Katastrofy lotnicze w PRL

Komunistyczne władze utajniały okoliczności wszystkich tragicznych zdarzeń. Taktyka dezinformacji okazała się skuteczna: mgła tajemnicy, która w czasach PRL zawisła nad wypadkami polskich samolotów, wciąż nie opadła. Przedstawiamy trzy wstrząsające katastrofy lotnicze, wokół których nadal nie brakuje znaków zapytania.

Bombowiec spadł na robotników układających trakcję tramwajową niczym grom z jasnego nieba. Pe-2 pojawił się i… błyskawicznie zniknął. A przynajmniej oficjalnie, bo katastrofa, do której doszło 10 czerwca 1952 roku w centrum Poznania, została utajniona. Ubecy zastraszyli świadków i rodziny ofiar, reżimowe media milczały.

Efekt? Tragedia z czasów stalinowskiego terroru została wyparta z pamięci zbiorowej na ponad pół wieku, nie mówiono o niej nawet w prywatnych rozmowach. Bomba wybuchła w 2007 roku, gdy w lokalnej gazecie opublikowano sensacyjny materiał opisujący wypadek, w którym zginęło trzech pilotów i co najmniej sześciu cywilów. Dziś wiemy, że od zakończenia II wojny światowej w kraksach samolotów Ludowego Wojska Polskiego śmierć poniosło co najmniej 600 żołnierzy.

Reklama

Interes socjalistycznego państwa wymagał, by takie zdarzenia, „godzące w autorytet armii”, utrzymywać w ścisłej tajemnicy, lecz partyjne władze do minimum ograniczały też przekazy o wypadkach maszyn cywilnych. Jeśli w prasie pojawiały się jakieś informacje, to miały formę lakonicznych komunikatów: czas i miejsce incydentu, numer lotu, liczba ofiar.

Do końca lat 70. XX wieku ujawniane przyczyny zdarzenia zawsze były takie same: choć istniały „okoliczności łagodzące” – np. złe warunki atmosferyczne lub drobna usterka – to winę na ogół ponosił pilot.

Spokojnie, to tylko awaria

Dla 44 pasażerów i czterech członków załogi lot z Warszawy do stolicy Dolnego Śląska omal nie był ostatnim. Dwudziestego czwartego stycznia 1969 roku, tuż przed 17:30, kontrolerzy z lotniska Wrocław Strachowice ostrzegli pilotów An-24 o fatalnej widoczności – znacznie poniżej minimum dozwolonego podczas lądowania.

Mimo to kapitan Rudolf Rembieliński nie przerwał procedury schodzenia z wysokości. Czemu to zrobił? Nie wiadomo; niektórzy podejrzewają, iż chciał zanurkować pod chmury, by sprawdzić, czy uda mu się cokolwiek zobaczyć. Skutki tej decyzji były fatalne.

Popularny „Antek” zahaczył skrzydłem o drzewo, przechylił się o 40 stopni, ryjąc przy okazji kilkadziesiąt metrów terenu, a następnie zerwał przewody linii wysokiego napięcia oraz trakcji PKP. Zanim maszyna mknąca z prędkością ponad 200 km/h rozbiła się na peryferiach wrocławskiego osiedla Muchobór Wielki, zniszczeniu uległo też wysunięte podwozie – koła spadającego antonowa staranowały słup oświetleniowy.

To cud, że wszyscy przeżyli. Tylko parę osób odniosło niegroźne obrażenia. Ściągnięte naprędce ekipy ratunkowe udzieliły im pierwszej pomocy. Po paru godzinach przyjechał autobus, który zawiózł pasażerów pod biuro LOT-u mieszczące się w centrum miasta. Tam kazano im się… rozejść! Ludzie posłusznie wykonali polecenie, poszli na przystanek i rozjechali się do domów.

Ustalono później, że przyczyną wypadku było złamanie zasad bezpieczeństwa lotu – lądowanie poniżej obowiązujących minimów. Jaka kara spotkała Rembielińskiego i drugiego pilota? Nie wiadomo. W państwowych archiwach nie został praktycznie żaden ślad po tym incydencie.

W dobie PRL ukazał się tylko jeden reportaż opisujący dramatyczne wydarzenia. Utrzymany był w żartobliwym tonie. Autor przekonywał, że rozbitkowie z humorem podeszli do niecodziennej sytuacji. Ot, taka śmieszna historia, o której można opowiadać znajomym…

Czy leci z nami pilot?

Trzy miesiące później doszło do jednej z najbardziej zagadkowych katastrof lotniczych w czasach Polski Ludowej. Drugiego kwietnia 1969 roku na północnym stoku Policy w Beskidach roztrzaskał się samolot pasażerski lecący z Warszawy do Krakowa.

Na jego pokładzie znajdowało się 47 podróżnych i 6 członków załogi. Nie przeżył nikt. Wśród ofiar znaleźli się m.in.: były szef resortu leśnictwa Stanisław Tkaczow oraz 14-letni syn ówczesnego ministra komunikacji Piotra Lewińskiego.

Informację o kraksie jeszcze tego samego dnia podało Radio Wolna Europa – dziennikarze sugerowali, że maszyna została porwana. Sensacyjna wiadomość błyskawicznie obiegła cały kraj. Szeptano, że za uprowadzeniem An-24 stał desperat, który chciał uciec na Zachód: sterroryzował załogę i nakazał lecieć na niewielkiej wysokości, aby samolot był nieuchwytny dla radarów. Tę hipotezę miała potwierdzać trasa obrana przez antonowa – w stronę granicy z Czechosłowacją. To była najprostsza droga do Wiednia...

Okoliczności tragedii były niezwykłe. Widoczność była dobra, a załoga nie zgłaszała żadnych kłopotów z maszyną. Dlaczego więc kapitan przeoczył stolicę Małopolski i zboczył z kursu, rozbijając się ok. 50 km od docelowego lotniska?

Zarejestrowane rozmowy siedzącego za sterami Czesława Dolińskiego z kontrolerami lotu wskazywały, że załoga nagle… przestała się orientować w położeniu „Antka”. Tej wiadomości nie można było ujawnić, ale eksperci powołani do wyjaśnienia przyczyn wypadku musieli błyskawicznie wydać oświadczenie, by choć trochę uciszyć szerzące się plotki.

W lakonicznym komunikacie stwierdzono, że do kraksy doszło z winy pilotów i obsługi naziemnej albo wad systemu nawigacji. Opinia publiczna nie została poinformowana o szczegółach śledztwa, które nadal trwało. Dopiero trzy miesiące po tragedii komisja przedstawiła najwyższym dygnitarzom państwowym tajny raport, w którym wykluczono porwanie.

Stwierdzono natomiast, że kapitan Czesław Domański ukrył przed zwierzchnikami chorobę serca. Według biegłego patologa podczas lotu doznał zawału, reszta załogi próbowała go ratować, tymczasem pozostawiony bez nadzoru antonow leciał ku katastrofie.

Takie tłumaczenie nie przekonało jednak Lewińskiego. Z jego inicjatywy powołano kolejny zespół, który doszedł do odmiennych wniosków: stan zdrowia Domańskiego nie miał żadnego wpływu na przebieg wydarzeń, a w chwili wypadku obaj piloci siedzieli za sterami.

Z nieznanych powodów lotnicy po prostu mieli się zgubić, więc obrali kurs wyłącznie na podstawie informacji przekazywanych im przez obsługę naziemną. A kontrolerzy złamali przepisy i korzystali z danych urządzenia radiolokacyjnego, które nie posiadało atestu i błędnie pokazywało położenie An-24!

Ostatecznie odpowiedzialnych za zaniedbania postawiono przed sądem, ale na wniosek prokuratora postępowanie zostało umorzone. Za jedynego winnego uznano Czesława Domańskiego. Operator radaru z Balic niedługo później dostał pozwolenie na wyjazd do Skandynawii.

Wypadek czy... wyrok śmierci?

Przedłużyły się rozmowy w ministerstwie, więc zamiast pojechać pociągiem, towarzysze przylecą na lotnisko w Goleniowie, a stamtąd zostaną dowiezieni samochodami – ta informacja o zmianie środka transportu, którym polsko-czechosłowacka delegacja miała dotrzeć do miasta, nie zdziwiła nikogo z KW PZPR w Szczecinie. Wszyscy znali takie „rozmowy”: zmrożona wódeczka, astrachański kawior…

Decyzja dygnitarzy była nieodwołalna: należący do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego An-24 wystartował z Warszawy ok. 21:30. A nie powinien, bo późnym wieczorem 28 lutego 1973 roku na północy kraju panowały fatalne warunki pogodowe. Lot przebiegał jednak bez zakłóceń. Minister spraw wewnętrznych Wiesław Ociepka pewnie żywo dyskutował z dwoma czechosłowackimi prominentami – szefem MSW Radkiem Kaską oraz Michalem Kudzejem.

W jakich humorach byli pozostali pasażerowie: sześciu wysokich rangą oficerów polskiej bezpieki i BOR-u oraz czworo przedstawicieli aparatu bezpieczeństwa zza południowej granicy? Tego się nigdy nie dowiemy. Kwadrans przed godziną 23 polscy piloci rozpoczęli procedurę lądowania. Na oczach obsługi naziemnej maszyna nagle zaczęła gwałtownie tracić wysokość i wkrótce zniknęła z pola widzenia.

O 22:52 kontrolerzy usłyszeli potężny wybuch – gdy samolot zderzył się z ziemią, momentalnie eksplodowały zbiorniki z paliwem. Nikt nie miał szans, by przeżyć. Szczątki ciał osiemnastu osób, w tym pięciu członków załogi, zostały rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrów.

Co się stało podczas ostatnich siedmiu minut lotu? Odpowiedź na to pytanie miał znaleźć zespół złożony z naszych najwybitniejszych ekspertów, do których dołączył specjalista przysłany przez władze czechosłowackie.

Lakoniczna informacja o wypadku została ujawniona 1 marca i natychmiast wywołała nad Wisłą falę spekulacji. Większych podejrzeń nie wzbudził cel podróży gości zza południowej granicy, czyli wizyta w szczecińskim porcie. Bratni kraj nie ma dostępu do morza, więc tamtejsi dygnitarze często odwiedzali najbliższe okno na świat. Jednak śmierć szefa resortu siłowego podczas zagranicznej delegacji? To musiał być sabotaż!

Katastrofę miały spowodować czechosłowackie służby na zlecenie jednej z frakcji partii rządzącej. Według innych hipotez za zamachem stała SB albo KGB. Przyczyn dopatrywano się również w słowiańskiej fantazji pilotów – chcieli zaimponować ważniakom z Pragi, a ich brawura skończyła się tragicznie. Jednak większość powtarzała inną plotkę: pijane towarzystwo urządziło libację, a lotnicy nie odmówili poczęstunku...

Tymczasem komisja ustaliła, że na pokładzie nie doszło do wybuchu, urządzenia radarowe i wysokościomierze działały prawidłowo, prędkość maszyny była dostosowana do warunków, a załoga postępowała zgodnie z instrukcjami.

Pod Goleniowem miało dojść do nieszczęśliwego zbiegu okoliczności: nagłe starcie ciepłego i zimnego powietrza spowodowało oblodzenie skrzydeł antonowa i maszyna wpadła w turbulencje, których nie dało się opanować.

Do dziś nie rozwiązano jednej tajemnicy: czy to możliwe, by doświadczeni piloci popełnili tak szkolny błąd i przed lądowaniem nie włączyli instalacji zapobiegającej osadzaniu się lodu na powierzchniach sterowych?

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy