Masakra nad Sand Creek. Gdzie zniknęły miliony Indian?

Reklama

Misja "krzewienia cywilizacji", jakiej Europejczycy podjęli się w Ameryce Północnej, zapisała się na kartach dziejów wyjątkowo krwawo. Gwałty, epidemie, egzekucje... Ofiary wśród Indian liczy się w milionach, niektórzy nawet skalę ludobójstwa określają mianem holokaustu, choć przed używaniem tego terminu bardzo wzbraniają się współcześni historycy.

Zróbcie z nimi porządek! - wycedził przez zęby pułkownik John Chivington, dowódca oddziału milicji z Kolorado, dając tym samym rozkaz do ataku. Był wczesny poranek 29 listopada 1864 roku. Niemal w tym samym momencie blisko 700 żołnierzy, których miał pod bronią, otworzyło ogień do kompletnie zaskoczonych Indian. Dwustuosobowa grupa Czejenów i Arapahów, głównie dzieci, kobiet i starców, nie miała żadnych szans. W obozowisku nad strumieniem Sand Creek znajdowali się jedynie ci, którzy nie byli zdolni polować na bizony.

Gdy żołnierze wystrzelali cały zapas amunicji, sięgnęli po szable i dobili rannych. Świadkowie tamtych dramatycznych wydarzeń opowiadali później straszliwe historie. Wiele zwłok oskalpowano; mundurowi obcinali też martwym ofiarom palce, nosy, uszy, a nawet jądra. Makabryczne trofea zabrali ze sobą. Grozę sytuacji dopełniał widok dziesiątek martwych dzieci z roztrzaskanymi czaszkami. Kilku kobietom w ciąży wycięto z brzuchów płody. Jeden z ocalałych opowiadał, że biali urządzili sobie także zawody w strzelaniu do celu, którym był... trzyletni nagi chłopiec.

Masakra nad Sand Creek uznawana jest za jeden z najbardziej okrutnych aktów barbarzyństwa, jakiego dopuścili się amerykańscy żołnierze. Z  premedytacją zaatakowali bezbronnych i z zimną krwią zabili ponad 160 osób. A to i tak ledwie promil całkowitej liczby Indian, którzy zginęli w wyniku naporu "cywilizacji". Według najnowszych szacunków mogło ich być nawet kilkanaście milionów!

Reklama

Zderzenie cywilizacji

Do spotkania Indian i Europejczyków doszło w 1492 roku wraz z odkryciem Nowego Świata przez Krzysztofa Kolumba. Kolejne ekspedycje zasiedlały coraz to nowe tereny obu Ameryk. Autochtonów uważano za pół nagich dzikusów, których należy ucywilizować. Było to bowiem coś więcej niż zetknięcie się dwóch ludów. Doszło do starcia odmiennych systemów myślenia i kultur, z których jedna rościła sobie prawo do decydowania o losie drugiej. Na ironię zakrawa fakt, że USA, imperium chlubiące się umiłowaniem wolności i demokracji, wyrosły na gruzach autorytarnych praw, a nawet - zdaniem niektórych - ludobójstwa.

Kiedy w 1607 roku Anglosasi zaczęli kolonizować tereny dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, nie okazali się wcale mniej brutalni niż ich hiszpańscy poprzednicy w krajach Ameryki Łacińskiej. Kolejne pokolenia "pielgrzymów", już Amerykanów, za wszelką cenę dążyły do podporządkowania sobie tubylców. Nierzadko w drastyczny sposób. Hasło: "Dobry Indianin to martwy Indianin", przypisywane Philipowi Sheridanowi, generałowi armii USA, cieszyło się popularnością niemal do końca XIX wieku. Podobnie jak: "Zabij Indianina, uratuj człowieka", nazywane przez niektórych dewizą kulturowego terroryzmu kolonizatorów.

Myśląc o Indianach zamieszkujących w przeszłości tereny tzw. Dzikiego Zachodu, często popełniamy błąd, traktując ich jako jednolitą grupę. Tymczasem na tym obszarze żyło wówczas wiele plemion, które nie tylko różniły się pod względem kulturowym i językowym, ale również toczyły ze sobą wojny. Anglosasi dopiero z czasem zaczęli je rozpoznawać, zapamiętując, że spotkanie z Apaczami i Irokezami niemal zawsze skończy się walką, natomiast wodzowie Siuksów czy Czejenów są bardziej skorzy do zawierania sojuszy.

Ile było warte życie Indianina?

Z upływem czasu i ekspansją kolonialną na zachód wzrastała brutalność konfliktu. Nie wszyscy tubylcy chcieli się asymilować i często walczyli w obronie swoich ziem. Przemoc rodziła przemoc. W 1756 roku władze kolonii Pensylwania wydały uchwałę, która przyznawała 130 dolarów każdemu, kto dostarczy skalp Indianina; skórę zdartą z czaszki Indianki wyceniono na 50 dolarów.

Biali kolonizatorzy zaczęli też tworzyć rezerwaty, do których spychali Indian, zabraniając ich opuszczania. Większość takich "obszarów zamkniętych" powstała w drugiej połowie XIX wieku na podstawie dyskryminujących ustaw. Władze stanowe interpretowały je wyjątkowo rygorystycznie. Przykładowo Dakota Północna ogłosiła, że do końca stycznia 1876 roku wszyscy Indianie mają znaleźć się w rezerwatach, w przeciwnym razie zostaną zabici.

Atmosferę wzajemnej wrogości dopełniła gorączka złota, którą w latach 60. i 70. XIX wieku przeżywała Ameryka. Wojsko zapewniające poszukiwaczom ochronę toczyło wówczas regularne walki z Indianami, którym z dnia na dzień odmówiono wstępu do ich własnych wiosek. Niedługo później, na mocy tzw. ustawy o powszechnym podziale ziemi z 1887 roku, okrojono przyznane Indianom tereny.

Szlak łez

W historii relacji amerykańsko-indiańskich jest wiele niechlubnych rozdziałów, które splamiły honor "cywilizowanych" białych. Wystarczy wspomnieć śmierć 4 tysięcy Czirokezów w czasie przymusowych przesiedleń plemion południowych do Oklahomy w latach 30. XIX wieku (zob. mapę obok). Do przebycia setek kilometrów, i to zimą, zmuszono blisko 15 tysięcy Indian. Wędrówki nie przeżył niemal co czwarty z nich. Wielu zmarło w drodze z wycieńczenia, ci zaś, którzy próbowali uciec, byli ścigani przez żołnierzy eskorty. Schwytanych czekał stryczek. Z powodu tych dramatycznych wydarzeń trasę, którą przemierzyli Indianie, nazwano Szlakiem Łez.

Wspomniana masakra nad Sand Creek nie była jedyną rzezią Indian, która zbulwersowała amerykańską opinię publiczną. Co ciekawe, wódz Czejenów, Czarny Kocioł, który jako jeden z nielicznych przeżył atak z 1864 roku, zginął cztery lata później w podobnej zasadzce zorganizowanej przez podpułkownika George’a Custera nad rzeką Washita w Oklahomie. Tym razem "dzikich" zaatakowano w nocy. Dlaczego? Ponieważ ośmielili się opuścić wyznaczone im przez władze miejsce pobytu. Wyruszyli na polowanie, bo do rezerwatu przestały przychodzić zapowiedziane przez rząd dostawy żywności.

Samowola Indian nie spodobała się dowódcom amerykańskiej armii, którzy wykorzystali nadarzającą się okazję: wysłali żołnierzy z 7 Pułku Kawalerii USA, by wymordowali pokojowo nastawionych Czejenów. Kompletnie zaskoczeni Indianie, którzy półnadzy wybiegali ze swoich tipi, ginęli od salw z karabinów albo pod końskimi kopytami. Wedle raportu dowódcy w ataku zginęło 103 czejeńskich wojowników, a ponad 50 kobiet i dzieci dostało się do niewoli. Sprawcy takich rzezi zazwyczaj pozostawali bezkarni. Choć domagano się osądzenia zbrodni dokonanych przez pułkownika Chivingtona i podpułkownika Custera, żaden z nich nie stanął przed ławą przysięgłych.


Z kolei kawalerzyści dowodzeni przez Jamesa Forsytha zapisali się w historii jako uczestnicy innej masakry, uznawanej za ostatnią dokonaną przez białych na Indianach. Dwudziestego dziewiątego grudnia 1890 roku oddział Amerykanów ostrzelał z artylerii i działek maszynowych Gatlinga obozowisko Siuksów, którzy stacjonowali nad strumieniem Wounded Knee. Według szacunków zginęło ponad 300 osób. Dopiero kiedy ustała trzydniowa burza śnieżna, wrócono na pobojowisko, by w masowym grobie pogrzebać poległych (co ciekawe, odnaleziono wówczas jeszcze siedem żywych osób).

Wojna o skalpy

Oczywiście nie tylko biali dopuszczali się okrucieństw. Słynne stało się skalpowanie, makabryczny zwyczaj praktykowany przez część indiańskich plemion. Polegało ono na odcięciu fragmentu skóry z głowy wraz z włosami Upraszczając: im więcej takich trofeów, tym potężniejszy stawał się wojownik w oczach pobratymców. Najbardziej brutalni byli w tym względzie Apacze, Komancze i Irokezi. Z czasem, w akcie zemsty, biali zaczęli skalpować Indian.

Opinia publiczna była przerażona doniesieniami, że "czerwonoskórzy" znęcają się nad jeńcami. Szczególny strach wywoływało skalpowanie żywcem. Szerokim echem odbił się los 23 Teksańczyków prowadzących stado koni do Kalifornii - 2 kwietnia 1855 roku zaatakowali ich Komancze. Zanim tubylcy zabili pojmanych, poddali ich torturom, w tym zdzieraniu skóry z czaszek. Wiemy o tym, bo jednego z więźniów wypuszczono, by przekazał wiadomość, że skalp straci każdy, kto ośmieli się wejść na indiańskie ziemie.

William M. Osborn, autor książki opisującej konflikt rdzennych Amerykanów z osadnikami, idzie jeszcze dalej i przekonuje, że to Indianie mieli na sumieniu więcej ofiar niż biali. Wyliczył, iż w latach 1622-1890 koloniści "w aktach okrucieństwa" zabili 7193 osoby, a z rąk Indian zginęło w tym okresie aż 9156 ludzi. Choć dane przytaczane przez Osborna nie są szczególnie wiarygodne, warto o nich wspomnieć, by pokazać poziom dysproporcji, na jakim toczy się dyskusja. Podczas gdy jedni mówią o tysiącach ofiar, inni sięgają po miliony.

Ludobójstwo, czy kolonizacja?

Największe kontrowersje dotyczą skali zbrodni. Po obu stronach sporu padają liczby i argumenty, które trudno zweryfikować. Przytoczmy więc kilka faktów. Zacznijmy od tego, ile osób zamieszkiwało ziemie Ameryki Północnej, zanim Europejczycy zaczęli wprowadzać tam swoją politykę kolonizacyjną. Amerykanie przez lata szacowali, że liczba Indian nie przekraczała miliona. Tymczasem w świetle nowych znalezisk archeologicznych można mniemać, że dane te są znacznie zaniżone, bowiem w rzeczywistości tubylców było 15-20 mln. Do końca XIX wieku 95% tej populacji zniknęło z powierzchni ziemi.

Co się z nimi stało? Czy można tu mówić o ludobójstwie lub wręcz holokauście, bo takie hasła często padają w debacie publicznej? Ludobójstwo jest terminem oznaczającym
celową i zaplanowaną eksterminację narodu lub rasy. Wyniszczenie Indian - pomimo całego swego okrucieństwa - takie nie było. Dlatego mordu na rdzennej ludności Ameryki nigdy oficjalnie nie uznano za zbrodnię tego rodzaju.

Wielu historyków podkreśla, że główną przyczyną dużej śmiertelności Indian nie było bestialstwo kolonizatorów, lecz... europejskie zarazki, z którymi tubylcy nigdy wcześniej się nie stykali i przeciw którym nie mieli ani nabytej, ani dziedzicznej odporności. O tytuł największego zabójcy konkurowały ospa, odra, grypa oraz tyfus. Tuż za nimi znajdowały się: dyfteryt, malaria, świnka, koklusz, dżuma, gruźlica i żółta febra. Co ciekawe, większość chorób typowych dla Nowego Świata nie wywoływała epidemii wśród białych.

Amerykański wyrzut sumienia do dziś daje o sobie znać. Faktem jest, że w całych Stanach Zjednoczonych nadal funkcjonuje ponad 300 rezerwatów, zajmujących łącznie przeszło 225 000 km2 (2,3% powierzchni kraju). Są to ziemie stanowiące własność Indian i zarządzane przez autonomiczne władze (tzw. rady plemienne). Wiele z nich, jako formę walki z ogromnym bezrobociem, otrzymało specjalne prawa, które umożliwiają legalne prowadzenie kasyn nastawionych na turystów. Najczęściej to właśnie zyski z hazardu są głównym źródłem dochodu rezerwatów. Złośliwi twierdzą, że tym sposobem historia zatoczyła koło: Indianie nadal łupią białych, tyle że tomahawki zamienili na ruletkę. O skutkach tej "ewolucji" niewiele się jednak mówi.

Obecnie, podczas przedstawień szkolnych z okazji Święta Dziękczynienia mali "pielgrzymi" i "Indianie" zasiadają do wspólnego stołu i razem celebrują życie w "cywilizowanym" świecie. Pamięć o krwawych początkach kolonizacji USA stopniowo blednie. Wypierają ją nowe doniesienia o Indianach. Paradoksalnie, także dziś rdzenni Amerykanie uznawani są za nieprzystosowanych i  wymagających ucywilizowania. Jednak tym razem nie z powodu kolorowych strojów, piór we włosach, nieznanego języka i niezrozumiałych zwyczajów, lecz... alkoholizmu, narkomanii i zorganizowanej przestępczości, które są prawdziwą plagą w rezerwatach współczesnych Indian.   

Kamil Nadolski

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy