Ścibor-Rylski: Byłem wtyczką AK w bezpiece

Gen. bryg. Zbigniew Ścibor-Rylski jest jednym z bohaterów Armii Krajowej /Andrzej Stawiński/Reporter /East News
Reklama

Gdy w wyszukiwarce Google wpiszemy hasło „Ścibor-Rylski, współpraca z UB”, otrzymamy ponad 4 000 wyników. To najstarszy stopniem żyjący żołnierz Powstania Warszawskiego. Prawicowe media nazywają go jednak wprost zdrajcą. Generałowi nie dano szansy, by w pełni uzasadnił powody swego działania. Aż do dziś. Generał zdecydował się udzielić wywiadu portalowi twojahistoria.pl

Zbigniew Ścibor-Rylski pseudonim "Stanisław", "Motyl" w 1939 ukończył Szkołę Podchorążych Lotnictwa w stopniu sierżanta podchorążego ze specjalnością mechanika silników i przyrządów lotniczych. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku jako żołnierz Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Polesie" generała Kleeberga. Jesienią 1940 roku został zaprzysiężony w szeregach Związku Walki Zbrojnej. Walczył z Niemcami w partyzantce na Kowelszczyźnie, a od stycznia 1944 roku zasilił szeregi słynnej 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. Przybył do Warszawy, gdzie zastał go wybuch Powstania.

Reklama

Wyznaczono go na dowódcę kompanii Batalionu "Czata 49" w Zgrupowaniu Radosław. Jako jeden z nielicznych przeszedł cały jej szlak bojowy, dowodząc między innymi desantem kanałowym na plac Bankowy. We wniosku awansowym na stopień kapitana z dnia 18 sierpnia 1944 roku jego przełożony napisał: "Bierze udział w walce od pierwszego dnia. Wykazał duże zdolności dowódcze, dużą samodzielność i inicjatywę. Twardy w obronie, bystry i szybki w natarciu. Ma duży autorytet u podwładnych".

W powtórzonym na początku września wniosku podkreślano, że Ścibor-Rylski to: "Wybitny oficer. Wyposażony w dużą inicjatywę, inteligentny, niezwykle ofiarny i odważny. Posiada dużą intuicję bojową. Przeprowadził samodzielnie udane akcje wypadowe, nocne na Stawki i Fort Traugutta". Koniec wojny zastał mjra Zbigniewa Ścibora-Rylskiego "Motyla", w Łowiczu.

Dzisiaj generał Ścibor-Rylski jest najstarszym stopniem żyjącym żołnierzem Powstania Warszawskiego. W wolnej Polsce wielokrotnie był stawiany za wzór heroizmu. W 2012 roku ujawniono, że według akt Instytutu Pamięci Narodowej generał współpracował ze służbą bezpieczeństwa. W 2016 roku rozpoczęto jego proces lustracyjny, ale sąd zawiesił postępowanie ze względu na zły stan zdrowia oskarżonego.

Generał kilka tygodni temu obchodził setne urodziny. Wkrótce po nich zdecydował się przedstawić nam swoją stronę historii - od początku do końca.

Zuzanna Pęksa, twojahistoria.pl: - Media nie szczędzą zarzutów wobec pana generała dotyczących współpracy ze służbami bezpieczeństwa. Czy mógłby pan generał opowiedzieć nam, jak to było naprawdę? Jak się to wszystko zaczęło?

Generał Ścibor-Rylski: - Dokładnie opowiedziałem wszystko panu Bułhakowi z IPN-u, ale chętnie opowiem to pani jeszcze raz, by cała historia ujrzała światło dzienne.

- To bardzo długa opowieść. Po Powstaniu, gdy żegnałem się z "Radosławem" [Janem Mazurkiewiczem - przyp. redakcji], on powiedział mi, że dobrze by było mieć kogoś, kto by informował, na kogo "haka" ma UB. On miał do mnie bezgraniczne zaufanie.

 Jak się ono przejawiało?

- "Radosław" dał mi na przykład wszystkie pieniądze zgrupowania, bym je wymienił. On był wtedy w Częstochowie, ja w Milanówku z Witoldem Jaksa-Dębickim. Popakowaliśmy stare "pięćsetki" do plecaków [chodzi o okupacyjny 500-złotowy banknot, tak zwanego górala - przyp. red.] i mieliśmy je wymienić w Krakowie. Ostatecznie pojechaliśmy z tymi pieniędzmi do Rzeszowa, bo w Krakowie nie udało się tego przeprowadzić. Tam urzędnik, który był naszym człowiekiem, dokonał wymiany.

- Gdy wracaliśmy zatrzymali nas w wiosce w połowie drogi Rosjanie, nasz łącznik zdradził się, że umie dobrze po rosyjsku. Była popijawa, a jeden z tych Rosjan był z NKWD i nagle uznał, że skoro łącznik tak dobrze mówi, to jesteśmy szpiegami. Na szczęście popili się, pospali i dojechaliśmy do Krakowa bezpiecznie. To był taki przejaw bezgranicznego zaufania "Radosława". Dlatego to właśnie mi powiedział, że dobrze by było mieć wtyczkę w UB.

I jak pan nią został?

- Przyszedł rok 1947, ale przecież nie mogłem się sam zgłosić. Trzeba było czekać na sprzyjającą sytuację. Mój kolega Jędrzejewski kupił samochód ciężarowy i postawił go w Puszczykowie, gdzie mieszkaliśmy z moją żoną, przed domem. Ktoś usłużny doniósł, że ciężarówka tam stoi. Pewnego ciepłego dnia, to już był chyba lipiec, usiedliśmy sobie przed domem. Nagle podjechały dwa samochody. Mężczyźni wysiedli i spytali, czy to nasze auto. Jędrzejewski pokazał papiery, że to jego. Oni się trochę zmieszali, ale mówią: dla porządku pojedziecie z nami na Kochanowskiego [w Poznaniu, mieścił się tam Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, obecnie jest to budynek Komendy Wojewódzkiej Policji - przyp. red.].

- Wzięli nas trzech, Jędrzejewskiego, Rachmielowskiego i mnie. Zawieźli nas na Kochanowskiego i kazali pisać życiorysy. Napisaliśmy wszystko, bo przecież nie mieliśmy nic do ukrycia. Każdy z nas siedział osobno, nie mogliśmy się kontaktować. Jeden z tych pracowników UB, przedstawił się jako Włodek, po przeczytaniu mojego życiorysu spytał, czy ja bym nie chciał pomóc im w pracy. Powiedziałem, że to zależy, w jakiej, co to dokładnie będzie.

Zgodził się pan generał tego samego dnia?

- Powiedziałem, że muszę się zastanowić i żeby do mnie zadzwonił za trzy dni. "Włodek" wziął mój telefon. Pomyślałem, że to wspaniała okazja, ale chciałem jeszcze porozumieć się z żoną. Ponieważ "Radosław" chciał, by był ktoś działający jako wtyczka, gdy za trzy dni "Włodek" zadzwonił powiedziałem: dobrze, spotkajmy się. Umówiliśmy się w Poznaniu.

 I jakie były ustalenia odnośnie tej współpracy?

- On powiedział, żeby poinformować go, kto jest przeciwko temu reżimowi. Jak tylko o kogoś konkretnego się pytał, od razu te osoby ostrzegałem. Dopytywał się o cztery kobiety i trzech-czterech mężczyzn. Podał mi ich dane, w tym adresy, żebym mógł powiedzieć, co o nich sądzę. Przekazałem tym osobom, że interesuje się nimi UB. Że powinni zmienić mieszkania, albo nawet wyjechać z Poznania. Na ten rok był to koniec moich kontaktów ze służbami, nie miałem od nich żadnych, nazwijmy to, "poleceń".

A kiedy służby ponownie się panem generałem zainteresowały?

- Przyszedł rok 1956. Pracowałem wtedy już w INCO [Zjednoczonych Zespołach Gospodarczych INCO, jako inspektor techniczny - przyp. red], brałem udział w targach [Międzynarodowych Targach Poznańskich - przyp. red], szykowaliśmy pawilon. Służby były wtedy bardzo zdenerwowane z powodu rozruchów. "Włodek" pytał się mnie, jakie są nastroje. Powiedziałem: no weszli na targi, wołali, że żądają chleba, a myśmy pilnowali naszego pawilonu z Jankiem Jaraczewskim. Powiedziałem, że demonstranci chodzili po terenie targów, ludzie bili im brawa i na tym się skończyło. Służby były wtedy bardzo, bardzo zdenerwowane. I potem nie miałem w Poznaniu kontaktu z "Włodkiem", po roku 1956 wszystko przycichło.

 Czy to był koniec współpracy, czy historia ma swój dalszy ciąg?

- W latach 60. udało nam się na raty od znajomych w "Radości" kupić domek. Żona była już rzemieślniczką, zdała egzamin, także troszkę finansowo nam się poprawiło. W Warszawie zgłosił się do mnie mężczyzna, który przedstawiał się jako Henryk. On umawiał się ze mną już tylko na zwykłe rozmowy w kawiarni, niczego nie zapisywał, nigdy niczego nie dał mi do przeczytania, nie dawał mi żadnych zadań.

Po co więc były te spotkania?

- Opowiadałem mu o swoich wyjazdach. Wykorzystałem tę nazwijmy to "znajomość" do swoich celów. Mówiąc wprost, dzięki temu razem z żoną i przyjaciółmi wyjeżdżaliśmy. Gdy wracałem, "Henryk" się pytał, jak było, a ja na to, że normalnie, jak to na wycieczce z przyjaciółmi. Nie podawałem mu żadnych szczegółów. To były dwie wycieczki zorganizowane przez Polski Związek Motorowy. Moskwa, Bukareszt, Budapeszt, Praga, Warszawa. Mieliśmy pilota, opiekuna wyjazdu, żadnych sensacyjnych rzeczy tam nie było. Nie wiem, jak "Henryk" spisywał to potem dla przełożonych, jak to redagował i jak to przedstawiał swoim przełożonym. Nigdy nie miałem możliwości ani czasu przeczytać tego, co on po tych rozmowach spisał.

Wykorzystałem te kontakty do maksimum, najpierw żeby ostrzec innych, potem by móc wyjechać, gdy tak trudno było o paszport. Także chyba udało mi się zdobyć ich zaufanie i ostatecznie zwieść. To tyle w bardzo dużym skrócie... Wszystko dokładnie opowiedziałem dyrektorowi Bułhakowi.

***

Wspominany powyżej Władysław Bułhak był w 2012 roku wiceszefem Biura Edukacji Publicznej IPN. Komentował sprawę publicznie, po tym jak na jaw wyszły informacje o współpracy generała. Obecnie to pracownik naukowy Biura Badań Historycznych. O komentarz zwróciliśmy się bezpośrednio do niego. O odpowiedzi poinformujemy w najbliższych dniach.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

TwojaHistoria.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy