Witold Urbanowicz. Wojna widziana z kokpitu

W czasie bitwy o Anglię dowodził Dywizjonem 303. Od 1943 roku walczył jako jedyny polski lotnik na froncie japońsko-chińskim. W 1995 roku prezydent Lech Wałęsa mianował go generałem lotnictwa polskiego.

O swoich wojennych przygodach, od pierwszych dni kampanii wrześniowej, przez bitwę o Anglię w składzie Dywizjonu 303, aż do walk z Japończykami w słynnej formacji "Latające Tygrysy", opowiada jeden z najskuteczniejszych pilotów myśliwskich w naszej historii.

"Początek jutra", "Świt zwycięstwa" i "Ogień nad Chinami­ "- porywające wojenne wspomnienia polskiego asa po raz pierwszy zostały wydane w jednym tomie. Witold Urbanowicz na liście polskich pilotów myśliwskich z najwyższą liczbą zestrzeleń zajmuje drugie miejsce, a gdyby uznać wszystkie strącone przez niego samoloty, byłby jej liderem.

Reklama

Niechciany przez londyńskich notabli padł ofiarą "polskiego piekiełka" - uznano, że jest zbyt... dobry i sławny, więc posadzono go za biurkiem. Uciekł przed biurową pracą i dzięki swej renomie został z otwartymi rękoma przyjęty przez legendarne "Latające Tygrysy". Nim jednak zasiadł za sterami groźnego P-40K, musiał sprostać niemieckiej nawale w starym PZL P.7. Pisze o tym w pierwszej swojej książce "Początek jutra".

Wrzesień 1939

"Tymczasem jest wrzesień 1939 - i siedzę w kabinie P-7. Kiedyś - w 1931 - był to pełnowartościowy i groźny myśliwiec. Pozostał dobrą maszyną. Do akrobacji i do szkolenia myśliwców. Może jeszcze do ataku na cele naziemne, gdyby miał opancerzenie, bo ja wiem? A może charakterystyki niemieckich samolotów są przesadzone? Nie bardzo wiadomo, co chowają w zanadrzu nasze wytwórnie i dowództwo; może nowe prototypy zdążą wejść do serii, może je dostaniemy? Powinniśmy. Ale trzeba się bić i tak, jak podejdzie, trudno. Może jednak przy końcu wojny polskie kobiety będą miały szansę trzepać znowu Niemców miotłami? (...)

Ciągniemy na pełnym gazie, nabieramy wysokości. Porucznik Witorzeńć ze swoim kluczem leci po mojej prawej stronie, w odległości około 200 metrów. Odległości w poszczególnych kluczach - około 100 metrów. Wiem, że w kabinach siedzą wytrawni piloci; sami instruktorzy ze Szkoły Myśliwskiej. Obserwuję bezchmurne niebo, potem spoglądam głęboko na ziemię. Przesuwa się pod skrzydłami zielonobrunatna, połatana. Przecinam krawędzią skrzydeł krętą, połyskującą srebrno Wisłę. Potem - jak cięcie nożem - szosy, na nich małe żuczki samochodów z ogonami szarego pyłu. Wszystko, jak w każdym innym locie, jak dotąd. Ale dziś jest wojna.

Na niebie nic nie widzę. Denerwuję się trochę. Potem na lotnisku w Dęblinie wykładają sygnalizacyjne płachty: 'od południa, wysokość 3000, wyprawa bombowa'. Moi skrzydłowi piloci są podekscytowani, ich samoloty kołyszą się lekko. Wskazówka wysokościomierza przekracza cyfrę 2000 metrów i za chwilę dotyka 3000. Jest chłodno, zaciskam wełniany szal na szyi. Poprawiam okulary, uwierają trochę koło oczu. Sprawdzam, czy kaemy odbezpieczone. Przez parę sekund myślę o naszych aliantach: czy wypowiedzą Niemcom wojnę. I że nie dali samolotów.

Jesteśmy nad Kazimierzem. Kącikiem lewego oka staram się odnaleźć restaurację, gdzie jeszcze kilka dni temu dyskutowaliśmy
na tarasie, wałkując odwieczny temat 'zaatakują Niemcy Polskę, czy nie?'. Nagle - na tle nieba - błyskają w słońcu malutkie metalowe płatki. Liczę: jest piętnaście. Lecą żurawiem, po pięć. Zupełnie bezwiednie kołyszę skrzydłami i widzę, że moi skrzydłowi zareagowali tak samo, także zakołysali się w powietrzu. Zdaję sobie nagle sprawę z wyjątkową ostrością, że nie jest to przeciwnik 'markowany', jak w czasie ćwiczeń. To Niemcy.

Pierwsza walka

Przypominam sobie mundury i twarze niemieckich pilotów, spotkanych rok temu w Baden koło Wiednia. Ale to także są tylko ulotne sekundy. Tamci są niżej. Stefan Witorzeńć atakuje niemiecki szyk z prawej strony. Ja ze swoim kluczem atakuję z przodu. Jestem w niedobrej pozycji, w czasie ataku przelecę tuż nad bombowcami, będą mieli okazję skoncentrowania ognia na moim kluczu. Wyboru jednak nie mam. Nasze samoloty są dużo wolniejsze nawet od bombowców niemieckich, w tych warunkach nie ma mowy ani o pościgu, ani też o pełniejszym repertuarze manewrów.

Liczę, że klucz Witorzeńcia odciągnie część ognia. Ustaliliśmy przed startem, że chodzi o rozproszenie ich ognia, rozbicie szyków, atak 'z obskokiem', niedopuszczenie wyprawy do celów. W pierwszym momencie nie mogłem rozpoznać typu samolotów. Potem widzę charakterystyczne wygięcie płatów przy kadłubach: Heinkle He-111.

Nagle z przestrzeni nurkują na nas inne samoloty. Smukłe sylwetki, również dwusilnikowe. Jest ich osiem, atakują nas w szyku dwójek. Rozpoznaję: to Me-110, dwusilnikowy myśliwiec. Ma szybkość ponad 500 km/h i uzbrojenie z dwóch działek
i trzech kaemów. Nasze P-7 wyciągają zaledwie 325 km/h i mają po dwa karabiny maszynowe. Jednego tylko jestem pewny: że nasze siódemki mają o wiele lepszą zwrotność.

Messerschmitty otwierają ogień, na szczęście niecelny, i śmigają obok nas jak bolidy. W moment później wszystko zamienia się w opętaną kotłowaninę. Na dobrą sprawę niczego nie można zaobserwować. Widzę tylko, że po pierwszym ataku naszych kluczy niemiecki szyk bombowy rozluźnił się, trzy heinkle odłączyły w bok i zostały nieco z tyłu. Stefan Witorzeńć w ataku przeleciało parę metrów od jednego z bombowców. O jakichkolwiek klasycznych manewrach w ogóle mowy nie ma.

Heinkle, messerschmitty i nasze wyjące na pełnym gazie siódemki tworzą jeden kłąb. Samoloty przelatują blisko siebie. Powietrze pełne wirów i smug; nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że smugi po zapalających i świetlnych pociskach utrzymują się tak długo w powietrzu. Kilkakrotnie napływa do kabiny zapach prochu. Niewiele można zrobić Niemcom.

Z jakiegoś przewrotu dostaję na celownik heinkla, sieję swoimi pociskami po kadłubie i skrzydłach, strzelam do kabiny - i nic. Tyle, że strzelec chyba dostał, bo zwisł na własnych kaemach. Słońce hula po niebie, ziemia rozkręciła się jak karuzela - raz jest z boku, raz pode mną, to znowu zawisa nad głową. Gorąco mi jest, czuję to w całym ciele. I znowu widzę w lusterku oszklony, wąski pysk messerschmitta i ogniki skierowane w mój ogon.

Ściągam gwałtownie samolot w ostrym podciąganym zakręcie, moja siódemka zadrżała i zwaliła się na łeb, messerschmitt szura jak rekin tuż koło mnie. Odruchowo przymknąłem oczy i czekałem na trzask. Tak sobie wtedy wyobrażałem zderzenie w powietrzu; nie wiedziałem jeszcze, że najprawdopodobniej nie usłyszałbym w ogóle nic, to byłaby kwestia ułamka sekundy.
Straciłem kilkaset metrów. Dzięki temu widzę całe przedstawienie na tle nieba. Siódemki są w komplecie, sześć, wszyscy jeszcze żyją, chwała Bogu."

_________

Początek jutra, Świt zwycięstwa i Ogień nad Chinami­ - porywające wojenne wspomnienia polskiego asa myśliwskiego po raz pierwszy w jednym tomie!

O swoich wojennych przygodach, od pierwszych dni kampanii wrześniowej, przez bitwę o Anglię w składzie Dywizjonu 303, aż do walk z Japończykami w słynnej formacji "Latające Tygrysy", opowiada jeden z najskuteczniejszych pilotów myśliwskich w naszej historii.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy