscy śpiewają ze mną: "Hej, czy nie wiecie, nie macie władzy na świecie...".

Może gdybym przez te wszystkie lata mieszkał w Polsce, nie chciałbym grać Bajmu. Nie wiem. Ale miałem totalny sentyment do tej piosenki, bo kiedy byłem dzieckiem, kasetę Bajmu katowałem non stop. "Co mi Panie dasz w ten niepewny czas? Jakie słowa ukołyszą moją duszę, moją przyszłość na tę resztę lat?" - dla mnie to były piękne i ważne słowa. Nie mogłem zrozumieć, że ktoś nie pozwala mi ich zaśpiewać. Przecież ta piosenka jest zaj**ista! Ona jest prawdziwa, tu nie ma ściemy, niezależnie od tego, jak daleko jest Bajm od undergroundu. Do dzisiaj, kiedy puszczam sobie klip na YouTubie, jestem pod wrażeniem Beaty i całego tego numeru. To działa. This is the shit!

Największym paradoksem było to, że przecież cały ten koncert był akcją protestacyjną przeciwko dyktaturze na Białorusi, w obronie praw obywatelskich, przeciw cenzurze. To naprawdę ironiczne, że właśnie przy takiej okazji spotkałem się po raz pierwszy - ale nie ostatni - z tak zwaną dyktaturą dobrego smaku. Z tym, że są rzeczy, których w pewnym towarzystwie po prostu się nie robi, choćby to było kompletnie nielogiczne. (...)

Freak show

Dobrze poznałem kraj, każdy jego zakątek. Lepiej znam Polskę niż większość z tych, którzy spędzili tu całe życie. Najbardziej podoba mi się kreatywność jej mieszkańców. W Pławnie żyje Darek Miliński, artysta, który nie tylko maluje obrazy, ale też wybudował sobie kopię arki Noego. I ja gram właśnie w takich miejscach, dla tubylców i dla jakichś narąbanych punkowców - jest cudownie. Podoba im się ten dziwny facet, który gra jednym palcem na tanim casio. W dodatku szydziłem z samego siebie i opowiadałem, że jednym palcem gra się trudniej niż pięcioma. Gdyby to zobaczył ktoś z zewnątrz, tę scenerię, tę publiczność i mój koncert, musiałby pomyśleć, że trafił na jakiś freak show.

Kiedyś grałem solo w stadninie koni pod Rzeszowem. Nocą, po koncercie, piję z właścicielką, wokół spokój, sielanka. I nagle z ciemności wyłania się olbrzymi autokar. Wrażenie takie, jakby na tym odludziu lądował statek kosmiczny! Co tu się dzieje? Okazało się, że to jej mąż. Wrócił właśnie z zawodów pod Łodzią, które wygrał jego koń. Przywitaliśmy się, posiedzieliśmy jeszcze chwilę i skończyliśmy imprezę. Wstaję rano, a tu szejk! Prawdziwy szejk do nich przyjechał, gada po arabsku i targuje się z właścicielem o konia. Niesamowita sytuacja.

W Bartoszycach zaprzyjaźniłem się z greckokatolickim księdzem Julkiem Krawieckim i jego piękną żoną Lucyną. Musieli się wyprowadzić z miejscowości, w której wcześniej mieszkali, bo Lucyna była pierwszą osobą, która zdecydowała się oskarżyć księdza z tamtejszej parafii o pedofilię. Dzisiaj Julek jest proboszczem w bartoszyckiej cerkwi i razem z Lucyną prowadzą restauracyjkę U Świętego Mikołaja, gdzie nie podaje się alkoholu, za to można zjeść najlepsze pierogi w Polsce. Czasami tam gram i zawsze jest cudownie, uwielbiam tam wracać. Podobnie jak do Sanoka, do klubu Pani K., gdzie zawsze czułem się jak w domu.

Wystarczy wyjechać z dużego miasta - na Mazury, w góry, gdziekolwiek - by się przekonać, że Polska jest pięknym, bardzo kolorowym krajem, który na każdym kroku potrafi zaskakiwać. W prawie każdym miasteczku jest taki Darek Miliński, który miał wizję, coś zbudował i to działa.

Nigdy, naprawdę nigdy nie spotkałem się z wrogością, nikt mnie nie chciał pobić. W każdym polskim mieście i miasteczku, do których dotarłem, ludzie byli szalenie mili, strasznie gościnni i życzliwi. Ta moja niekończąca się podróż po Polsce jest jak jakaś hipisowska jazda, jak haj po LSD. Pozytywne, piękne doświadczenie, ale bez żadnych konkretów - od 2008 do 2010 roku grałem po dwieście pięćdziesiąt koncertów rocznie, nie byłbym w stanie ich wszystkich odróżnić i zapamiętać.

Nigdy nawet nie pomyślałem, że jak już dostałem się do tych największych, najsłynniejszych klubów i skoro gram w teatrach, to mógłbym odpuścić sobie knajpy i prowincjonalne domy kultury. Ja tam po prostu uwielbiam wracać. Od lat gramy w Krakowie w dużym klubie Studio, ale to nie zmienia faktu, że czasem czujemy potrzebę powrotu do tej piwnicy pod Alchemią i dajemy tam trzy małe koncerty z rzędu. Atmosfery i publiczności tych najmniejszych koncertów nic nie jest w stanie zastąpić. (...)

Branża

Nie od razu zostałem zaakceptowany przez branżę. Pamiętam, że mieliśmy wystąpić na jakiejś imprezie organizowanej przez TVP, uroczystej premierze ramówki albo czymś podobnym. Tego samego wieczoru grał Łukasz Zagrobelny, który miał wtedy swój pierwszy hit. Dzieliliśmy garderobę. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że obsługa traktuje go bardzo poważnie, za to my jesteśmy olewani. Trudno, wtedy jeszcze było to na porządku dziennym. Ale pan Łukasz też traktował nas jak powietrze, w ogóle nas nie zauważał. Nie wiem, może po prostu jest nieśmiałym człowiekiem, wtedy jednak miałem wrażenie, że to objaw totalnego lekceważenia.

Na próbach wszystko było w porządku, ale impreza się przedłużyła i okazało się, że nasz występ, planowany na sam koniec, nie będzie transmitowany. Konferansjer nas zapowiedział, ale że kamery zgasły, to kiedy wchodziliśmy na scenę, ludzie poderwali się z siedzeń i rzucili do wyjścia. Bardzo to było dziwne. Zagraliśmy w wielkiej sali dla garstki ludzi rozsianych po całej widowni. Czułem zażenowanie. Tym większe, że ekipy telewizyjne zaczęły łapać wychodzących z sali celebrytów. Ja tu śpiewam Maszynkę do świerkania, bardzo się staram, a tuż przed sceną, tyłem do mnie, staje jakaś aktorka z serialu i udziela wywiadu!

Teraz to bym pewnie zeskoczył ze sceny i rzucił się do bitki, ale wtedy nie wiedziałem, jak się mam zachować. Przecież jestem we wspaniałym miejscu, na ważnej imprezie, nie mogą tu obowiązywać reguły podwórka... Wszystko, czego mnie uczono, do czego byłem przygotowany, stanęło pod znakiem zapytania. Tak jakby we wszechświecie przestały nagle obowiązywać prawa fizyki. Wszystko stanęło na głowie.

Często wtedy kursowałem pomiędzy Krakowem a Warszawą. Zdarzało nam się jadać w takiej ogromnej góralskiej karczmie nieopodal stacji benzynowej. Pewnego razu jedziemy, jest śnieżyca, widoczność zerowa, a my już potwornie zmęczeni. Martin wtedy prowadził. Decydujemy się zatrzymać przy tej karczmie, coś zjeść, odpocząć, może przeczekać najgorsze. Zatrzymujemy się na parkingu, wychodzę z auta i... staję twarzą w twarz z Łukaszem Zagrobelnym. Nos w nos, bez możliwości ucieczki. Wyłonił się ze śnieżycy. Okazało się, że zaparkował tuż obok i wysiadł dokładnie w tym samym momencie. Sekunda wahania, wyciągam rękę i mówię: "Cześć!". Odpowiedział uśmiechem, uścisnęliśmy sobie dłonie. Fajnie było zrobić ten pierwszy krok.

W Danii nie znałem nikogo z branży. Obracałem się w środowisku akademickim, znałem wykładowców i studentów Akademii Muzycznej, ale nigdy nie dowiedziałem się, jak funkcjonuje tamtejszy show-biznes. Nie mam więc porównania, nie wiem, czy w Polsce jest lepiej, czy gorzej. Prawdę mówiąc, wciąż nie wiem, czym tak naprawdę jest ten legendarny show-biznes. Jak każdy słyszę plotki o imprezach, na których kelnerki topless roznoszą koks na srebrnych tacach, ale jak dotąd nie miałem szczęścia na takie trafić. Może gdybym był członkiem amerykańskiej kapeli rockowej w latach siedemdziesiątych? Niestety spadłem w inne miejsce na Ziemi i w nudniejszych czasach.

Kiedy Debiut odniósł sukces, wciąż prawie nikogo nie znałem, poza Heyem, Anią Brachaczek, Pogodno i ich środowiskiem. Czułem się obcy i zagubiony. Nie wiedziałem, kto w Polsce jest gwiazdą, a kto looserem, kto miał w tamtym roku największy przebój i na jakim filmie ostatnio wszyscy byli. Zacząłem chodzić na branżowe imprezy, ale czułem się na nich jak bohater filmu Blade. Wieczny łowca. Niby jest normalnie, niby tańce i pogawędki, ale nagle widzę, że wszyscy w tym klubie mają kły.

Na szczęście nie chodziłem zbyt często na bankiety, uratowała mnie praca. W weekendy prawie zawsze mieliśmy granie gdzieś w Polsce, więc imprezy, na których bywała warszawka, mnie omijały. Dużo ich jest organizowanych w poniedziałki lub wtorki, ale to są terminy dogodne chyba tylko dla tych, co nie mają zbyt wiele pracy. Nawet jeśli wtedy nie gram, to wolę odpocząć po koncertowym weekendzie - kto rozsądny poświęci wolny wieczór na to, żeby dać się sfotografować na ściance?

Jeden z niewielu bankietów, na jakich byłem, został zorganizowany przez "Playboya". Nie chciałem tego odpuścić, bo znając "Playboya" i legendy krążące wokół jego twórcy, wyobrażałem sobie, jak się bawi to środowisko. Na pewno będzie zaj**iście! Zaprosiłem więc znajomych z Krakowa i już o ósmej wieczorem byliśmy w Soho Factory. Okazało się, że jestem pierwszym gościem. Wszyscy byli zaskoczeni, że się pojawiliśmy, nie wiedziałem, że mam się spóźnić. Totalnie nie potrafię być celebrytą! Zaszyliśmy się więc w strefie, w której można palić, i piliśmy tam do wpół do trzeciej nad ranem. To żaden wyczyn jak na krakowskie warunki, ale w Warszawie w środku tygodnia nie ma takiego zwyczaju. Nie dość, że byliśmy pierwsi, to jeszcze zamknęliśmy imprezę. Obsługa dziękowała nam przy wyjściu, z ironicznymi uśmiechami, za to, że walczyliśmy najdłużej.

Zaczęliśmy pytać jakichś ludzi z Warszawy, gdzie teraz idziemy. "Nie idziemy, jest późno, poza tym tu nie ma żadnej knajpy", nieśmiało się tłumaczyli. Jak to nie ma? Ekipa z Krakowa dopiero się rozkręcała, nie potrafiliśmy tego zrozumieć. Byliśmy wręcz oburzeni, ale nie zamierzaliśmy się poddać. Zapakowaliśmy się do trzech taksówek i ruszyliśmy w miasto szukać czynnego lokalu.

Byłem zawiedziony, że na ten bankiet "Playboya" nikt nie przyszedł, ale później znalazłem w gazecie zdjęcia wielu sławnych ludzi. Jak to? Przecież nikogo takiego nie widziałem! Ktoś mi dopiero wytłumaczył, że oni wszyscy wpadają tylko na pięć minut, żeby sobie zrobić zdjęcie na ściance, i od razu spi**dalają do domu. To musi być strasznie smutne, wieść takie życie.

Fragment książki "Nie tak łatwo być Czesławem". Czesław Mozil i Jarek Szubrycht. Premiera 7 października 2015. Wydawnictwo Otwarte. Czytaj więcej >>>

Gwiazdki i tytuł pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy