Niemieccy kamikaze. Samobójcza broń Hitlera

Fieseler Fi 103R Reichenberg był pilotową wersją słynnego pocisku V-1 /Wikimedia Commons – repozytorium wolnych zasobów /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Prócz słynnych V- i V-2, Niemcy skonstruowali kilka innych broni odwetowych. Wiele z nich miało samobójczy charakter.

Młody podporucznik ponownie zerknął na mapę i pochylił się nad kartką z obliczeniami. Po raz kolejny sprawdził odległość do celu, zużycie oraz zapas paliwa. Liczby mówiły same za siebie. Zrozumiał, że z tej wyprawy nie wróci. Spojrzał na płytę lotniska, gdzie stał jego Mistel - i zaczął liczyć na nowo.

W lutym 1945 roku było już wiadomo, że koniec wojny zbliża się wielkimi krokami. Jednak właśnie wtedy w RSHA przypomniano sobie o dawno porzuconym planie Żelazny Młot. Operacja przewidywała atak bombowy na olbrzymie kombinaty energetyczne Związku Radzieckiego. Zniszczenie tylko jednego takiego molocha pod Moskwą poważnie osłabiłoby sowiecki przemysł
zbrojeniowy.

Reklama

CZYTAJ WIĘCEJ: Polscy kamikaze. Chcieli oddać życie za ojczyznę

Do misji postanowiono użyć dziwacznej konstrukcji zwanej Mistelem. Było to połączenie myśliwca z bombowcem - ten drugi nie miał załogi, ale za to był nafaszerowany
materiałami wybuchowymi. Pilot znajdujący się w maszynie zamontowanej na grzbiecie tej gigantycznej bomby miał za zadanie nakierować ją, a następnie wyczepić swój samolot i uciec. Śmiercionośna
broń zmierzała w tym czasie wytyczonym kursem, by na końcu uderzyć w cel.

KG 200

Zadanie zniszczenia elektrowni otrzymał oczywiście pułk KG 200. Do akcji wyznaczono blisko 100 ludzi. Mieli przed sobą prawie 15-godzinny lot, w większości nad terenem wroga. Zasięg maszyn był niewystarczający, dlatego w drodze do celu myśliwce miały pobierać paliwo ze zbiorników podczepionych bombowców. Była to samobójcza misja.

W lutym 1945 roku żaden niemiecki samolot nie mógł wrócić spod Moskwy. Mimo to piloci wiedzieli, że muszą wykonać rozkaz. Nikt nie odważył się powiedzieć głośno, że nie poleci. Żołnierze codziennie oglądali zdjęcia wybranych do wysadzenia elektrowni i planowali akcję. Z "nosicieli" wymontowali nawet uzbrojenie! Ryzykowali przeprawę bezbronną maszyną tylko po to, by "odchudzić"
ją o kilka kilogramów. Lżejsza miała szanse po zrzuceniu ładunku dotrzeć bliżej swoich...

Ostatni lot

Nadszedł czas "ostatniego lotu", czekano wyłącznie na odpowiednią pogodę. Wraz z przejaśnieniami - dosłownie godziny przed startem - nad ich lotniskiem pojawiły się jednak amerykańskie bombowce. Niemieccy piloci chyba jedyny raz w trakcie tej wojny ucieszyli się na widok zniszczeń poczynionych przez wroga. Na płycie pozostały tylko dopalające się wraki ich niedoszłych "latających trumien".
Zrozumieli, że jeszcze trochę pożyją.

CZYTAJ WIĘCEJ: Mistel. Protoplasta współczesnych pocisków kierowanych

Samobójcza bomba

Od wysoko lecącego bombowca oddzielił się malutki samolot, który po chwili zaczął ostro pikować. Obserwujący manewry oficer SS z charakterystyczną blizną na policzku nie krył zdenerwowania. Poprzednia
próba zakończyła się tragicznie, lotnik zginął. "Na razie wszystko wygląda dobrze" - pomyślał. W tej samej chwili od maszyny coś odpadło, nagle zmieniła kierunek i po kilku sekundach runęła na ziemię, grzebiąc w szczątkach kolejną ofiarę.

Podobno na pomysł stworzenia pilotowanej wersji latającej bomby wpadł sam Otto Skorzeny, nazywany pierwszym komandosem III Rzeszy i najgroźniejszym człowiekiem w Europie. Nowej eskadrze nadano imię Leonidasa - na cześć króla, który na czele 300 Spartan powstrzymał Persów pod Termopilami.

Teraz równie ambitne zadanie stanęło przed setką ochotników, którzy zgłosili się do jednostki. Większość nie miała do tej pory właściwie nic wspólnego z lotnictwem, ale skusiła ich perspektywa szkolenia w "szpiegowskim pułku". Wybrano 70 z nich, a ponadto dołączono około 30 ludzi z różnych oddziałów podległych Skorzenemu.

Rozpoczęto loty treningowe na szybowcach. W międzyczasie przekształcono kilka pierwszych V-1 w wersje osobowe. Wielu żołnierzy łudziło się, że po skierowaniu pocisku na cel uda im się wyskoczyć ze spadochronem, ratując w ten sposób życie. Jednak szansa opuszczenia pikującej z prędkością blisko 800 km/h bomby wynosiła mniej niż 1:100!

Legion straceńców

W czasie gdy legion straceńców - jak zaczęto ich wkrótce nazywać - szkolił się, trwały próby nowej konstrukcji w locie. Kiedy dwaj pierwsi wyznaczeni do zadania "spartanie" się rozbili, feldmarszałek Erhard Milch zakazał dalszych testów. Również Skorzeny był bliski poddania się, ale w tym momencie z pomocą przyszła mu najsłynniejsza pilotka III Rzeszy: Hanna Reitsch. Mimo formalnego zakazu dokonała
oblotu maszyny i odkryła przyczyny poprzednich katastrof.

Wkrótce wszystko było gotowe, jednak sytuacja Niemiec na froncie pogarszała się z każdym dniem. Także dowództwo KG 200 było coraz mniej przychylne szafowaniu życiem młodych ludzi w obliczu nieuchronnie zbliżającej się klęski. Na początku marca 1945 roku pułkownik Werner Baumbach rozkazał rozwiązać dywizjon i odesłać żołnierzy do macierzystych jednostek.

Jak się okazało, zrobił to w ostatniej chwili - szef SS Heinrich Himmler już planował straceńcze ataki z wykorzystaniem pilotowanych V-1...

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy