Zjadłem szwedzkiego burgera i zmieniłem świat na lepsze

Szykuje się kolejny potop. Tym razem Szwedzi będą próbowali nas podbić swoimi burgerami /INTERIA.PL
Reklama

W czym tkwi sekret idealnej kanapki? Aby się tego dowiedzieć pojechałem do kraju, który najbardziej kojarzy się ze smakowitym kawałkiem wołowiny zamkniętym między dwoma kawałkami bułki - Szwecji.

Zaraz, zaraz - co skandynawski kraj słynący z zespołu ABBA, sosnowych mebli i samochodów stawiających na bezpieczeństwo, a nie osiągi, ma wspólnego z przysmakiem tak amerykańskim, jak Statua Wolności? Okazuje się, że Szwedzi znają się na burgerach lepiej niż ich wynalazcy.

W 1968 r. Curt Bergfors i Britta Fredriksson założyli w jednym z lapońskich miasteczek małą restaurację serwującą - wciąż będące nowością w Europie - mięsne kanapki. Kilkadziesiąt lat później ich sieć MAX Premium Burgers po ekspansji na inne kraje skandynawskie wchodzi na polski rynek. Na własne oczy i kubki smakowe przekonałem się, dlaczego nie powinniśmy obawiać się kolejnego potopu szwedzkiego.

Reklama

Zielone, znaczy lepsze

Michael Jackson w kawałku "Man in the Mirror" śpiewał: "Jeśli chcesz uczynić świat lepszym miejscem, spójrz na siebie i dokonaj zmiany". Po wizycie w Szwecji wiem, że to samo  można zrobić... kupując burgera. Jak to działa? MAX Premium Burgers, nie inaczej jak inne wielkie koncerny z tego kraju, naprawdę troszczy się o środowisko naturalne.

Firma w 100 procentach neutralizuje swój wpływ na środowisko naturalne poprzez sadzenie drzew w Afryce. Im więcej tlenku węgla trafia przez nią do atmosfery, tym intensywniejsze akcje zalesiania. Na tę chwilę mówimy o "zadośćuczynieniu", ale docelowo Szwedzi chcą robić jeszcze więcej.

Brzmi jak tani chwyt reklamowy? Może, ale ile innych spółek na świecie w ogóle się swoim wpływem na planetę będącą naszym dobrem wspólnym? To jeszcze nie wszystko.

W menu dla klientów restauracji znajdują się tylko informacje o wielkości porcji i użytych składnikach. Przy każdej z pozycji można również znaleźć wzmiankę o tak zwanym śladzie węglowym - sumie emisji gazów cieplarnianych, które potrzebne są do wyprodukowania danego burgera. MAX daje tym samym do zrozumienia swoim gościom, że ich wybór to nie tylko kwestia smaku.

Celowo nie wspomniałem jeszcze o tym ostatnim, gdyż szwedzka sieć to nie tylko kolejne fast foodowe restauracje, które pojawią się w polskich miastach i przy trasach szybkiego ruchu. Można mieć nadzieję, że to początek małej rewolucji o zasięgu większym, niż branża gastronomiczna.

W chwili, gdy piszę te słowa pierwsza polska restauracja MAX Premium Burgers wystartowała we Wrocławiu. Do końca bieżącego roku lokale Richarda i Christoffera Bergforsów - synów ojca-założyciela - pojawią się również w Gdańsku i Warszawie. Od obu panów dowiedziałem się, że polski MAX będzie równie "zielony", jak w ich ojczyźnie. Wołowina i drób trafiające do kanapek będą pochodziły od polskich dostawców, by móc serwować je na świeżo. Do tego w menu nie zabraknie opcji wegetariańskich i wegańskich - przyjaźniejszych zarówno naszym żołądkom, jak i środowisku.

Bez mięsa? Bez problemu!

Będę zupełnie szczery - odwiedzając urządzoną w industrialnym stylu restaurację MAX oraz główną siedzibę firmy w Sztokholmie nie byłem zainteresowany "zielonymi" pozycjami z menu, o których to oficjele spółki wspominają we właściwie każdej wypowiedzi. "Burger bez mięsa, to nie burger" było moją maksymą odkąd tylko moda na amerykański przysmak zawitała nad Wisłę. Do "wypaczonych" z tego, co uważałem za najlepsze kanapek nie tyle podchodziłem nieufnie, co w ogóle nie podchodziłem.

Szwedzi znaleźli na takich jak ja metodę już podczas pierwszej degustacji. Na długiej ladzie, przy której usiadłem wraz z innymi dziennikarzami z Polski personel restauracji przyniósł kilka przygotowanych przez kucharzy rarytasów. Mój wzrok od razu przykuło sporych rozmiarów złote pudełko z napisem Grande de Luxe. W środku krył się może i wyglądający standardowo, ale świetnie smakujący burger z wołowiną. Chwalę zwłaszcza tę ostatnią, gdyż jej jakość znacząco przewyższała poziom, do którego przyzwyczaiły mnie sieciowe fast foody. Podobnie było z innymi składnikami, a w szczególności z pieczywem (do każdej kanapki można wybrać kilka rodzajów bułki). Dobry początek.

Ku własnemu zdziwieniu po konsumpcji de Luxe znalazłem w sobie jeszcze trochę miejsca. Sięgnąłem po kolejną pozycję z bogatego menu. Pierwszy gryz dał mi jasno do zrozumienia, że znów trafiłem w dziesiątkę. Warzywa i inne dodatki uwolniły z moich ust słowo "mniam". Mięso będące najważniejszą częścią całości dołożyło "pycha!".

W tym momencie podszedł do mnie oficjel z MAX i zapytał, czy smakuje mi burger z soją. Odpowiedziałem, że jeszcze takiego nie próbowałem i w sumie to nie zamierzam. Szwed uśmiechnął się, wskazał palcem na trzymaną przeze mnie kanapkę i powiedział, że to jest ich słynna opcja sojowa.

- Co?! - odkrzyknąłem po polsku, a później poprawiłem angielskim "what".

Nie byłem w stanie uwierzyć, że to, co wziąłem za pysznie doprawiony kawałek kurczaka w rzeczywistości jest rośliną i to z gatunku bobowatych! Moje gastronomiczne faux pas usprawiedliwiam wyłącznie tym, że nie ja jedyny dałem się nabrać.

- "Oszukaliśmy cię" w sposób korzystny dla twojego zdrowia i całego środowiska - powiedział Kaj Török, dyrektor do spraw zrównoważonego rozwoju w MAX, próbując wytłumaczyć całe zajście.

- Ludzie nie wiedzą, jak wiele zależy od prostych wyborów, chociażby takich, jak zakup burgera - dodał nawiązując do wspomnianej już informacji o śladzie węglowym. Zapytałem go  jeszcze o to, czy produkcja wegeburgerów faktycznie jest lepsza z punktu widzenia ekologii. W odpowiedzi usłyszałem, że jego firma zarabia mniej na każdej "zielonej" kanapce, ale wszyscy w zarządzie zgodnie uważają, że to właściwy i lepszy dla całej planety kierunek. Podobnie, jak opisywane już sadzenie drzew w Afryce. 

Do kolejnej propozycji, którą był burger z serem halloumi wytwarzanym z mleka owczego podszedłem już w pełni świadomy jej bezmięsnego charakteru. Tym razem wrodzoną nieufność zastąpiła mi autentyczna ciekawość. Cypryjski wyrób nie jest imitacją mięsa, ma własny, wyrazisty smak, który świetnie komponuje się z innymi elementami wege-kanapki. Innymi słowy - był pyszny!

Szwedzi nie próbują przekonywać nas do bycia "eko" i "wege" na siłę. Wiedzą, że kluczem do sukcesu jest smak. To również jeden z powodów, dla którego ich głównym kucharzem został szef kuchni Szwedzkiego Domu Królewskiego!

Jeden burger, pięć lat pracy

Sukces sieci MAX, która ma na świecie ponad 120 restauracji to w dużej części zasługa Jonasa Mårtenssona, który dla burgerów porzucił gotowanie na królewskim dworze. W sztokholmskiej siedzibie fast foodowego potentata miałem okazję zobaczyć go w akcji w jego "warsztacie", czyli bogato wyposażonej kuchni znajdującej się... w podziemiach.

Dziwiłem się, że nagradzany kucharz postanowił poświęcić się wyłącznie produkowanym taśmowo kanapkom, a nie własnej restauracji, w której mógłby podawać dania o nie dających się wymówić nazwach i cenach rodem z kosmosu.

- Najważniejsza jest kompozycja, a to trudniejsze niż ci się wydaje - powiedział mi Jonas. Zdaniem mistrza - nie boję się użyć tego słowa - smak burgera to nie tylko dobre mięso lub zastępująca je wegetariańska wkładka. Równie ważne są pieczywo i sosy.

Podglądałem jak Martensson robi, a raczej komponuje, burgera barbeque. Zajęło mu to nieco ponad minutę. Sęk w tym, że kombinacji odpowiednich składników szukał przez ostatnie pięć lat, a swojej pracy wciąż nie uważa za skończoną.

Podobny proces towarzyszył właściwie każdej pozycji z bogatego menu restauracji MAX. Próbowanie, próbowanie i jeszcze raz próbowanie to droga do smaku, który zgodnie z nieformalnym mottem firmy musi być bezkompromisowy.

Kucharz zabrał się za tworzenie kolejnej kanapki. Tym razem rolę pieczywa pełnił chleb tostowy, a kolejnym znakiem rozpoznawczym całości miał być "wylewający się" ser żółty. Gdyby tego było mało, do niecodziennej kompozycji mistrz dodał jeszcze papryczki jalapeño. Otwarcie przyznaję, że nie przepadam za "zielonymi diabłami", ale był to absolutnie najlepszy burger jakiego kiedykolwiek jadłem.

Martensson przyznał, że inspiracją była dla niego podróż do USA, w którą to wybrał się z szefostwem. Celem "misji" było znalezienie nowych smaków, które MAX mógłby wprowadzić na Stary Kontynent.

Poświęcenie Jonasa szanuję równie mocno, jak jego amerykańskiego burgera. Mam nadzieję, że ten kulinarny "projekt" jest już bliski swojej oficjalnej premiery.

MAX a sprawa polska

Sieć stawia w Polsce swoje pierwsze kroki. Najbliższe miesiące pokażą, czy eko-działania i wege-menu MAX są kompatybilne z polskim rynkiem i naszymi podniebieniami. Z całą pewnością jest to coś innego, chociaż w podobnym opakowaniu.

Po tym, co zobaczyłem i zjadłem w Sztokholmie trzymam kciuków za miłujących naturę Szwedów. Pokazali mi, że moja miłość do burgerów może paradoksalnie zdziałać wiele dobrego, a samo ich jedzenie nie musi kończyć ciężkim żołądkiem i poczuciem wstydu. U konkurencji tego nie ma...

Tekst i zdjęcia: Michał Ostasz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy