Nazywał kobiety "kocmołuchami". I tak go uwielbiały

Kadr z filmu "Tulipan" opowiadającego historię największego amanta czasów PRL /Marcin Buczkowski /East News
Reklama

Genialny, polski fałszerz banknotów, który zatrząsł systemem bankowym we Francji, bezczelny i niezwykle pomysłowy "konsul" udający austriackiego oficjela, stręczyciel i uwodziciel nieletnich, który mimo wyroku skazującego w świadomości społeczeństwa uchodził za największego amanta PRL, samozwańcza hrabianka opowiadająca o swoich przygodach łóżkowych z najważniejszymi politykami z początku lat 90. Właśnie m.in. o tych postaciach rozmawiamy z autorem książki "Przekręt. Najwięksi kanciarze PRL-u i III RP" Patrykiem Pleskotem.

Łukasz Piątek: Przygląda się pan pieniądzom, które kasjer wydaje panu w sklepie?

Patryk Pleskot: - Niestety nie, choć pewnie powinienem, bo w Polsce np. pięciozłotówki były już nie raz fałszowane.

I m.in. taką historię przytacza pan w swojej książce pt. "Przekręt". Przypomnijmy - mężczyzna z wykształceniem podstawowym w swojej stodole produkował pięciozłotówki. Podobno były bardzo dobrze podrobione.

- Ten człowiek działał sam, chałupniczo. To dla mnie punkt wyjścia czy też komentarz do historii innego fałszerza, który działał na znacznie większą skalę i wyrządził znacznie większe szkody. Również działał chałupniczo, ale w przeciwieństwie do tego "pięciozłotówkarza", był prawdziwym artystą - jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało.

Reklama

Mowa o Czesławie Bojarskim, polskim emigrancie we Francji, świetnie wykształconym, bo przecież Bojarski był architektem.

- Skończył politechnikę w międzywojniu, a to było coś. We Francji znalazł się w wyniku wojny. Trudno mu było znaleźć pracę w zawodzie, bo słabo znał francuski. Na pewno okoliczności zewnętrzne wpłynęły na jego biografię, ale to go nie usprawiedliwia, bo trzeba pamiętać, że Bojarski dość bogato się ożenił. Z pewnością jednak czuł się niedowartościowany we Francji i uważał, że zasługuje na więcej. Był świetnym wynalazcą, ale okres tuż po wojnie mu nie sprzyjał. Bojarski otworzył firmę, ale szybko splajtował i musiał ją zamknąć.

Wymyślił i opatentował kapsułki na kawę, które wówczas w ogóle się nie przyjęły. Po wielu latach pewien Szwajcar zaczerpnął z pomysłu Bojarskiego i na kapsułkach zbił fortunę.

- Rzeczywiście, można powiedzieć, że Bojarski w pewnym sensie został oszukany przez innych, kiedy mowa o tych kapsułkach. Niewątpliwie był bardzo utalentowany i gdyby nie wojna, to pewnie nie musiałby uciekać do Francji i byłby w niekomunistycznej Polsce wziętym architektem i wynalazcą.

Najbardziej niesamowite jest to, że podrobione przez Bojarskiego pieniądze na rynku kolekcjonerskim są dziś warte więcej niż faktyczna wartość prawdziwego banknotu.

- Proszę sobie wyobrazić, że ma pan obraz Van Gogha, ale specjaliści stwierdzają, że jest to jednak fałszywka. Taki obraz można wyrzucić na śmietnik, bo wartość drastycznie spada. Dokładnie odwrotnie jest w przypadku banknotów Bojarskiego. Niedawno podrobiony przez Bojarskiego banknot został sprzedany za 7 tysięcy euro. To pokazuje kunszt Bojarskiego i jego przeogromny talent.

Miał pan okazje widzieć te banknoty na własne oczy?

- Nie miałem takiej możliwości, ale kiedy kilka lat temu byłem we Francji, widziałem ogromne przedruki tych banknotów. One się minimalnie różniły od oryginałów, ale do dziś uważane są za dzieła sztuki.

Różniły się podobno tym, że na podróbkach Bojarskiego kosmyk włosów Napoleona był nieco dłuższy niż w oryginale, ale to można było dostrzec dopiero po wielogodzinnych oględzinach banknotu pod mikroskopem.

- Takie informacje pojawiały się w polskich artykułach, ale nie znalazłem ich we francuskich materiałach. Każdy banknot minimalnie różnił się od drugiego, więc być może na którymś faktycznie ten kosmyk włosów był nieco dłuższy. Natomiast niezaprzeczalnym faktem jest to, że najwięksi francuscy specjaliści byli pod ogromnym wrażeniem pracy Bojarskiego. Nigdy wcześniej nie spotkali się z tak dobrze podrobionymi pieniędzmi. Spędzali długie godziny na oglądaniu banknotów pod mikroskopem i bardzo trudno było im dociec, czy mają do czynienia z fałszywkami. Organy ścigania we Francji były przekonane, że stoi za tym międzynarodowa szajka fałszerzy. W rzeczywistości za podrabianie odpowiedzialny był jeden człowiek, który na dodatek pieniądze podrabiał w domu na wykonanym przez siebie i raczej prymitywnym, choć bardzo pomysłowym sprzęcie. To świadczy o ogromnym kunszcie fałszerza z Polski. Zresztą Bojarski to postać zdecydowanie bardziej znana we Francji niż w Polsce.

Czy dziś możliwe jest, żeby ktoś taki jak Bojarski również tak doskonale podrabiał pieniądze?

- Moim zdaniem w pojedynkę jest to niemożliwe. System kontroli i zabezpieczeń jest zbyt rozbudowany. Niemniej jednak pieniądze, które podrabiał Bojarski, na swoje czasy były bardzo nowoczesne. To była chyba ostatnia chwila, kiedy jeden człowiek w domowych warunkach mógł coś takiego zrobić. Można pół żartem powiedzieć, że Bojarski powinien zostać idolem alterglobalistów, bo zatrząsł systemem bankowym we Francji.

Z Francji przenieśmy się do Polski, ale nie zapominając o Austrii, bo mowa o kolejnym oszuście, którego losy opisuje pan w swojej książce - Czesławie Śliwie, popularnym "konsulu". Obejrzałem na YouTube fragment filmu dokumentalnego o "konsulu", w którym wypowiada się sam "bohater" i mam wrażenie, że Śliwa borykał się z problemami psychicznymi. Ta postać trochę mnie przeraża, choć to, co robił, wygląda raczej na komedię niż na horror.

- Mam podobne odczucia, jeśli chodzi o problemy psychiczne Śliwy. Był badany psychiatrycznie, ale nie były to badania kompleksowe. Moim zdaniem miał on poważny rys psychiczny. Z punktu widzenia psychologów jest to niezwykle interesująca postać. Zauważmy, że we wszystkich jego kłamstwach - a mówił przecież, że jest inżynierem, górnikiem, naukowcem, agentem izraelskim, dyplomatą i tak dalej - był jeden wspólny mianownik: Śliwa twierdził, że jest Żydem. I co ciekawe - to jedyny prawdziwy element w tych jego wcieleniach. Śliwa pochodził z dosyć zamożnej, żydowskiej rodziny. Kiedy zaczęła się wojna, jako dziecko został uratowany przez polską rodzinę i przybrał fałszywą tożsamość właśnie Czesława Śliwy. Czyli już to pierwsze kłamstwo, które ocaliło mu życie, kształtowało jego osobowość.

Być może się mylę, ale wydaje mi się, że "konsul", zakładając w swym późniejszym życiu te wszystkie fantastyczne maski, szukał prawdy o sobie, tego pierwotnego Icka, który w tragicznym momencie swojego życia musiał stać się Czesławem, bo stawką było przecież jego życie. W Śliwie bardzo wyraźnie widać wręcz przymus oszukiwania, który prowadził do destrukcji. Z punktu widzenia kunsztu oszusta "konsul" bezsensownie ryzykował, bo pojawianie się w ambasadach i składanie listów uwierzytelniających było nader ryzykownym posunięciem. Śliwa tak bardzo wszedł w tę rolę, zżył się ze swoją postacią, że przestał zważać na to ryzyko. Dla niego poklask i sława były ważniejsze niż wpadka i zysk materialny, choć ten ostatni też był ważny, nie oszukujmy się. Niemniej jednak wewnętrzna potrzeba oszukiwania była silniejsza od chciwości. Śliwa oszukiwał nawet w areszcie. Przebiera się za ortodoksyjnego Żyda i upiera się, że... nie zna żadnego Czesława Śliwy.

Już po złapaniu sam o sobie mówił, że w tym szaleństwie była metoda.

- I w bezczelności. Śliwa wchodził w kolejne role i czuł się w nich jak ryba w wodzie. "Konsul" otoczył się grupką ludzi, którzy ślepo wierzyli w jego obietnice, że będą u niego pracować i zarabiać ogromne pieniądze. Jeździli z nim po całej Polsce i dobrze się bawili. A już najlepiej z pewnością bawił się on sam. To była krótka, ale niesłychanie barwna przygoda. Niektórzy poszkodowani nawet już po zatrzymaniu "konsula" wypowiadali się o nim życzliwie.

Zastanawiam się, co naprawdę czuli bohaterowie pana książki. Być może w środku byli to bardzo nieszczęśliwi ludzie?

- W przypadku Śliwy być może tak było, bo jako dziecko przeżył gehennę. Natomiast nie zaryzykowałbym takiego stwierdzenia, że oni wszyscy byli nieszczęśliwi i dlatego robili to, co robili. Na pewno zmagali się z trudnościami życiowymi - to nie ulega wątpliwości. Pewnie niektórzy działali w przekonaniu, że to, co robią, jest słuszne. Zdzisław Najmrodzki nie okradał Peweksów tylko dlatego, że był nieszczęśliwy. To był zwyczajny bandyta, która chciał się wzbogacić. Sławę zyskał dzięki talentowi do ucieczek. Z kolei uważam, że np. bioenergoterapeuta Zbyszek Nowak może realnie wierzyć w to, że pomaga ludziom i ma misję do wykonania. Zatem nie generalizowałbym z tym życiowym nieszczęściem. Tak jak mówię - w przypadku Śliwy czy Bojarskiego te elementy na pewno są widoczne.

Wywołał pan do tablicy Zbigniewa Nowaka, więc porozmawiajmy trochę o człowieku, który zasłynął z tego, że leczył ludzi, m.in. przez odbiornik telewizora. Co ciekawe - słynne "ręce, które leczą" wykonywały ruchy inspirowane Islamem, a to wszystko oglądali w większości zagorzali katolicy.

- Wyraźnie chciałbym podkreślić, co zresztą robię także w książce, że Zbigniew Nowak nie jest przestępcą. Nie można go określić mianem oszusta, bo nie został skazany za żadne przestępstwo. Natomiast ja go nazywam iluzjonistą. Nowaka wiele różni od pozostałych bohaterów książki, ale łączy go sztuka budowania czegoś z pozorów. Moim zdaniem, co też wyraźnie podkreślam, bo to wyłącznie moja prywatna opinia, ta cała poetyka wytworzona wokół jego zdolności uzdrowicielskich jest nieprawdziwa. Nie chciałem pisać całej biografii Nowaka, ale zamiast tego wolałem wziąć pod lupę to, co on sam o sobie pisze, i na "chłopski rozum" ocenić. I po takiej analizie, stawiam tezę o wspomnianym iluzjonizmie - sztuce budowania czegoś z niczego.

Pisze pan, że Nowak tych niezwykłych mocy dopatrywał się u siebie już jako dziecko. Przytacza pan m.in. historię, kiedy zaledwie kilkuletni Zbyszek Nowak wziął do rąk zranionego ptaszka, ten po chwili odleciał pełen sił. Ponadto dokładnie wypunktował pan Nowaka i wszystko to, co pisze on o swoich talentach. W nauce nie istnieje coś takiego, jak "kręgosłup kwantowy", o którym wspomina Nowak.

- To jest kwestia wiary. Można wierzyć w te moce lub nie. Ja akurat nie wierzę. Jeśli ktoś to kupuje, to jego sprawa.

Na stronie internetowej Nowaka roi się od świadectw, certyfikatów i podziękowań. Jeden z wpisów do księgi pamiątkowej jest autorstwa byłego ministra zdrowia Marian Zembali, który z zawodu jest lekarzem kardiochirurgiem, profesorem nauk medycznych. Z tego co wiem, to lekarze zazwyczaj są przeciwni w łączeniu medycyny z medycyną niekonwencjonalną. 

- Ten jego wpis jest dość ogólny, więc to go może w jakiś sposób wyjaśniać. Rozumiem, że pan Nowak wykorzystuje przychylne głosy na swój temat i między innymi tymi głosami się reklamuje. To leży w jego interesie. Sam jestem ciekaw, jaki stosunek do "branży" Nowaka ma Marian Zembala.

Zbigniewa Nowaka popierają również księża Kościoła katolickiego i to już jest dosyć zaskakujące...

- Niektórzy księża, bo oczywiście nie wszyscy. Większość duchownych, których poglądy znam, uważa, że bioenergoterapia nie jest zbieżna z nauką Kościoła katolickiego. Nie będę jednak wyrokował. Sam Nowak podkreśla swe związki z Kościołem. Uważam, że przez telewizor, zdjęcia czy kalendarze żadna energia - boska czy nieboska - nie przepływa. To moja prywatna, publicystyczna opinia.

Rozumiem, że liczy się pan z tym, że Zbigniew Nowak wytoczy panu proces?

- Jeśli uzna, że ma ku temu powody i że warto, to oczywiście może to zrobić. Tak jak każdy inny człowiek. Rezerwuję sobie jednak prawo do własnej oceny osoby, która jest przecież osobowością publiczną (była niezwykle popularna w latach dziewięćdziesiątych, do dziś ma swój program telewizyjny). Nie ukrywam, że bywam w tej ocenie złośliwy, ale złośliwość zakazana nie jest.

Zostawmy temat Zbigniewa Nowaka i porozmawiajmy trochę o postaci, która na mnie zrobiła chyba najgorsze wrażenie. Kalibabka - dziś lansowany przez niektóre media na największego amanta w powojennej Polsce, a tak naprawdę ten prosty rybak z Dziwnowa był gwałcicielem, stręczycielem, złodziejem i uwodzicielem nieletnich.

- I w tym przypadku to nie jest wyłącznie nasza prywatna opinia, ale fakty poparte prawomocnym wyrokiem sądu. W tej historii ten rozziew między mitem budowanym przez lata a realną postacią jest chyba największy w porównaniu z innymi bohaterami książki. Mnie również trudno było wykrzesać jakieś iskierki sympatii wobec Kalibabki. Niewątpliwie Jerzy Kalibabka - znowu źle to zabrzmi - był niesamowicie utalentowany. Potrafił ujmować swoją osobą, bardzo łatwo nawiązywać kontakty, kreować się na księcia z bajki. Wszystko to wykorzystywał do działalności przestępczej.

Ten mit Kalibabki został utrwalony w formie serialu "Tulipan", który z prawdziwą twarzą głównego bohatera nie miał zbyt wiele wspólnego, bo ten wyreżyserowany wizerunek żigolaka był do granic możliwości złagodzony.

- Mimo wszystko "Tulipan" nie jest postacią jednoznacznie pozytywną, niemniej serial ma się nijak do rzeczywistości. Zapomina o najciemniejszej stronie działalności tej postaci. Kalibabka nawiązywał znajomości z nieletnimi, bardzo często pochodzącymi z bogatych domów dziewczynami, uwodził je, a następnie szantażował. Wywoził do lasu, rozbierał do naga i robił im zdjęcia. Groził, że jeśli puszczą parę z ust, fotografie ujrzą światło dzienne.

Jerzy Kalibabka ruszył w Polskę w stroju rybackim. Następnie ukradł pewnej kobiecie jej ubranie i paradując w damskich dżinsach, zaprzyjaźnił się z dwiema Niemkami.

- Z punktu widzenia skuteczności działań jest to niesamowita postać, wręcz ponadprzeciętna. Potrafił się odnaleźć w ekstremalnych warunkach. Kilka razy zaczynał zupełnie od zera. Czasami nie miał nawet ubrania. Potrafił zbudować mit wokół swojej postaci, bo przecież w sądzie mówił, że robił to wszystko z miłości, że zabierał jednym, żeby oddawać drugim. Nawet w tych jego oficjalnych wypowiedziach wybrzmiewała jednak rzecz, która mnie uderzyła - on tak naprawdę gardził kobietami.

Nazywał je kocmołuchami...

- Tak. Traktował je niezwykle instrumentalnie, ultraegoistycznie. Kalibabka to postać miejscami bezwzględna, dopuszczająca się przemocy do części tych biednych dziewczyn, które wpadały w jego sidła.

Opisuje pan historie kobiet, które godzinę po poznaniu Jerzego Kalibabki przedstawiały go swoim rodzicom i oznajmiały, że mają zamiar wyjść za niego za mąż. Kalibabce nie brakowało skuteczności, tak samo jak tym kobietom naiwności. Nie chce mi się jednak wierzyć, że wszystkie kobiety mu ulegały.

- Na pewno nie miał stuprocentowej skuteczności, ale do porażek oczywiście nigdy się nie przyznawał. Ciężko zweryfikować, ile dokładnie kobiet uwiódł i oszukał, bo z pewnością część osób, które zostały pokrzywdzone przez Kalibabkę, z powodu wstydu nigdy nie zgłosiła się na milicję. Kalibabka dokonywał swoistej preselekcji, dobierał sobie odpowiedni "target". Najczęściej były to młode dziewczyny z bogatych rodzin, wyglądające na trochę znudzone życiem i szukające jakichś przygód. Pamiętajmy, że mówimy o przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zatem o trudnym, kryzysowym momencie w historii PRL. Kalibabka był młody, przystojny, wyglądał na faceta z Zachodu, więc wszystko to - w połączeniu z jego talentem i sprytem - sprawiało, że dziewczyny wpadały w jego sieci.

Próbował się pan kontaktować z Jerzym Kalibabką?

- Myślałem o tym, ale w pewnym momencie uznałem, że jednak nie chcę tego robić. Wyszedłem z założenia - co być może komuś się nie spodoba - że będę traktował opisywane postaci jako "eksponaty". Chcę patrzeć na nie "zza szyby". Zastanawiałem się, o co mógłbym zapytać takiego Kalibabkę. Przyszedłbym do niego i powiedział: uważam pana za bezwzględnego drania, co pan na to?

Sprzedałby panu bajkę o romantycznym amancie.

- Albo pogonił.

Wątek seksualny to również temat przewodni kolejnej postaci, której losy przedstawia pan w "Przekręcie". Mowa o Anastazji Potockiej, samozwańczej hrabiance, a tak naprawdę zwykłej dziewczynie, Marzenie Domaros. Kobieta ta oficjalnie twierdziła, że spała z najważniejszymi polskimi politykami z początku lat dziewięćdziesiątych. Najciekawsze jest to, że żaden z nich nie wytoczył jej procesu, choć Domaros mówiła o konkretnych nazwiskach.

- Można zrozumieć, że dla części osób nie warto było rozpętywać całej sprawy i sztucznie podtrzymywać zainteresowania tą osobą. Natomiast pamiętajmy, że ona rzeczywiście przynajmniej w jednym przypadku ferowała bardzo mocne oskarżenia. Mianowicie oskarżyła ówczesnego marszałka Andrzeja Kerna o gwałt. Jak wspomnieliśmy, charakterystyczne jest to, że żadna ze stron nie wytoczyła sprawy sądowej. Ponadto, kiedy popatrzymy na te jej pamiętniki erotyczne, które opublikowała (napisał je zresztą ghostwriter) i które rozeszły się w nakładzie 400 tysięcy egzemplarzy, to zauważymy, że oprócz plotek, aluzji i niedomówień, faktów jest tam zaskakująco mało. I to dla mnie jest również sztuka budowania czegoś z niczego.

Mnie jednak trochę zaskakuje to tłumaczenie polityków, że nie będą wytaczać procesów, bo szkoda im czasu na kogoś takiego jak Domaros. Przecież Domaros codziennie pojawiała się w sejmowych kuluarach, miała bardzo dobry kontakt z politykami, więc skoro głośno mówiła, że spała z Leszkiem Millerem czy Aleksandrem Kwaśniewskim, to mimo wszystko godziła w ich dobre imię, a Miller czy Kwaśniewski nie byli anonimowymi politykami.

- Gwiazda Domaros bardzo szybko zbladła, więc jestem w stanie zrozumieć taką a nie inną decyzję tych polityków. Oczywiście niewystępowanie na drogę sądową naznaczone było jakimś ryzykiem - skoro insynuacje nie zostały rozstrzygnięte prawnie, to sensancje Anastazji P. mogły budzić domysły, jak było naprawdę. To dylemat wizerunkowy: przemilczeć sprawę i w ten sposób ją wyciszyć czy dążyć do jej definitywnego zamknięcia, ale kosztem "karmienia trolla".

Oskarżenie kogoś o gwałt to bardzo ciężki kaliber i nie można przejść obok tego obojętnie.

- Chyba już nigdy nie dowiemy się, dlaczego Kern, który uważał się za niewinnego, nie poszedł z tym do sądu. Później jego polityczna gwiazda zbladła. Na ile było to winą Domaros, a na ile po prostu naturalną konsekwencją przetasowań politycznych - nie sposób ustalić. Zmarł w 2007 roku.

Kto zrobił na panu największe wrażenie spośród tych wszystkich postaci opisanych w książce?

- Jeśli chodzi o osobowość, to chyba najbardziej zafrapował mnie Czesław Śliwa. Człowiek o bardzo skomplikowanej osobowości. Natomiast z punktu widzenia zdolności artystycznych, to z pewnością Czesław Bojarski, bo to niezwykle pomysłowy i utalentowany człowiek.

Doszukiwał się pan jakichś wspólnych cech wśród tych osób? Zbigniewa Nowaka nie bierzmy pod uwagę, bo mówimy teraz wyłącznie o osobach, które weszły w konflikt z prawem.

- Moim zdaniem wszystkie te postacie posiadały wewnętrzną potrzebę wybicia się ponad przeciętność, osiągnięcia czegoś. Większość z nich pochodziła z prowincjonalnych regionów, gdzie rzeczywiście trudno było zaistnieć. Mam wrażenie, że m.in. dlatego byli tak bardzo zdeterminowani w dążeniu do splendoru i poklasku. Często wiązało się to z potrzebą wygodnego życia i bogactwa.

Myśli pan, że tacy ludzie jak Kalibabka, Śliwa, Bojarski czy Domaros mają dziś swoich naśladowców i następców? Czy raczej w dzisiejszych czasach nie ma mowy o zrobieniu takich "karier" jak opisywane w pana książce postaci?

- W dobie globalnej wioski, sieci monitoringu, Internetu, portali społecznościowych jest o to znacznie trudniej, ale nie zaryzykuję tezy, że to niemożliwe. Z jednej strony większość moich bohaterów (Śliwa, Kalibabka, Naszkowski, Najmrodzki) dokonywała swoich "wyczynów" w rzeczywistości PRL-u, gdzie dało się wykorzystywać meandry skostniałej biurokracji, pułapki schematyzmów itp. Z drugiej, sprzyjające okazały się także chaotyczne czasy transformacji, czyli początek lat dziewięćdziesiątych. Jak widać na odmiennych przykładach Nowaka i Domaros, była wtedy spora szansa na zaistnienie w niekonwencjonalny sposób w świadomości społeczeństwa. Dziś te wszystkie możliwości zaistniały chyba przede wszystkim w świecie wirtualnym. Nie oznacza to wcale, że pole manewru zostało zawężone. Wręcz przeciwnie.

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy