Nalot na Tokio. Tragiczniejszego nie było

Bombowiec B-29 nad japońskim miastem /US Army /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki nie uczyniły takich szkód i nie zabiły tylu ludzi, co nalot na Tokio. W nocy z 9 na 10 marca 1945 roku w ciągu kilku godzin z powierzchni ziemi zniknął obszar wielkości Chorzowa.

Już po ataku na Pearl Harbour, Amerykanie szukali sposobu, aby dokonać nalotu odwetowego na wyspy japońskie. Udało im się to dopiero 18 kwietnia 1942 roku, kiedy z pokładu lotniskowca "Hornet" wystartowały bombowce B-25 pod dowództwem ppłk. Jamesa H. Doolittle. Był to jednak jedynie nalot propagandowy, mający pokazać, że "możemy i będziemy się odgryzać Japonii".

Pierwszy nalot strategiczny z prawdziwego zdarzenia miał miejsce dopiero 23 października 1943 roku, kiedy startujące z Chin bombowce B-29 zrzuciły bomby na fabrykę Nakajima, leżącą koło Tokio. W kwietniu następnego roku rozpoczęto operację "Matterhorn", podczas której atakowano kolejne cele w japońskich miastach. Jednak naloty prowadzone z Chin, nie tylko wymagały wielkich nakładów, ale także nie dawały oczekiwanych rezultatów. Wkrótce, po dziewięciu rajdach, zaprzestano kolejnych prób. Sytuacja zmieniła się dopiero, kiedy Amerykanie zajęli Mariany.

Reklama

XXI Bomber Command

Wyspa Saipan, będąca częścią Marianów, leży zaledwie 2500 km od Tokio. Pozwalało to już na dużo swobodniejsze działanie bombowców. Jeszcze, kiedy na Saipanie, Tinianie i Guam trwały walki, amerykańscy saperzy rozpoczęli budowę pasów startowych. Pierwsze Boeingi B-29 Superfortress wylądowały na Marianach 12 października 1944 roku. Po serii lotów szkoleniowych 1 listopada wysłano nad Tokio pierwszy samolot rozpoznawczy.

Nieco ponad trzy tygodnie później, 24 listopada, nad Japonię ruszyła wyprawa bombowa. 111 B-29 miało zbombardować zakłady Musashino leżące na przedmieściach Tokio. Z powodu znacznej wysokości lotu i silnego wiatru poniżej wysokości lotu, jedynie 24 bombowce zrzuciły bomby na cel. Pozostałe trafiły w instalacje portowe. Amerykanie stracili jeden samolot.

Kolejne trzy rajdy nad Tokio miały miejsce od 27 listopada do 3 grudnia. Znów na przeszkodzie stanął silnie wiejący wiatr, który rozrzucał bomby. Nalot wykonany w nocy z 29 na 30 listopada był tak niecelny, że dowództwo 12 Armii Powietrznej uznało go za kompletną porażkę i marnowanie paliwa.

Kolejne rajdy kończyły się podobnie. Na przykład 27 grudnia, podczas nalotu na fabrykę Musashino, ani jedna bomba nie trafiła w cel. Podobnie zakończył się nalot na Nagoję. Tym razem z wykorzystaniem bomb zapalających. Kolejny raz winnym niecelnego bombardowania był wiatr - rozrzucił bomby na dużej przestrzeni, a niewielkie ogniska pożarów udało się strażakom szybko opanować.

Dowództwo 12 Armii postanowiło zastąpić generała brygady Haywooda Hansella, bardzo doświadczonym gen. dywizji Curtisem LeMayem, byłym dowódcą 3 Dywizji Bombowej ze składu 8 Armii Powietrznej. A do niedawna dowódcy XX Bomber Command. Uznano, że skoro potrafił usprawnić działania lotnictwa bombowego w Chinach, to poradzi sobie i na Pacyfiku.

"Brutalny LeMay"

Pierwsze naloty pod dowództwem LeMay’a nie doprowadziły do znaczącej poprawy. Dopiero 4 lutego 1945 roku dokonano nalotu na Kobe, który został uznany za skuteczny. Po 19 lutego LeMay postanowił przeanalizować dotychczasową taktykę i wyciągnąć z porażek wnioski.

Zauważył, że samoloty lecące na wysokości 9 tysięcy metrów napotykają po drodze bardzo silne prądy atmosferyczne, które rozpraszają formację. W dodatku podczas dolotu do celu na wysokości od 4 do 6 tysięcy metrów pojawiała się często gruba warstwa chmur i silny wiatr, co znacznie utrudniało nawigację i celowanie. Skutek był taki, że większe koszty ponosili amerykanie w robotogodzinach i paliwie, niż wynosiły straty Japończyków na ziemi.

Gwoździem do trumny dawnej taktyki był nalot z nocy 24 na 25 lutego. Tej nocy 174 bombowce zrzuciły na Tokio bomby zapalające ze średniej wysokości. Udało się zniszczyć obszar 4 kilometrów kwadratowych z niewielkimi stratami własnymi. LeMay doszedł do wniosku, że naloty punktowe są bezcelowe, a należy atakować całe obszary zurbanizowane. Zwłaszcza, że drewniana zabudowa większości japońskich miast była wręcz wymarzonym celem dla bomb zapalających. W dodatku naloty przeprowadzane z wysokości 1500 metrów miały być bardziej niszczycielskie.

Operacja "Meetinghouse"

LeMay nową taktykę wypróbował na Tokio już 4 marca. Nad miasto poleciało 159 bombowców. Nalot uznano za skuteczny. W kolejnych dniach dowództwo zbierało dane meteorologiczne i analizowało poprzedni nalot. Specjaliści zauważyli, że od 8 marca zaczną się dość wietrzne dni. Silny wiatr miał ułatwić rozprzestrzenianie się ognia. Kolejny nalot wyznaczono na noc z 9 na 10 marca.

Z Marianów wystartowało 334 B-29, większość z nich niosła w sobie około 6 ton bomb kasetowych E-46. W każdej z nich mieściło się 38 bomb zapalających M-69. Każda była zwykłą stalową rurą o długości 51 centymetrów i masie 2,7 kilograma. Niektóre bomby kasetowe były wypełnione bombami M-47, które służyły za zapalniki dla bomb M-69. Była to iście diabelska mieszanka.

Nad cel dotarło 279 bombowców. Leciały na wysokości od 700 do 1500 metrów. Bardzo nisko jak na strategiczne bombowce.

- B-29 zawsze latały bardzo wysoko. Były ledwie punkcikami na niebie. Tym razem leciały bardzo nisko. Były ogromne. Wydawać się mogło, że sięgnęłabym je ręką - wspomina tamtą noc Yoshiko Hashimoto, jedna z ocalałych z nalotu.

Pierwsze B-29 zrzuciły bomby tworząc na terenie dzielnic Koto i Chuo wielki, płonący znak "X", który miał być punktem celowania dla kolejnych bombowców. W ciągu kolejnych dwóch godzin pozostałe bombowce zrzuciły w simie 1665 ton bomb zapalających. Bomby M-69 wybuchały 3-5 sekund od uderzenia zapalnika w dach budynku, rozrzucając wokół płonący napalm. Ogień podsycał biały fosfor z bomb M-47. Na ziemi tworzyło się piekło.

Piekło na ziemi

- Około północy pierwsze Superfortece zrzuciły setki pojemników zawierających cylindryczne bomby, nazywane "koszami kwiatów Mołotowa". Powstało pięć wielkich pożarów. Kolejne samoloty zrzucały bomby na ten teren - pisał Robert Guillain, francuski dziennikarz mieszkający wówczas w Tokio.

- Tamtej nocy było bardzo zimno - wspomina Kichiko Kiyo-oka, wówczas dwudziestojednoletnia sekretarka. - Wiał silny wiatr. Oczekiwaliśmy tego nalotu. Nie mogliśmy spać. W pewnym momencie usłyszałam siostrę: Nadlatują! - mówiła. Podniosłam głowę i zobaczyłam ogromne samoloty nad sobą.

Kiedy spadły pierwsze bomby, siostry, wraz z rodzicami, zaczęły uciekać do parku Sumida. Silny wiatr podsycał płomienie. Rozpętała się burza ogniowa. Płomienie pędziły szybciej od biegnącego człowieka. Jedyną szansą wydawała się ucieczka do rzeki.

- Było to zgubne - mówi Teruo Kanoh, wówczas czternastoletni chłopiec. - Budynki na obu brzegach rzeki płonęły. Ludzie wbiegali na mosty, ale z naprzeciwka biegli inni. Na moście Kototoi znalazło się bardzo dużo ludzi. Nie było miejsca, a oba brzegi płonęły. Zaczęli skakać do wody.

- Zobaczyliśmy, że most jest pełen ludzi - wspomina Kiyo-oka. - Tato powiedział, żebyśmy zeszli pod most, ale było coraz goręcej. Zaczęłam się palić. Wskoczyliśmy do lodowatej wody.

Temperatura rzeki Sumida wynosiła około 0 st. C. Na wodzie miejscami był cienki lód. Okutani w ciężkie płaszcze tokijczycy, albo szybko tonęli, albo zamarzali.

- Ludzie na moście zaczęli się palić i wpadali do rzeki. Skwierczeli. Mi też tliły się włosy, więc polewałam się wodą - opowiada Kiyo-oka. - Zamarzałam. Spojrzałam na most i pomyślałam, że ogrzeję się płonącymi ciałami, które spadły na dół. I tak się ogrzewałam. Uratowało mi to życie. Wiele osób zamarzło.

- Ludzie myśleli, że schronią się na moście - mówi z kolei Hashimoto. - Po drugiej stronie rzeki były magazyny. Kiedy dotarł tam podmuch ognia widziałam jak eksplodują, a z nimi ludzie. Znikali dosłownie w płomieniach.

- Smród był okropny - Kiyo-oka nie kryje wzruszenia. - Przez wiele lat nie mogłam jeść smażonych ryb, bo zapach przypominał mi płonące wówczas ciała.

Morze ognia

- Piekło nie mogło być gorętsze - pisał Guillain.

- Było tak gorąco i jasno, że nie można było zobaczyć przyrządów w kabinie - wspominał Charles Phillips, jeden z pilotów B-29. - Turbulencje były tak wielkie, że jestem pewien, że jeden samolot został podrzucony brzuchem do góry przez gorący podmuch powietrza. Rozpadł się na trzy części wprost nad celem. To było piekło.

Na ziemi ogniowa burza roznosiła się z prędkością huraganu. Wkrótce nawet w rzece nie było bezpiecznie. "Temperatura pożaru była tak wysoka, że w niektórych miejscach woda w kanałach zaczęła się gotować, metal topniał, a budynki i ludzie wybuchali spontanicznie w płomieniach." - pisał John Dower.

Początkowo tokijskie służby szacowały, że na skutek nalotu zginęły 83 793, a ponad 40 tysięcy zostało rannych. Później policzono, że w płomieniach zginęło ponad 110 tysięcy osób. Drugie tyle zostało rannych. Spłonęło ponad 260 tysięcy budynków na obszarze około 40 kilometrów kwadratowych. Ponad milion osób w ciągu kilku godzin straciło dach nad głową. Amerykanie stracili 27 bombowców i około 250 lotników.

Amerykanie taktykę wypróbowaną nad Tokio kontynuowali w kolejnych miesiącach nad innymi wielkimi miastami Japonii, jednak już ma mniejszą skalę. Nalot z 9/10 marca 1945 roku był najbardziej niszczycielskim nalotem bombowym w historii. Znacznie bardziej niż nalot na Drezno, a nawet ataki na Hiroszimę i Nagasaki.

Źródła:

Robert Guillain, "I Saw Tokyo Burning: Eyewitness Narrative from Pearl Harbor to Hiroshima", Jove Pubns., 1982

Martin Caidin, "A Torch to the Enemy: The Fire Raid on Tokyo", Balantine Books, 1960

John Dower, "War Without Mercy", 1986

Robert F. Dorr, “B-29 Superfortress Units of World War 2", Oxford: Osprey Publishing, 2002

Wspomnienia za: JapanAirRaids.org

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia | II wojna światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy