Wyklęci patroni polskich ulic

Chciałbym Państwu opowiedzieć o „Wyklętych”. „Ech”, pomyślicie, „pewnie kolejna historia o rotmistrzu Pileckim, Ince albo Łupaszce”. Nic z tych rzeczy. Wymienieni nie są już „Wyklęci”. Było tak przez dziesiątki lat, ale teraz ich nazwiska znają prawie wszyscy. Opowiem o prawdziwych „Wyklętych”.

Zacznijmy od kilku kadrów z naszej historii:

Rok 1904. Na warszawskim Placu Grzybowskim trwa demonstracja. Wtem pewien młody, 18-letni robotnik, podnosi ponad tłum sztandar z napisem "Niech żyje wolny polski lud". Interweniują carscy żołnierze, padają strzały. To pierwsze zbrojne starcie z rosyjskim zaborcą od czasu powstania styczniowego. A ten młody, odważny człowiek nazywa się Stefan Okrzeja.

Rok 1905. 19-letni Stefan Okrzeja zostaje aresztowany, pobity do nieprzytomności, a potem skazany na śmierć i powieszony na stokach Cytadeli Warszawskiej.

Rok 1910. Działacz niepodległościowej konspiracji, Gustaw Daniłowski, pisze biografię Stefana Okrzei. Nazywa go "człowiekiem ze złota" i "władcą przyszłości", którego duch odradza się właśnie w kolejnych szeregach polskich patriotów. Okrzeja jest teraz powszechnie znanym symbolem oporu przeciwko zaborcy, a rocznica jego śmierci jest uroczyście obchodzona. Śpiewa się o nim ballady, a ulotki z jego wizerunkiem ukradkiem rozprowadzane krążą po całym kraju.

Reklama

Rok 1930. Stefan Okrzeja zostaje odznaczony przez prezydenta Ignacego Mościckiego Krzyżem Niepodległości z Mieczami oraz Orderem Odrodzenia Polski. W ten sposób Druga Rzeczpospolita pośmiertnie dziękuje człowiekowi szczególnie zasłużonemu dla odzyskania suwerenności.

Rok 1944. Imię Stefana Okrzei przyjmuje kilka oddziałów Polskiego Państwa Podziemnego, m. in. 28 Dywizja Piechoty Armii Krajowej czy III Batalion OW PPS, walczący w powstaniu warszawskim. Okrzeja jest powszechnie stawiany jako przykład prawdziwego patrioty, który nie wahał się poświęcić życia w walce o Ojczyznę.

A teraz długim skokiem przenieśmy się do dnia dzisiejszego. Postaci Stefana Okrzei prawie nikt nie pamięta. Pamiętają o nim jednak zwolennicy tzw. "dekomunizacji". Wytykają go palcami jako relikt poprzedniego ustroju. Jednym tchem wymieniają nazwisko Okrzei obok nazwisk stalinowskich zbrodniarzy i wzywają do całkowitego wymazania go z narodowej pamięci. Nie brak nawet takich, którzy w swym fanatycznym szale i jego samego nazywają zbrodniarzem. Jedni oskarżają, inni przyklaskują. Dobrze tak Okrzei. Niech idzie precz, skoro to "komuch", "lewak" i "czerwony"...

Ludwik Waryński

Okrzeja nie jest jedyny. To tylko jeden z objawów zbiorowej amnezji jaka dotyka Polaków. On jednak i tak ma dużo szczęścia. Do obrony jego dobrego imienia poczuwa się czasem nawet Instytut Pamięci Narodowej.

Innym "Wyklętym" jest trudniej. Spokoju zaznać nie może przede wszystkim Ludwik Waryński, znany głównie z promowania ustroju totalitarnego poprzez umieszczenie swojego oblicza na banknocie stuzłotowym. Uderza w niego prawie każdy z "dekomunizatorów", ale mało który umie wytłumaczyć dlaczego. Sami często przyznają, że obiektem ich ataku jest ten Waryński ze stuzłotówki, bo o jego realnym życiu niewiele wiedzą. Przykładem niech będzie niedawna wypowiedź jednego z radnych Poznania, z której zrozumieć można było w zasadzie tylko tyle, że Waryński wydaje się podejrzany, bo postulował poprawę poziomu życia robotników.

Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że może to być powodem do obłożenia kogoś infamią. Radny Poznania świetnie dogadałby się jednak z pewnym samozwańczym historykiem z Nowego Sącza, który uznał, że skoro Waryński był socjalistą, a on sam nim nie jest, to nie powinno zmuszać się go do hołdowania wartościom, którym hołdował w jego mniemaniu Waryński. Bliżej zdefiniować tych niepoprawnych wartości już nie potrafił, ale "dekomunizacji" Waryńskiego oczywiście i tak się domaga.

Przyklasnąłby im na pewno burmistrz Łochowa, który podobno wprost doczekać się nie może, aż Waryński zniknie z mapy jego miasta. Inny historyk, tym razem z Bielska-Białej, bezradnie rozkłada ręce i orzeka, że ma problem z oceną postaci Ludwika Waryńskiego. Ja też bezradnie rozkładam ręce, bo nie wiem jakim cudem ten człowiek zwie się wobec tego historykiem.

Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że Ludwik Waryński nigdy nie słyszał ani o Leninie, ani o Stalinie, a pojęcie "bolszewik" było dla niego słowem obcym? Mało kto pamięta, że ten zamęczony w carskim więzieniu działacz robotniczy był przez całe dekady powszechnie szanowanym symbolem walki o wolność. Jego imię nadawano ulicom już w dwudziestoleciu międzywojennym. Czemu więc mamy go dzisiaj "dekomunizować"? Czy mamy przyznać, że propaganda komunistyczna zwyciężyła i odebrała nam umiejętność rzetelnej analizy przeszłości? Czemu "dekomunizatorzy" nie walczą z komunistyczną propagandą, tylko ślepo ją powielają?

Przeciwko absurdalnym pomysłom "dekomunizacji" Ludwika Waryńskiego protestuje nawet jeden z twórców tzw. "ustawy dekomunizacyjnej", senator PiS Jan Żaryn. Swego czasu przekonywał w Senacie, że Waryński nie miał szans obronić się przed wykorzystaniem jego postaci przez komunistyczną propagandę, ani przed tym, że jego życiorysem manipulowano. Może szkoda, że tak mało osób ogląda posiedzenia Senatu i tak mało osób słyszało słowa profesora Żaryna. W tylu miejscach w Polsce oszczędzono by czas, pieniądze i nerwy.

Polityka historyczna

W tym całym szaleństwie mało kto pamięta, że swojej ulicy wciąż nie może się doczekać np. Antoni Purtal, pierwszy cywil, który w II Rzeczpospolitej otrzymał z rąk Józefa Piłsudskiego order Virtuti Militari. I nie muszę już chyba pisać, co jest tego powodem. Sami się domyślicie.

Bezmyślnie prowadzona polityka historyczna napotyka coraz większy opór. Kolejne konsultacje społeczne, kolejne ankiety rozprowadzane wśród mieszkańców pokazują, że nie akceptują oni działań władz państwowych i samorządowych. Jak mają je zaakceptować, gdy wmawia się im, że Okrzeja i Waryński byli komunistycznymi zbrodniarzami?

Podobno autorytety kształtować powinien Instytut Pamięci Narodowej, ale nawet w jego działaniach trudno się czasami doszukać logiki. Na opublikowanej przezeń liście patronów, wymagających "dekomunizacji" znaleźć można np. Franciszka Zubrzyckiego, którego jedyną zbrodnią było skonfiskowanie dubeltówki pewnemu leśniczemu.

Próżno tam szukać za to bezdyskusyjnych zbrodniarzy pokroju Grzegorza Korczyńskiego czy Feliksa Dzierżyńskiego. Tak, drodzy Państwo, Feliks Dzierżyński wciąż ma swoją ulicę w miejscowości Wójcin w województwie łódzkim, a mimo to "dekomunizatorów" bardziej interesuje postać Stefana Okrzei.

Przemysław Kmieciak

Artykuł opublikowany zgodnie z licencją CC BY-SA 3.0.Oryginalny tekst można znaleźć na stronie Histmag.org.

Histmag.org
Dowiedz się więcej na temat: historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy