Polscy porywacze samolotów: Kierunek Tempelhof

Porwany w drodze do Berlina samolot PLL LOT - An-24 /Wikimedia Commons /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Świętujemy właśnie niecodzienny jubileusz: trzydzieści pięć lat temu porwany został ostatni samolot LOT-u i skierowany na najbliższe lotnisko wolnego świata - zachodnioberliński Tempelhof. Przypomnijmy najgłośniejsze powietrzne ucieczki Polaków mających dość życia w socjalistycznej ojczyźnie.

Tak blisko i  tak daleko...

Berlin Zachodni leżał w  odległości 80 kilometrów od naszej zachodniej granicy; aby znaleźć się w Wiedniu, trzeba było "tylko" przelecieć trochę ponad 200 kilometrów nad terytorium Czechosłowacji. Jednak tych, którzy zamierzali wydostać się bez paszportu z PRL-u, korzystając z wojskowych lub cywilnych samolotów, odstraszały nie tylko drakońskie kary w przypadku niepowodzenia całej akcji. 

Krążyły powtarzane sobie szeptem opowieści o tym, jak radzieckie lub czechosłowackie myśliwce bez skrupułów zestrzeliwują uprowadzone maszyny, nawet nie próbując prowadzić jakichkolwiek negocjacji. I sporo w tych plotkach było prawdy...

Reklama

Migiem na Zachód

Pierwszych udanych ucieczek do wolnego świata dokonali piloci wojskowi. W roku 1949 do Szwecji udało się zbiec podporucznikowi Arkadiuszowi Korobczyńskiemu, który wylądował tam szturmowym Iłem-2m3. 

Lecący z  nim mechanik poprosił o  odesłanie do Polski - i wkrótce zapewne gorzko tego pożałował. Zajęły się nim służby kontrwywiadowcze, a następnie stanął przed sądem.

Za "tchórzostwo wobec wroga" został skazany na karę długoletniego więzienia, szczęśliwie skróconą w latach Gomułkowskiej odwilży. A jakie były dalsze losy pilota? Otrzymał szwedzkie obywatelstwo, znalazł pracę, ożenił się i wiódłby zapewne spokojne życie na "zgniłym Zachodzie", gdyby nie zainteresowały się nim poniewczasie królewskie służby specjalne. 

Został skierowany na profesjonalne szkolenie i został agentem wywiadu: miał zbierać informacje o nastrojach panujących wśród załóg polskich statków zawijających do szwedzkich portów.

Później zaczęto wysyłać go też z fałszywym paszportem na zmienione nazwisko na wycieczki do PRL-u. Niestety, w 1973 roku został zdemaskowany i aresztowany przez polskie służby specjalne. Skazano go na karę śmierci, zamienioną potem na 12 lat więzienia, a koniec końców - po interwencji szwedzkich władz państwowych - po 6 latach udało mu się powrócić do domu.  

Nie zawsze komunistyczne sądy były tak łaskawe. W 1951 roku, po nieudanej próbie uprowadzenia samolotu, rozstrzelano podoficera Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie, rok później podobny los spotkał ppor. Edwarda Pytkę z tej samej uczelni, który po pościgu nad Czechosłowacją, został zmuszony do lądowania na kontrolowanym przez Rosjan lotnisku w Austrii. Udało się dopiero Franciszkowi Jareckiemu!

Ten młody oficer z eskadry stacjonującej w okolicach Słupska dostąpił zaszczytu latania na najnowszym myśliwcu produkcji radzieckiej - MiGu-15. Piątego marca 1953 roku - czyli w dniu śmierci Stalina - został wysłany na lot ćwiczebny wraz z instruktorem pilotującym drugą maszynę. W pewnym momencie udało mu się zmylić jego czujność,  błyskawicznym manewrem zejść na wysokość 200 metrów i wziąć kurs na Bornholm: duńską wyspę, gdzie według komunistycznej propagandy znajdowała się amerykańska baza wojskowa.

Jareckiemu udało się wejść na zakres komunikacji alarmowej 4 radzieckich myśliwców, które wyruszyły z zadaniem zestrzelenia go i, kryjąc się w chmurach, zdołał niezauważony dotrzeć nad lotnisko. Oblał go zimny pot, kiedy zorientował się, że żadnej bazy tam nie ma, a pas do lądowania to tymczasowa konstrukcja nieprzewidziana do przyjmowania samolotów wojskowych. Szczęśliwie udało mu się posadzić maszynę. Cała ucieczka trwała kilkanaście minut.

Wezwani przez Duńczyków specjaliści z USA nie posiadali się z radości. Rozebrali miga Jareckiego na drobne kawałki, wykonali gipsowe odlewy i po paru tygodniach - zgodnie z prawem międzynarodowym - zwrócili myśliwiec Polakom. Nasz pilot zaś otrzymał 50 000 dolarów nagrody za dostarczenie pierwszego egzemplarza tego modelu na Zachód i  wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Uzyskał tam doktorat na jednej z uczelni  technicznych, a  potem założył firmę produkującą podzespoły wykorzystywane w  amerykańskim programie kosmicznym.

Granaty w śliwkach i trotyl w torcie

W historii polskiego lotnictwa wojskowego jeszcze kilkakrotnie dochodziło do udanych ucieczek siedzących za sterami pilotów. Ponieważ jednak o życiu poza żelazną kurtyną marzyli nie tylko oficerowie lotnictwa, prędzej czy później musiało dojść do uprowadzeń samolotów cywilnych. Czarna seria rozpoczęła się w roku 1970 na podszczecińskim Goleniowie - polskim lotnisku położonym najbliżej Berlina Zachodniego. Jej inicjatorem był Zbigniew Iwanicki, który 5 czerwca wsiadł na pokład maszyny An-24 odbywającej rejs do Gdańska. Samolot do Trójmiasta nigdy nie doleciał. Iwanicki oświadczył załodze, że ma dwa granaty ręczne i... nie zawaha się ich użyć. Kapitan bez wdawania się w zbędne dyskusje skierował "antka" na lotnisko w  Kopenhadze.

Tam wysiadł uszczęśliwiony porywacz i kilku równie zadowolonych z nieoczekiwanego znalezienia się w "lepszym świecie" pasażerów. Uciekinier odsiedział później symboliczny wyrok i osiedlił się na stałe w Danii. Na naśladowców nie trzeba było długo czekać...

Już trzy tygodnie później - mimo podjętych na goleniowskim lotnisku środków zapobiegawczych - postanowiło zaryzykować dwóch następnych uciekinierów. Próbowali oni przemycić na pokład samolotu atrapę granatu ukrytą w papierowej torbie ze śliwkami. Nie zmyliło to czujności strażnika granicznego - mężczyźni zostali aresztowani, osądzeni i skazani na karę bezwzględnego więzienia. Nie odstraszyło to jednak innych!

Jeszcze w sierpniu tego samego roku rozegrał się w  przestworzach kolejny dramat. Krótko po starcie z Goleniowa kapitan samolotu PLL LOT usłyszał w słuchawkach głos zdenerwowanej stewardessy, która informowała go, że na pokładzie znajduje się porywacz z granatem w ręce (znowu!), który domaga się wpuszczenia do kabiny pilotów i skierowania maszyny do Hamburga w Niemczech Zachodnich. Pierwszemu życzeniu porywacza - Waldemara Freja - stało się zadość, ale dalsze wypadki potoczyły się zupełnie nie po jego myśli. 

Otóż piloci wzięli kurs na zachód, ale nawiązali łączność z  kontrolą lotów w  Warszawie i  poprosili o  podanie koordynatów lotniska w  Hamburgu - porywacz słyszał to wyraźnie i  uznał za standardowe działanie w takiej sytuacji. Nie dotarła jednak do niego podana na słuchawki odpowiedź, która nakazywała kapitanowi przejście na częstotliwość enerdowskiego lotniska Berlin Schönefeld i wykonywanie poleceń przekazywanych przez "niemieckich towarzyszy".

Od  tego momentu ucieczka Freja zamieniła się w sztukę teatralną, w której tylko główny aktor nie znał zakończenia. Lecące obok polskiego "antka" radzieckie migi wziął za zachodnioniemiecką asystę honorową, a rozmowy (po angielsku) z wieżą w Schönefeld za ustalanie warunków lądowania w  Hamburgu. Nieznajomość języków obcych okrutnie się na nim zemściła. 

Dopiero na płycie enerdowskiego lotniska zorientował się, że coś jest nie tak, a zachęcający go do wyjścia cywil mówi z dziwnie rosyjskim akcentem. Zdążył jednak zatrzasnąć się z kapitanem we wnętrzu maszyny i zażądać - pod groźbą odbezpieczenia granatu - kontynuowania przerwanego lotu. Na próżno! Pilotowi udało się zbiec, a Frej po krótkich negocjacjach oddał się w ręce KGB. Dostał osiem lat...

Ostatnim - i być może najgłośniejszym - porwaniem gorącego lata 1970 roku był wyczyn Rudolfa Olmy, który uprowadził odlatujący z  Pyrzowic samolot z  Katowic do Warszawy. Zajął miejsce w fotelu, trzymając w rękach tort czekoladowy, który skrywał w swym wnętrzu uzbrojoną w zapalnik kostkę trotylu. Po starcie podszedł do kokpitu i zagroził detonacją "słodkiej niespodzianki". 

I w tym momencie rozpoczęły się sceny jak z amerykańskiego filmu akcji: kapitan wykonał gwałtowny ruch wolantem, kładąc maszynę na skrzydło, aby porywacz stracił równowagę - i udało mu się. Niestety, podczas upadku uruchomił zapalnik! Kostka trotylu wybuchła, w wyniku czego Olma utracił rękę i oko, kilkunastu pasażerów doznało powierzchownych obrażeń, kilkudziesięciu zostało zbryzganych resztkami tortu. Gdyby materiał wybuchowy znajdował się w twardej obudowie - nie przeżyłby nikt...

LOT - Landing On Tempelhof

Kolejna fala porwań nadeszła dziesięć lat później jako efekt rewolucji Solidarności i  związanych z tym politycznych niepokojów - w roku 1981 zanotowano aż 10 prób uprowadzenia samolotów. Niedługo później wprowadzono w  naszym kraju stan wojenny. Kiedy zamknięto granice, a paszport - wcześniej dostępny dla nielicznych - stał się dobrem nieosiągalnym, zaczęto znów łakomym okiem spoglądać  na samoloty LOT-u jako przepustkę do odebranej przez reżim wolności. W 1982 roku doszło do trzech uprowadzeń maszyn naszego narodowego przewoźnika.

Pierwszy był kapitan Czesław Kudłek, który 12 lutego wystartował swoim Anem-24 z warszawskiego Okęcia do Wrocławia. Przy milczącej akceptacji załogi poinformował pasażerów, że z przyczyn technicznych nie może wylądować we Wrocławiu i  musi skierować maszynę do Szczecina. Służbom naziemnym przedstawił zaś inną "bajeczkę": na pokładzie miał ujawnić się terrorysta, który zażądał lotu na Tempelhof, więc rad nie rad leci do Berlina. Tuż za Odrą pojawiło się towarzystwo: uzbrojone w rakiety radzieckie migi zaczęły wymuszać awaryjne lądowanie na Schönefeld.

Nie wiedziały jednak, z jakim sprytnym lisem mają do czynienia. Czesław Kudłek udał, że będzie wykonywać ich polecenia - wysunął podwozie i zaczął podchodzić na pas w enerdowskiej części Berlina. Gdy myśliwce z rykiem silników odleciały, by nie przeszkadzać mu w manewrach, kapitan poderwał "antka", dał pełny ciąg z silników i "jednym skokiem" pokonał nad słynnym murem 15  kilometrów dzielących Schönefeld od Tempelhof. Ten wyczyn wspominany jest przez berlińczyków do dzisiaj!

Równie dramatyczny przebieg miało uprowadzenie, do jakiego doszło 30 kwietnia, tym razem na  na odwrotnej trasie: Wrocław-Warszawa. Była to akcja godna filmu, i rzeczywiście, ponad 20 lat później doczekała się wersji dokumentalnej pt. Antek puka do raju w reżyserii Krzysztofa Magowskiego. Na czym polegała jej niezwykłość? Otóż na tym, że na pokładzie samolotu siedziało aż kilkadziesiąt osób, które postanowiły razem z porywaczami udać się na emigrację. A tych było też więcej niż zazwyczaj, bo aż... ośmiu!

Kiedy maszyna znalazła się odpowiednio wysoko w  powietrzu, inicjatorzy całego przedsięwzięcia obezwładnili funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, którzy w tamtych czasach podróżowali na liniach krajowych i zagranicznych dla zapobieżenia tego typu wypadkom. Potem, mając za sobą zdesperowanych pasażerów, grzecznie poprosili załogę o zmianę trasy do Norymbergi. Niestety, paliwa w bakach było zbyt mało na taką eskapadę, więc  "tradycyjnie" stanęło na... Tempelhof. I  tym razem pojawiły się myśliwce z  czerwoną gwiazdą, jednak piloci znów wykazali się odwagą i zimną krwią. Dociągnęli samolot do Berlina Zachodniego - gdy ludzie na pokładzie zobaczyli w dole kolorowe reklamy i eleganckie samochody, kamień spadł im z serca. Udało się!

Ostatnie porwanie owego feralnego roku miało miejsce w listopadzie i  ma symboliczną wymowę: do lądowania na Tempelhof zmusił pilotów polskiego samolotu funkcjonariusz ZOMO Piotr Winogrodzki, który miał ochraniać załogę przed uprowadzeniem. Było to w  czasie, kiedy na Zachodzie żartobliwie odczytywano nazwę LOT jako skrót od Landing On Tempelhof (lądowanie na Tempelhof), a po Polsce krążyła równie dowcipna wersja: Linie Okęcie-Tempelhof. Polska znalazła się w światowej czołówce statystyk uprowadzonych samolotów. Na szczęście na krótko - już kilka lat później Polacy uzyskali możliwość bezwizowego podróżowania do Berlina Zachodniego i porwania skończyły się raz na zawsze.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy