Adam Bielecki: Nie jestem już nieśmiertelnym nastolatkiem

Adam Bielecki /Mieszko Stanislawski /East News
Reklama

​Kiedyś wbijałem się w ścianę w Tatrach i mając do wyboru biwak bez sprzętu i śpiwora na półce skalnej, byle rano zrobić jeszcze dwie długości liny i zaliczyć zrobioną drogę, lub powrót do schroniska, nocowałem na ścianie. Teraz zjechałbym i wrócił innego dnia - z himalaistą Adamem Bieleckim rozmawia Dariusz Jaroń.

Jest jednym z najbardziej utytułowanych i cenionych polskich wspinaczy. Brał udział w pierwszych zimowych wyprawach na ośmiotysięczniki Gaszerbrum I (8068 m n.p.m.) i Broad Peak (8051 m n.p.m.), latem zdobył m.in. szczyt K2 (8611 m n.p.m.) i Makalu (8481 m n.p.m.). 

Spotykamy się w poniedziałkowy wieczór w kawiarni w rodzinnym mieście Adama Bieleckiego - Tychach. Rozmowa szybko schodzi na temat zbliżającej się wielkimi krokami polskiej wyprawy na niezdobyty dotąd zimą szczyt K2, drugą najwyższą górę świata.

Dariusz Jaroń, Interia: Jak podchodzisz do K2 zimą?

Reklama

Adam Bielecki: Z pokorą. K2 jest bardzo trudną górą. To drugi co do wysokości szczyt na Ziemi, ale dużo trudniejszy od Everestu. To nie jest góra, na którą można sobie wejść, trzeba się na nią wspiąć. Śmiem zaryzykować, że wierzchołek K2 zimą, nie licząc jakichś ekstremów typu wnętrze wulkanu czy dno Rowu Mariańskiego, to jedno z najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi miejsc na naszej planecie.

Jakie warunki panują tam w zimie?

- Średnia temperatura waha się między 40 a 50 stopni Celsjusza poniżej zera, temperatura odczuwalna jest o wiele niższa, a wiatr może hulać nawet 400 km na godzinę. Oczywiście w takich warunkach nie ma mowy o wspinaniu, będziemy czekać na tak zwane okna pogodowe, o ile w ogóle nadejdą. To bardzo duże wyzwanie, jedno z największych współczesnego himalaizmu. Bardzo dużo będzie zależeć od przyjętej taktyki, zespołu, a na końcu - głównie od pogody.

Żaden człowiek na szczycie K2 w zimie jeszcze nie był. Jak przygotowujesz się do czegoś, czego nikt jeszcze nie dokonał?

- Robię to od dwudziestu kilku lat, bo całe moje dotychczasowe wspinanie jest przygotowywaniem pod kolejne wyprawy. Ciężko nawet odróżnić trening od samego wspinania, bo wspinanie jest treningiem, chociaż ostatnio to się u mnie zmieniło. O ile wcześniej nawet pół roku mogłem spędzać w górach, cały czas się wspinając, obecnie więcej czasu poświęcam na trening na nizinach. O moją formę dba zespół specjalistów z "Formy na szczyt". Trenuję pięć dni w tygodniu, taka codzienność zawodowego sportowca.

K2 zimą to taki święty Graal dla wspinaczy?

- Pewnie tak, natomiast świat na zimowym zdobyciu K2 się nie kończy.

Ale kończy pewną epokę. To ostatni ośmiotysięcznik do zdobycia w zimie.

- To prawda, ale nawet jeśli go zdobędziemy, to nadal będziemy mieli co robić. Żyję równocześnie innymi projektami wspinaczkowymi. Taką moją idee fixe jest poprowadzenie nowej drogi na jakimś ośmiotysięczniku. Dwa razy się nie udało, zamierzam próbować dalej. To rozpala moją wyobraźnię. Natomiast w wymiarze symbolicznym byłoby wspaniale, gdyby nam się udało. Polacy rozpoczęli erę zdobywania Himalajów i Karakorum zimą, i to zaczęli od mocnego akordu, bo od zdobycia Mount Everestu, gdybyśmy zamknęli ten rozdział historii, byłoby pięknie.

Z czego to wynika, że akurat Polacy są tak dobrzy zimą w najwyższych górach świata? Masz swoją teorię?

- W czasach złotej ery podboju Himalajów przez Polaków nie było mnie jeszcze na świecie, mogę tylko bazować na opracowaniach innych ludzi. Badacze problemu mają kilka odpowiedzi. Jedna z nich mówi, że gdy Polacy w końcu mogli wyjechać ze względów politycznych za granicę, to era pierwszych wejść w Himalajach i Karakorum była już zakończona. Między 1950 a 1964 rokiem zdobyto wszystkie ośmiotysięczniki. Polacy stanęli przed dylematem: co zrobić, żeby zapisać się w historii?

I tu wchodzi drugi czynnik, mianowicie nasze małe, przepiękne Tatry. Latem nie są bardzo poważnym celem wspinaczkowym, ale w zimie nabierają charakteru wysokogórskiego. Brakuje tylko lodowców i szczelin, mamy natomiast inne atrakcje typu alpejskiego, czyli długie i trudne technicznie ściany, lawiny, pyłówki, długie podejścia. To świetna szkoła i ogródek, w którym wychowały się całe pokolenia wspinaczy. Z powodu charakterystyki Tatr, przejście zimą danej drogi zawsze było w Polsce cenione najwyżej. Było nawet takie powiedzenie w środowisku: a kto to zrobił zimą? Anegdota głosi, że przy rozmowie o Evereście takie pytanie rzucił Andrzej Zawada, późniejszy lider udanej wyprawy z 1980 roku na najwyższy szczyt Ziemi.

Wcześniej nikt nie wpadł na to, żeby zdobyć ośmiotysięcznik zimą?

- Każdy pomysł jest prosty, jak już ktoś na niego wpadnie. Zawsze było tak, że najpierw mieliśmy pierwsze wejście na dany szczyt, potem przejście kolejnych grani, coraz trudniejszych ścian i dróg i wreszcie pierwszą wyprawę zimą. Andrzej Zawada stwierdził, że ten sam schemat trzeba powtórzyć w górach najwyższych, chociaż sir Edmund Hillary, pierwszy zdobywca Everestu w 1953 roku, twierdził, że człowiek zimą nie jest w stanie przeżyć powyżej ośmiu tysięcy metrów. Mylił się. Poza tym sprzęt od jego czasów mocno się zmienił.

17 lutego 1980 roku na szczycie Mount Everestu - po raz pierwszy zimą - stanęli Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy. Jak świat wspinaczy zareagował na coś, co miało być niemożliwe?

- Na początku nie bardzo zareagował. Mam wrażenie, że międzynarodowa społeczność wspinaczkowa dopiero w XXI wieku zorientowała się, że wchodzenie zimą na ośmiotysięczniki jest ciekawą koncepcją, dlatego w latach 80. ubiegłego wieku mogliśmy sobie spokojnie kolekcjonować góry z zimowej korony Himalajów i Karakorum. Dopiero w XXI wieku konkurencja w postaci takich wspinaczy jak Simone Moro, Denis Urubko czy Alex Txikon nagle sprawiła, że te ostatnie niezdobyte jeszcze ośmiotysięczniki stały się bardzo łakomym kąskiem.

Również dla ciebie. Co cię do tego motywuje? Mówimy o dość ekstremalnym wykraczaniu poza strefę komfortu i bezpieczeństwa...

- Zbrodnią byłoby dla mnie sprowadzanie sensu mojego życia do kilku czynników. Tego się nie da tak spłycić. Jest cały szereg przyczyn i odpowiedzi. Bo to jest tak naprawdę pytanie o to, po co my chodzimy po górach? Co nas tam ciągnie? Jest parę zgrabnych odpowiedzi, które pomagają spławić natrętnego interlokutora.

Bardzo proszę.

- Chodzimy po górach, bo są. Można też powiedzieć, że jak ktoś ma jakąkolwiek pasję, to nie trzeba mu tego tłumaczyć, a jak nie ma, i tak nie zrozumie. To są oczywiście odpowiedzi wymigujące. Cała paleta czynników sprawia, że jeżdżę w góry i kocham wspinanie nie tylko w Himalajach, ale też w Rzędkowicach koło Zawiercia, z których wróciłem tuż przed naszym spotkaniem. Góry mają dla mnie wymiar estetyczny, duchowy, międzyludzki, fizyczny, sportowy... Wszystko to sprawia, że uważam, że wspinanie coś mi daje, że warto to robić pomimo tego, że jest niebezpieczne. Dla wielu ludzi jest to pewnie trudne do zrozumienia.

Dlatego prowokacyjnie pytam o motywacje. Często, gdy zdarza się wypadek w górach pojawiają się komentarze na jedną modłę: po co tam poszedł? Trzeba to widać wielu ludziom wyjaśnić...

- Nie ma we mnie już takiej potrzeby wyjaśniania, czy tłumaczenia się z tej pasji. Nie uważam też, że himalaizm jest superzajęciem i wszyscy powinni to robić. Jeżeli ktoś mi powie, że to jest kompletnie bez sensu, dobra, może i jest. Nie rób tego absolutnie, ale pozwól mi robić to, na co mam ochotę, skoro nikogo przy tym nie krzywdzę i robię to za prywatne pieniądze. To jest po prostu mój wybór.

Miałeś idoli?

- Od dziecka chciałem zostać alpinistą, dlatego moje dzieciństwo było pełne bohaterów wspinaczkowych. Inspiracją były książki, przygody wspinaczy... Cała litania nazwisk, nie sposób wymienić jedną osobę.

A styl? Ktoś szczególnie ci imponował?

- Na przykład Walter Bonatti czy z Polaków Wojtek Kurtyka. Zawsze imponował mi tym, że jest bardzo wszechstronnym wspinaczem. Jak na ówczesne czasy osiągał bardzo dobre wyniki we wspinaczce sportowej, ale też we wspinaczce na ośmiotysięcznikach, a jego osiągnięcia do dzisiaj się bronią. Autorytetem był dla mnie Artur Hajzer, uczyłem się od niego wysokogórskiego rzemiosła, dzięki niemu trafiłem też w najwyższe góry.

Nie wypominając wieku, bo jesteśmy z jednego pokolenia, masz 34 lata. Wśród topu himalaistów to niewiele. Przy swoim dorobku i doświadczeniu jesteś bardzo młodym człowiekiem.

-  W Himalaje i Karakorum rzeczywiście trafiają najczęściej ludzie starsi ode mnie, ale nie ma reguł. Himalaizm to sport wytrzymałościowy. O ile z wiekiem siła maksymalna nam spada, to wytrzymałość wzrasta. Poza tym, poza wydolnością sportową, bardzo duże znaczenie odgrywa w wysokich górach głowa, doświadczenie, a tego z wiekiem przybywa. Na ostatniej wyprawie na Annapurnie spotkałem wspinacza o imieniu Rick. Ma 62 lata i udowadnia, że wiek to tylko metryka, i za każdym razem trzeba ją rozpatrywać indywidualnie, bo można się solidnie zdziwić.

Na przykład widząc ciebie, 17-letniego wówczas chłopaka, jak zdobywasz swój pierwszy siedmiotysięczny szczyt. Spotykasz tak młode osoby równie wysoko w górach, czy jednak byłeś ewenementem?

- To było możliwe tylko dzięki temu, że mam wyjątkowych i wspaniałych rodziców. Dorastaliśmy jeszcze w czasach, kiedy tej samodzielności dzieci dostawały więcej niż obecnie. Dziś rodzice bardziej chronią swoje dzieci. Piszą do mnie osoby w młodym wieku, że chciałyby zająć się poważniejszą wspinaczką.

Co im radzisz?

- Zawsze piszę: zapisz się na kurs skałkowy, kurs taternicki, idź do klubu, poznaj ludzi, czyli... zupełnie inaczej niż sam postąpiłem. Wypomniałeś mi wiek, i to teraz zabrzmi staro, bo chciałem powiedzieć, że za moich czasów początki wspinania wyglądały inaczej niż obecnie.

A gdyby dzisiaj napisał do ciebie 17-latek z zamiarem wdrapania się na siedem tysięcy metrów?

- Zapytałbym, jakie ma doświadczenie wspinaczkowe. Gdzie do tej pory był? Kiedy jechałem w 2000 roku na Chan Tengri wspinałem się już cztery lata, z czego od dwóch latem i zimą w górach. Zdobyłem trzy  czterotysięczniki alpejskie, w tym uchodzący za dosyć trudny i poważny Matterhorn, zrobiłem to samodzielnie, będąc pełnoprawnym członkiem zespołu. To już brzmi trochę inaczej, prawda? Z tych wszystkich książek jako dzieciak wyczytałem, że w góry prowadzi pewna ustalona droga, która wiedzie poprzez skałki, Tatry latem i zimą, Alpy, Kaukaz albo Andy czy Tienszan, i dopiero potem człowiek jest gotowy, żeby jechać w te góry najwyższe. I ja wszystkie te szczebelki górskiej edukacji przeszedłem. Poza ostatnim, pokonałem je bardzo szybkim tempem.

W książce "Spod zamarzniętych powiek" piszesz sporo o wielkim wsparciu i przyzwoleniu na realizację pasji, jakie zapewnili ci rodzice. Jak sam patrzysz dziś - jako tata dwójki dzieci - na troskę o ich bezpieczeństwo, a jednocześnie na zezwalanie na szukanie ich własnej drogi?

- Myślę, że do pewnego momentu możemy próbować wychowywać dzieci, ale potem nasza rola się zmienia, możemy je wspierać, służyć radą, lecz to na nich będzie spoczywać zadanie wymyślenia sobie tego, co chcą w życiu robić. Czasami mam wrażenie, że to, co jest najtrudniejsze w wychowywaniu dzieci to powstrzymanie się od działania, pozwolenie na to, żeby dzieci eksplorowały, podejmowały również błędne decyzje. Byłem wychowywany w duchu samodzielności, odpowiedzialności, ponoszenia konsekwencji za swoje nie zawsze najmądrzejsze wybory, to samo chciałbym przekazać swoim dzieciom. Chociaż jeżeli w zapytasz, czy chciałbym, żeby mój syn został himalaistą, to odpowiem, że pewnie nie.

Z czego to się bierze?

- Ze strachu. Natomiast jeśli mój syn taką podejmie decyzję, nie będę mu tego zabraniał, ani rzucał kłód pod nogi.

W tym przyzwoleniu rodziców najtrudniejsza jest chyba utrata kontroli. Martwimy się, że dziecku może stać się coś złego...

- Regularnie tracimy tę kontrolę. Dziecko zawsze może zrobić coś głupiego, nie sposób je kontrolować 24 godziny na dobę. Moje zadanie nie polega na tym, żeby nauczyć moje dzieci strachu przed wodą, tylko pływać, bo jak do tej wody wpadną, to sobie poradzą. Myślę, że to jest lepsze działanie, niż wpajanie dzieciom, że woda jest niebezpieczna.

Rozmawiałeś ze swoimi rodzicami o ich strachu o ciebie?

- Tak, rozmawiałem. Ale to jest pytanie do nich.

Studiowałeś psychologię. Wykształcenie pomaga tam na górze?

- Nie wiem, jaka część naszego oglądu świata wynika z tego, co studiowaliśmy, a na co wpływ mają inne czynniki. Czy psychologia pomaga? Wydaje mi się, że nieszczególnie, chociaż można szukać pewnych tropów. Wspinacze często mają bardzo silne charaktery, to ludzie uparci, pewni siebie. W sytuacji ciągłego zagrożenia, kiedy pojawia się napięcie, stres, a trzeba podejmować trudne decyzje rodzą się konflikty. Być może dzięki temu, że jestem psychologiem łatwiej przychodzi mi to zrozumieć i lepiej reaguję w trudnych chwilach, mniej daję się ponieść emocjom, ale to raczej wynika z mojej natury. Studiowałem hobbystycznie wiedząc, że moim codziennym zajęciem będzie wspinanie.

Porozmawiajmy o dojrzewaniu himalaisty. Czujesz się dziś ukształtowanym wspinaczem?

- Uczyć się będę przez całe życie. Nabyłem już pewien zakres wiedzy, który wystarcza mi, żeby się bezpiecznie poruszać w górach, teraz muszę nadążać za nowymi wynalazkami, tym, co się zmienia w stosunku do tego, czego ja byłem uczony.

Masz na myśli technikę?

- Tak, techniki linowe, nowinki sprzętowe. Nie mogę pozostać w tyle. Mam poczucie, że okres uczenia się wspinania, zbierania batów i lekcji pokory, mam za sobą. Zebrałem tego całkiem sporo. Widzę w sobie taką różnicę, że dzisiaj określiłbym się mianem wspinacza bezpiecznego, ostrożnego. Kiedyś tak nie było.

Czym to się objawia? Częściej potrafisz dziś zawrócić do obozu?

- Najprościej to zobrazować w ten sposób: kiedyś wbijałem się w ścianę, np. w Tatrach, i mając do wyboru biwak bez sprzętu i śpiwora na półce skalnej, byle rano zrobić jeszcze dwie długości liny i zaliczyć zrobioną drogę lub powrót do schroniska, nocowałem na ścianie. Teraz zjechałbym i wrócił innego dnia.

Odkąd masz rodzinę bardziej uważasz w górach?

- Jeśli chodzi o poziom akceptowalnego ryzyka, ostrożność, to myślę, że nie, bo to jest następstwo procesu, który zaszedł wcześniej. Dostałem wystarczająco dużo ostrzeżeń w swoim wspinaczkowym życiu, że musiałem zacząć myśleć inaczej niż 15-16 latek, któremu wydaje się, że jest nieśmiertelny. Największa różnica jest taka, że tęskni mi się za domem. Jest mi dużo trudniej wyjechać niż kiedyś. Dwu-trzy miesięczna wyprawa nie stanowiła dla mnie problemu, dziś jest tęsknota za dzieciakami i żoną.

Tych kilka miesięcy w rozwoju małego dziecka to bardzo dużo. Sporo możesz stracić.

- Dlatego odkąd urodził się Tymek na tak długiej wyprawie nie byłem.

Jak sobie poradzisz z tęsknotą na K2?

- Zobaczymy.

Wspomniałeś, że mierzysz w wytyczanie nowych dróg. Myślisz o konkretnej górze?

- Mam kilka pomysłów na przyszłość. Wspinanie to bardzo pojemne pojęcie, z jednej strony to bouldering, czyli robienie kilku bardzo trudnych ruchów wspinaczkowych bez liny na wysokości do dwóch metrów nad ziemią, ale też chodzenie z kijkami na Mount Everest. Te aktywności nie mają ze sobą wiele wspólnego, nawet lina ich nie łączy. Chociaż najbardziej kojarzony jestem z himalaizmem, to tak naprawdę wszystkie inne formy aktywności wspinaczkowej też uprawiam, w każdej z nich wyznaczam sobie cele.

Staram się je realizować, wspinać coraz lepiej, być szybszym, bardziej wytrzymałym wspinaczem niż w poprzednim sezonie. Kluczem do tego, żeby się tym cieszyć i bawić jest to, żeby ścigać się ze sobą, a nie z innymi. Nie jest najlepszy ten, co robi najtrudniejsze drogi, tylko ten, co ma z tego najwięcej przyjemności. To jest podstawowy cel wspinania, próbuję o tym nie zapominać.

Żeby mieć na to wszystko pieniądze, żeby wokół byli sponsorzy, reklamodawcy i media, musisz być stale obecny w najwyższych górach świata czy inne formy wspinaczki też się zaczynają bronić?

- Chcę wierzyć, że tak się staje, ale gołym okiem widać, że ośmiotysięczniki z jakiegoś względu są najciekawsze, chociaż Polacy robią świetne rzeczy na niższych szczytach, mamy też Marcina Dzieńskiego, mistrza świata w wspinaniu na czas. Robimy fajne drogi wielkościanowe na całym świecie, jest tych przejść coraz więcej, a o tym się nie słyszy. Mam nadzieję, że to się będzie zmieniać.

Wspinaczka sportowa na sztucznej ścianie będzie na olimpiadzie.

- Może to wpłynie na zainteresowanie. Póki co himalaizm sprzedaje się najlepiej, co też nie oznacza, że łatwo.

Chcesz rozmawiać o Broad Peaku?

- Pytaj.

Jak sobie poradziłeś z traumą?

- Wiesz co... Umarł ci ktoś bliski?

Tak, ale to była śmierć naturalna. Mogłem się przygotować

- Odbiłem ci pytanie, żeby pokazać, że to wszystkich spotyka, a na tak zadane pytanie bardzo trudno odpowiedzieć.

Masz rację, ale oprócz poradzenia sobie ze śmiercią Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego musiałeś zmierzyć się z medialną burzą w kraju.

- Problem nie był taki, że wokół mnie było sporo hejtu czy krytyki, tylko to, że dwóch moich przyjaciół nie wróciło z góry. Tym się przejmowałem przede wszystkim, a cała ta burza medialna, oczywiście przykra i trudna, nawet bardziej dla moich bliskich niż dla mnie, była trochę zewnętrzna wobec mnie. I patrząc z zewnątrz mogła się wydawać bardziej poważna niż była w rzeczywistości.

Co masz na myśli?

- Od powrotu z Broad Peaku nie miałem ani jednej nieprzyjemnej sytuacji twarzą w twarz, a nie schowałem się przecież w domu. Robiłem prelekcje, jeździłem w Tatry, wspinałem się, jeździłem na festiwale górskie. W realnym świecie, w kontrze do internetowego hejtu, spotkało mnie bardzo dużo empatii i słów wsparcia. To pomogło mi nabrać dystansu do tego negatywnego feedbacku.

Nie miałem natomiast złudzeń. Są przecież pewne mechanizmy medialne, lubimy też hejtować, a to była idealna historia, odpowiedni plot medialny: najpierw walczą, zdobywają szczyt, jest wielki sukces z Polską flagą w tle, a potem ktoś ginie, jest tragedia, a na końcu jeszcze mamy winnego. Samograj. Gdzieś w tym wszystkim byliśmy ofiarami zainteresowania medialnego, które wcześniej sami wykreowaliśmy po to, żeby zdobyć fundusze na wyprawę. I to się obróciło przeciwko nam.

Masz żal do mediów?

- Można się na te mechanizmy zżymać, możemy sobie ponarzekać, jakie to smutne, że w mediach najlepiej sprzedają się dramaty i tragedie, ale taka jest prawda.

Był też raport Polskiego Związku Alpinizmu.

- No był.

Bardzo krytyczny wobec ciebie.

- Raport rzeczywiście był dla mnie najbardziej nieprzyjemny, ale mam wrażenie, że to już historia, łącznie z tym, tak myślę, że ci którzy go napisali, żałują dziś, że on ma taki kształt, że dali się wmanewrować. Dla mnie ważne było to, co mówili ludzie, którzy byli w takich warunkach, wiedzą z czym wiąże się przebywanie zimą na tej wysokości w Karakorum. Na świecie jest ich kilka. I dostałem od nich wsparcie. Nie ujmuję niczego członkom komisji, ale tylko dwie z pięciu osób były kiedykolwiek na ośmiu tysiącach metrów, ale żadna z nich zimą. Dla nich to była czysto teoretyczna sytuacja, nie mieli kompetencji żeby tę sytuację rozsądzać.

A tak z perspektywy czas, zrobiłbyś coś dzisiaj inaczej?

- Masę rzeczy. Takie wypadki zdarzają się czasami z powodu jednego błędu, ale najczęściej są sumą małych pomyłek, które po przekraczaniu masy krytycznej przeradzają się w tragedię. Tak było w naszym przypadku. Późno wyszliśmy, chociaż to miało swoje uzasadnienie, mogliśmy zawrócić... Sporo rzeczy mogliśmy zrobić inaczej, ale dzisiaj jest to tylko gdybanie.

Nic nie zmieni.

- Ale trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość. Dla mnie bardzo silnym wnioskiem było to, że każdy może się pomylić. Miałem wielkie zaufanie do Krzyśka Wielickiego i Maćka Berbeki, a wydaje mi się, że mój osąd sytuacji, mój strach, to, że chciałem się wycofać dwukrotnie z ataku szczytowego był lepszy od ich oceny. Brakło mi pewności siebie, żeby to przeforsować.

Jak to funkcjonuje tam na górze? Czy powiedzenie przez jednego z was "wracamy" coś zmienia? Czy jednak decyzje podejmuje się indywidualnie?

- Każda decyzja ma wpływ na zespół. Na Kanczendzondze na przykład powiedziałem "chłopaki, uważam, że wszyscy powinniśmy schodzić. Jak stwierdzicie, że idziecie dalej, to beze mnie". To jest konkretny komunikat, moi partnerzy muszą go przetrawić i podjąć decyzję.

I co zrobili?

- Akurat wtedy wszyscy zawrócili. Każda tego typu sytuacja jest inna. Nie ma żadnego wzorca postępowania.

Łatwo się natomiast te wybory ocenia.

- Szczególnie na poziomie morza. Zapominamy, że tam na górze mamy 30 proc. tlenu. Gdyby kogoś z nas teleportować, bez aklimatyzacji, na osiem tysięcy metrów, zostałoby mu 10 minut życia. Na wysokości wierzchołka K2 nasza wydolność to jest jakieś 20 proc. mocy z poziomu morza. Dotyczy to również naszego umysłu. Nie mam wątpliwości, że my tam jesteśmy w odmiennym stanie świadomości. Euforia szczytowa i inne zjawiska sprawiają, że mamy zaburzony osąd sytuacji. Brakuje pamięci operacyjnej. Kiedy człowiek jest odwodniony, zmęczony, niedożywiony, niedotleniony, podejmuje decyzje inaczej niż na dole.

Przytrafiło ci się odcięcie świadomości? Piszesz w książce o dziewczęcym głosie, który ostrzegał, że zamarzniesz.

- Słyszałem gwizdanie, które zmusiło mnie do podjęcia lepszej decyzji. To była ważna lekcja z Makalu, że na pewnej wysokości nie można zaufać swojemu osądowi, trzeba się odnieść do czynników zewnętrznych. Najczęściej jest to czas.

Psychiatra i alpinista Zdzisław Ryn bardzo ładnie o tym pisze. Według niego w sytuacji skrajnego wyczerpania organizmu pojawia się mechanizm ostatniej szansy na ratunek w postaci choroby lub halucynacji. Zdarza się doświadczanie obecności drugiej osoby, która pomaga wspinaczowi, czy też to, że himalaista gotuje w obozie herbatę i rozlewa do dwóch kubków, uświadamiając sobie, że przecież nikogo tam nie ma. Bardzo dużo jest podobnych relacji.

A może to nie halucynacje, ale jakaś poważniejsza metafizyka? Jesteś w górach romantykiem, czy nie ma na to miejsca w takich wyprawach?

- Łatwo byłoby mi teraz ten romantyzm strywializować, spłycić, gdybym się w takie kategorie próbował wpasować.

Zgoda, ale są  himalaiści, którzy podchodzą do wspinaczki wybitnie sportowo, inni doszukują się w tym głębszych przeżyć duchowych.

- Zarówno ten aspekt sportowy jest dla mnie ważny, jak i duchowy. Postawiłbym nawet znak równości, one razem składają się na pełnie doświadczenia, jakim jest wspinanie.

Czy w ramach tej duchowości wracasz z gór inny?

- Tak. Widzę wyraźne zmiany osobowościowe pod wpływem gór, widzę że staje się lepszym człowiekiem po powrocie. Mam więcej cierpliwości. Dużo bardziej jestem nastawiony na odbiór, a nie nadawanie. W górach wyciszam się, mam też czas, żeby pomyśleć. To jest dla mnie czas budujący, moi bliscy, tak myślę, też dostrzegają tę przemianę jako coś pozytywnego. Mam poczucie, że jak wracam z gór promienieję, potem ten blask przygasza, potem się frustruję, aż wreszcie zaczynam być nieznośny nawet sam dla siebie

I co robisz?

- Wtedy żona mówi: Adam, jedź się powspinaj.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy