Czesław Bojarski: Zapomniany geniusz fałszu

Fałszowanie pieniądza jest tak stare, jak sam pieniądz. Wielu już próbowało, z lepszym lub gorszym skutkiem. Czesław Bojarski, zapomniany geniusz z Polski mieszkający we Francji, osiągnął jednak to, co nie udało się jeszcze nikomu: sfałszowane przez niego francuskie franki są dzisiaj cenniejsze niż oryginały. To tak, jakby podrobiony Picasso był droższy od autentycznego dzieła. Nie wierzycie? To poznajcie historię tego niezwykłego oszusta. I artysty, który w przewrotny sposób udowodnił, że wartość sztuki może pokonać siłę pieniądza. Prawdziwego pieniądza.

Przeczytaj fragment książki "Przekręt" Patryka Pleskota:

Wpadka

17 stycznia 1964 r., w chłodne popołudnie zimowego Paryża, komisarz Emile Benhamou, funkcjonariusz biura ds. zwalczania fałszerstw Sûreté Nationale (policji), zaparkował wóz około 200 metrów od eleganckiej, nowoczesnej, piętrowej willi przy avenue de Sénart w podparyskim miasteczku Montgeron. Obok dyskretnie zatrzymali się towarzyszący mu policjanci. 45-letni Benhamou urodził się w Algierii. Karierę w Sûreté rozpoczął po wojnie, od 1946 r. specjalizował się w zwalczaniu przemytu złota i walut, a kilka lat później skupił się na fałszerstwach pieniędzy. Osiągał spektakularne wyniki: odkrył ponad 20 tajnych drukarni i rozwikłał wiele głośnych spraw. Ściśle współpracował z Interpolem, jeździł z wykładami po całym świecie, był konsultantem FBI. Otrzymał liczne odznaczenia francuskie i zagraniczne, w tym jedno bezpośrednio z rąk prezydenta Dwighta Eisenhowera za pomoc w sprawie przemytu fałszywych dolarów.

Reklama

Ten wysoki, nieco otyły mężczyzna o krótkich, czarnych i przerzedzających się włosach, podkreślał swą posturę tubalnym głosem, jowialnym stylem i umiłowaniem do życiowych przyjemności. Często współpracował z inspektorem Albertem-René Ducassou, kościstym pięćdziesięciolatkiem o trójkątnej twarzy, haczykowatym nosie, delikatnych wąsach i niewielkich okularach. W zestawieniu z Benhamou wyglądał odrobinę karykaturalnie.

Obaj czekali właśnie na swą kolejną ofiarę. Około 17:30 z eleganckiej willi wyszedł jakiś mężczyzna. Szczupły, niewysoki, z lekko kręconymi włosami i powyżej pięćdziesiątki, wyglądał niepozornie, ale sprawiał wrażenie dystyngowanego. Schowane za złotymi okularami oczy błyszczały inteligencją. Dobrze ubrany w szary garnitur, miał na sobie zimową kurtkę z foczego futra. Dopiero co wrócił wraz z żoną i dwójką dzieci z pobytu na nartach. Jego zielony Citroën DS stał w garażu.

"To on" - pomyślał z satysfakcją Benhamou - "Czesław Bojarski". Widok mężczyzny zdziwił jednak komisarza: spodziewał się raczej uzbrojonego bandyty, a nie filigranowego dżentelmena. Na dany znak trzech policjantów spokojnie wyszło naprzeciw eleganckiego pana, pozorując chęć rozmowy. Nie wyglądał na zaniepokojonego czy przestraszonego. Nagle rzucili się na niego, przygwoździli do ziemi i skrępowali. Bojarski próbował stawiać opór, ale szybko uznał, że nie ma to sensu. Przestał walczyć. Wtedy w pobliże sceny podjechały pozostałe samochody. Benhamou energicznie trzasnął drzwiami. Cała grupka skierowała się w stronę willi.

Wchodząc przez żelazną bramę, policjanci nie mogli nie podziwiać zadbanego ogrodu i pięknego balkonu widocznego z pierwszego piętra. Gdy znaleźli się w środku, uderzył ich luksus umeblowania. Benhamou nie zamierzał jednak podziwiać wnętrz. Kazał odprowadzić zaskoczoną żonę Bojarskiego i dzieci do salonu, sam zaś zamknął się z Bojarskim w kuchni i kazał mu usiąść.

- Cóż zamierza Pan robić w moim domu? - zapytał gniewnie gospodarz z wyraźnym słowiańskim akcentem, widząc, że policjanci rozpoczęli skrupulatne przeszukiwanie mieszkania.

Zamiast odpowiedzi, Benhamou pokazał mu plik fałszywych banknotów stufrankowych i bez zbędnych wstępów oświadczył, że dwóch wspólników Bojarskiego zostało już złapanych i do wszystkiego się przyznało.

Bojarski, choć wzburzony, odparł spokojnie, nawet z lekką satysfakcją: - Panowie, nie traćcie czasu. Niczego tu nie znajdziecie.

Jak Benhamou wpadł na trop polskiego fałszerza?

Po nitce do kłębka

W końcu września 1963 r. do lokalu poczty przy ul. Turgot w 9. dzielnicy Paryża (według niektórych źródeł chodziło o placówkę w 17. dzielnicy) wszedł przystojny, niebieskooki blondyn, trochę po trzydziestce. Zbliżył się do okienka. Dziewczyna z okienka kojarzyła tego sympatycznego, dobrze ubranego mężczyznę o owalnej, wzbudzającej zaufanie twarzy w słowiańskim typie. Nie przychodził tu po raz pierwszy. Jak zwykle, zamierzał zakupić obligacje skarbu państwa. Lekko słowiański akcent, z jakim wypowiadał swą prośbę, dodawał mu tylko uroku. Tradycyjnie już wyciągnął plik 10 nowiutkich stufrankowych banknotów, tzw. bonapartówek, i wymienił je na warte tę samą sumę obligacje.

Uśmiechając się niefrasobliwie, opuścił lokal, odprowadzany wzrokiem urzędniczki.

*

Kilka dni później pracownik Banku Francji zaciągnął do swego biurka w jednym z pomieszczeń technicznych siedziby głównej banku w Hotelu Tuluzy w 1. dzielnicy Paryża pokaźny worek wypełniony banknotami. Banknoty te nie przeszły egzaminu w jednej z nowych, ówcześnie supernowoczesnych maszyn, weryfikujących pieniądze napływające z różnych instytucji państwowych. Maszyny odrzucały jednostki nie spełniające wymogów: najczęściej były to po prostu bardzo zużyte banknoty. Albo podejrzane. Następnie trafiały one automatycznie do specjalnych worków. Wypełnione worki przejmował wyznaczony pracownik, którego zadaniem była ręczna kontrola zakwestionowanych środków.

I do tej pracy zabrał się w początkach października 1963 r. wspomniany urzędnik, kiedy wreszcie usiadł przy biurku. Jak zwykle, szybko uporał się z większością zawartości worka - podartymi i zużytymi banknotami. Nagle jednak jego wzrok natrafił na 10 doskonale zachowanych stufrankówek. Zaczął im się uważnie przyglądać. Nie mógł zrozumieć, dlaczego maszyna je odrzuciła. Wyglądały na pierwszy rzut oka zupełnie normalnie. "Pora przyjrzeć im się uważniej" - pomyślał zaciekawiony ekspert.

Standardowo zaczynał od testu papieru - wydawał się w porządku, jednak doświadczone palce urzędnika podpowiadały mu, że może być nieznacznie za cienki. Wprawnym okiem przeanalizował znak wodny. Tutaj odpadały już praktycznie wszystkie fałszywki. Bardzo rzadko zdarzało się, by fałszerze byli w stanie choćby zamarkować tę formę zabezpieczeń. Zdumiony pracownik stwierdził jednak, że znaki wodne w podejrzanych stufrankówkach są na swoim miejscu. Zaczął rozumieć, że natrafił na zupełnie wyjątkową sprawę. Podniecony, zaczął badać znaki wodne milimetr po milimetrze i porównywać je ze stuprocentowo prawdziwym banknotem. Doświadczenie pozwoliło mu wyłapać niuanse: podejrzany znak wodny był delikatnie zbyt mało dokładny. Oblicze Napoleona, widoczne bez problemu na oryginale, tutaj było jakby rozmazane.

Odkładając lupę, ekspert głęboko odetchnął. Zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, banknoty rzeczywiście były sfałszowane. Po drugie, nigdy w swej karierze nie zetknął się z tak doskonałymi podróbkami. Nie zwlekając, poinformował o swych odkryciu przełożonych.

Okazało się, że najwyżsi urzędnicy Banku Francji spotkali się już z podobnymi przypadkami. Od kilku miesięcy współpracowali w tej sprawie z Biurem do Walki z Fałszerstwem Pieniędzy (znanym pod skrótem ORFM) francuskiej policji, w którym pracowali Benhamou i Ducassou. Do tej pory, oprócz samym informacji o pojawieniu się banknotów, brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia dla śledztwa. Teraz, w październiku 1963 r. nastąpił przełom: udało się ustalić, że zidentyfikowany przez eksperta plik został przekazany z lokalu poczty przy rue Turgot w 9. dzielnicy Paryża.

*

- Ach tak, przypominam sobie - odparła po chwili wahania urzędniczka poczty. Dwaj policjanci, wysłani na rue Turgot przez komisarza Benhamou, spytali ją właśnie, czy kojarzy osobę posługującą się plikami nowych banknotów stufrankowych. Prawdę mówiąc, nie liczyli na wiele i teraz mile się rozczarowali.

- Ten pan był tu ostatnio w końcu września - kontynuowała kobieta - wymienił równowartość tysiąca franków na obligacje państwowe. Zapamiętałam go dlatego, że regularnie do nas przychodził i zawsze kupował tylko małe ilości obligacji.

Skoro przychodził do tej pory, mógł przyjść ponownie. Benhamou zlecił dyskretną obserwację lokalu poczty. Czuł, że pochwycił trop.

*

Kilka tygodni później, w początkach grudnia, sympatyczny blondyn zjawił się w swoim ulubionym urzędzie pocztowym. Jak zwykle, podszedł z uśmiechem do okienka i poprosił o obligacje państwowe, wyciągając plik stufrankowych banknotów. Pouczona przez policję urzędniczka obsłużyła go, jak gdyby nic.

Mężczyzna pożegnał się i wyszedł bez pośpiechu. W ślad za nim dyskretnie ruszyli funkcjonariusze Sûreté.

- Nie chcę przypadkowego pośrednika - ostrzegł ich wcześniej Benhamou - Chcę złapać całą bandę!

Blondyn długo kręcił się po mieście, robił różne zakupy, zatrzymał się w kawiarni. Wreszcie wszedł do budynku przy place de la Porte Camperret w 17. dzielnicy Paryża, po czym otworzył drzwi jednego z lokali. Policyjna obserwacja uznała, że to jego mieszkanie. Nie pomyliła się.

*

Od tej pory wydarzenia potoczyły się szybko. Bez problemu ustalono właściciela mieszkania: był nim 36-letni Alexis Chouvaloff (Szuwałow), Rosjanin naturalizowany we Francji, wywodzący się z licznej społeczności emigrantów rosyjskich, osiedlających się w Paryżu od czasu rewolucji bolszewickiej. Policja zaczęła uważnie obserwować podejrzanego człowieka i gromadzić dane na jego temat. Pracował jako sprzedawca samochodów, miał młodą żonę, właśnie spodziewającą się dziecka. Na pierwszy rzut oka pędził zupełnie normalne życie. Szybko jednak ustalono, że mniej więcej od kilku miesięcy to życie uległo istotnym przeobrażeniom. Alexis kupił wygodne mieszkanie (właśnie przy place de la Porte Camperret) i prowadził tryb życia, który trudno było uzasadnić skromnymi dochodami sprzedawcy samochodów.

Zauważono również, że państwo Chouvaloff nie udzielali się towarzysko. Bardzo często odwiedzał ich jednak pewien mężczyzna w średnim wieku i średniej postury. Okazał się nim 47-letni polski emigrant, Antoni Dowgierd, pracujący jako tłumacz-specjalista w jednej z państwowych instytucji o profilu technicznym. Był żonaty i mieszkał przy rue Soyer w Neuilly-sur-Seine, tuż przy granicy Paryża.

Szybko ujawnił się powód częstych odwiedzin Antoniego u państwa Chouvaloff: żona Antoniego była siostrą Alexisa. Policjanci byli rozczarowani - ta okoliczność w naturalny sposób wyjaśniała bliskie kontakty obu mężczyzn. Jedna rzecz nie dawała im jednak spokoju: Dowgierd, podobnie jak Alexis, prowadził tryb życia, który nie za bardzo korespondował z jego ograniczonymi zarobkami. Nie była to jakaś ostentacja, ale przy skrupulatnej inwigilacji drobne sprawy łatwo wychodziły na wierzch i dawały do myślenia.

Czerwona lampka alarmowa zaświeciła w momencie, gdy funkcjonariusze stwierdzili, że Dowgierd, tak jak Chouvaloff, ma zwyczaj robienia licznych, acz drobnych zakupów, posługując się stufrankowymi banknotami.

"Bingo" - pomyślał Benhamou.

*

Nadszedł ranek 17 stycznia 1964 r. Po trzech miesiącach obserwacji polskiego i rosyjskiego emigranta nadszedł czas działania. Niewiele przed południem Chouvaloff odwiedził swego szwagra w biurze przy rue de Provence, gdzie ten ostatni pracował. Rosjanin wyszedł już po pięciu minutach, niosąc w ręku skórzaną teczkę. Funkcjonariusze uznali to za dobry pretekst do interwencji. Podeszli do Alexisa i zażądali ujawnienia zawartości teczki, nie podając konkretnych powodów tego żądania.

Mimo wszystko zaskoczyło ich nagłe zdenerwowanie Chouvaloffa. Potulnie otworzył teczkę. Policjanci nie mogli lepiej trafić: w środku znajdowały się obligacje oraz sto fałszywych banknotów stufrankowych. Zdumienie funkcjonariuszy jeszcze wzrosło, kiedy Alexis nagle zupełnie się posypał i spontanicznie, w rozgorączkowaniu, zaczął pośpiesznie wyrzucać z siebie słowa: - To mój szwagier, Antoni Dowgierd, wciągnął mnie w tę całą historię! On zna kogoś, kto produkuje fałszywe banknoty. Płaci mu równowartość 62,50 prawdziwych franków za jeden stufrankowy banknot! Ale ten fałszerz przyjmuje tylko obligacje skarbowe albo złoto!

Alexis został zatrzymany, zaraz też aresztowano jego szwagra. Przesłuchanie Dowgierda odbyło się w pomieszczeniach ORFM w obecności komisarza Benhamou. Dowgierd szybko zdradził nazwisko owego fałszerza: to Polak, Czesław Bojarski, zamieszkały w Montgeron w eleganckiej willi.

Benhamou postanowił działać błyskawicznie. Obawiał się, że Bojarski może zniknąć. Wziął kilku podwładnych. Mężczyźni pobiegli w stronę samochodów.

- Uważajcie! - ostrzegł policjantów Benhamou, spodziewając się ryzykownej przeprawy z domniemanym hersztem złodziejskiej bandy - Bojarski może być uzbrojony i bronić swej wolności. Jeśli będzie trzeba, nie wahajcie się użyć broni!

Policjanci ruszyli z piskiem opon. Mieli podwójne szczęście: po pierwsze, niczego nieświadomy Bojarski akurat tego samego dnia wrócił do domu z rodzinnego pobytu w górach. Po drugie, nie był żadnym szefem gangu i miał raczej pokojowe zamiary.

Przed 16.00 policyjne wozy zajechały do Montregon.


Bankrut wynalazca

Kim był Czesław Bojarski? Jak się okazuje, w pojedynkę potrafił on przez wiele lat spędzać sen z powiek francuskim bankierom i policjantom, a także rzucić wyzwanie całemu przemysłowi środków płatniczych. Nie wpadłby, gdyby nie krótkowzroczne działania wspólników. Był inżynierem, architektem, żołnierzem, tułaczem, emigrantem, artystą, rzemieślnikiem. Pechowym i niedocenionym wynalazcą. Fałszerzem i oszustem. Dzielił z innymi bohaterami tej książki głęboką pasję: żarliwe, silniejsze od rozsądku i norm etycznych pragnienie bycia kimś innym niż w rzeczywistości; potrzebę ukrywania swej prawdziwej tożsamości. Zakładania maski i przekonywania, że to prawdziwa twarz.

Pragnienie to nierozerwalnie łączyło się z żądzą przezwyciężenia ograniczeń środowiskowych i materialnych; nie tyle wyrwania się z zaklętego kręgu ubóstwa, co rozerwania tego kręgu drogą oszustwa. Pójścia na skróty w kierunku bogactwa lub/i sławy. Spośród opisywanych w poszczególnych rozdziałach postaci Bojarski zapewne najmniej pragnął właśnie sławy. Pieniądze mu w zupełności wystarczały. Bez wahania można go też uznać za autentycznego artystę. Autentycznego, choć fałszerza.

O jego polskim życiu nie wiemy za wiele. Czesław Jan Bojarski urodził się w październiku 1912 r. w Łańcucie, jeszcze w zaborze austriackim. Szybko stracił matkę. W wolnej Polsce ukończył szkołę powszechną, gimnazjum i zdał maturę. Rozpoczął studia na Politechnice Lwowskiej, by potem przenieść się na Wyższą Szkołę Techniczną w ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsk. Nie wiadomo, czym była spowodowana ta przeprowadzka. W każdym razie w 1939 r., tuż przed wojną, ukończył studia z tytułem inżyniera-architekta. Takie wykształcenie potwierdza jego zdolności manualne i techniczne.

Jego wojenne losy są trudne do ustalenia. Jako, że posiadał wyższe wykształcenie, w kampanii wrześniowej służył w randze podoficera. Prawdopodobnie po wrześniu dostał się do niewoli i jakiś czas przebywał na terenie Węgier. Według innych źródeł uciekł z niemieckiego transportu Polaków udających się na roboty przymusowe do Rzeszy. W każdym razie na pewno udało mu się uciec i przedostać do Francji, gdzie związał się z polską armią. Związki te nie były jednak zbyt silne, gdyż w 1940 r. nie ewakuował się wraz z innymi żołnierzami do Wielkiej Brytanii, tylko pozostał w okupowanej teraz przez Niemców Francji. Osiadł w malowniczej miejscowości Vic-sur-Cère na środkowym południu, na granicy dzisiejszego Parku Regionalnego Wulkanów Owernii (gdzieś w tych stronach ukrywał się główny bohater powieści "Pachnidło").

Życie na głębokiej prowincji w marionetkowym państwie Vichy pozwalało na stosunkowo normalne życie w cieniu wielkiej wojny. Choć nie dotykała ona bezpośrednio Vic-sur-Cère, w okupacyjnej rzeczywistości trudno było związać koniec z końcem. Czesław imał się różnych zajęć. Liczył też na swoją pomysłowość. W 1943 r. opatentował projekt specjalnej, sferycznej zatyczki do pojemników. Skonstruował też model ruchomego fotela z drewna. Nie był to jednak czas sprzyjający tego typu wynalazkom.

Tuż po wojnie, jeszcze w 1945 r., przeniósł się do Paryża, licząc, że w wielkim mieście otworzą przed nim większe perspektywy. Pogrążone w kryzysie Miasto Świateł, z całą armią bezrobotnych, nie oferowało jednak wielu możliwości - szczególnie, że Bojarski słabo znał francuski. W związku z tym nadawał się tylko do najprostszych prac. Na krótko znalazł zatrudnienie w przemyśle obuwniczym jako zwykły robotnik. Takie zajęcie nie odpowiadało ani jego ambicjom, ani wykształceniu. Postanowił je rzucić i żyć jedynie ze swoich wynalazków. W 1946 r. opatentował autorski projekt szczoteczki do zębów i kolejną wersję zatyczki na pojemniki. Zaprojektował też prekursorski, plastikowy ołówek, nowy rodzaj maszynki do golenia, a także model kapsułek na kawę (w tym czasie rozwijano technologię elektrycznych ekspresów do kawy). Chcąc rozpocząć produkcję tych wynalazków, powołał do życia przedsiębiorstwo o nazwie "Obtura". Niestety, firma splajtowała. 34-letni wynalazca był bankrutem.

Przed stoczeniem się na dno uratowała Bojarskiego kobieta: w kwietniu 1948 r. ożenił się z kilka lat młodszą Francuzką, Suzanne Teissedre. Stosunkowo zamożni rodzice Suzanne kupili piętrowy domek w Bobigny pod Paryżem, w którym zamieszkała młoda para. Wkrótce doczekała się dwójki dzieci. Można jednak wyobrazić sobie rozgoryczenie Czesława: wykształcony inżynier i architekt, zdolny wynalazca, poniósł klęskę biznesową i, borykając się z brakiem zatrudnienia, żył skromnie, właściwie na utrzymaniu swych teściów. Ambitny mężczyzna czuł się niedoceniany, a jednocześnie uważał, że jemu i jego rodzinie należy się więcej. Zapewne to właśnie pragnienie, spotęgowane niepowodzeniami legalnych przedsięwzięć i zranioną ambicją, pchnęły go na drogę oszustwa.

Polak potrafi (fałszować)

Gdzieś wtedy narodził się pomysł na fałszowanie pieniędzy. Szwendając się w poszukiwaniu pracy, Czesław miał dużo czasu na myślenie. I czytanie - w 1949 r. zaczął pilnie studiować specjalistyczne prace dotyczące produkcji materiałów papierniczych. Liczył, że w połączeniu z jego praktyczną wyobraźnią wynalazcy przyniesie to jak najlepsze efekty.

Nie przeliczył się. U pewnego handlarza starzyzną zakupił za bezcen stary, okrągły pojemnik, umieszczony w swego rodzaju drewnianej ramie. Po odpowiednich poprawkach zaczął on przypominać miniaturową kadź, w której dało się wytwarzać masę papierniczą. Bojarski, pod byle pretekstem, przygotował na pierwszym piętrze domku mały warsztat. Nie pozwalał nikomu do niego wchodzić. W tajemnicy przed żoną zainstalował tam ową kadź wraz z własnoręcznie wykonaną przekładnią. Pracował tylko nocą, by nie budzić podejrzeń najbliższych. Eksperymentował z różnymi materiałami, które w efekcie miały dać papier do złudzenia przypominający banknoty.

Postanowił skupić się na produkcji banknotu tysiącfrankowego z podobizną kardynała Richelieu (chodzi o tzw. stare franki, sprzed denominacji z 1960 r.). W pracy wykorzystywał swój niedoceniony, pionierski ołówek z plastiku. Po roku prób był gotowy: wypuścił pierwsze banknoty. Nie były jeszcze doskonałe, ale Bojarski postępował cierpliwie i ostrożnie. Dzięki temu nie wpadł i powoli zwiększał swoje aktywa. Po pewnym czasie zakupił kolejne urządzenia, części i przedmioty, które przerabiał na sprzęt do mini-fabryki pieniędzy, którą przeniósł ze składziku na piętrze do dobrze osłoniętego zakątka w ogrodzie. Wciąż w tajemnicy przed rodziną. Zbywał pytania o źródła dochodów, a że nie były one jeszcze imponujące, ogólnikowe tłumaczenia o działalności handlowej w zupełności wystarczały. Często podróżował po kraju, skupował duże ilości papierosów, długopisów, pędów kwiatów i krzesiwa, co uwiarygadniało jego tłumaczenia. Nie potrzebował ich jednak do handlu.

W połowie lat pięćdziesiątych był w stanie upłynniać 1500 banknotów miesięcznie. Miał zwyczaj podróżowania po Francji nocnymi pociągami. W ten sposób mógł upłynniać podróbki w różnych, odległych od siebie miejscach, nie korzystając przy tym z hoteli i nie pozostawiając widocznych śladów swojej obecności. Rozwiązanie proste i skuteczne. Jak sam potem obliczał, do czasu nowej stufrankówki wyprodukował podróbki warte ok. 300 mln starych franków.

Proceder stawał się jednak niebezpieczny, a policja i banki coraz bardziej gorączkowo szukały źródeł fałszywek. W 1957 r. skupił się więc na bardziej dochodowym i chwilowo bezpieczniejszym fałszerstwie banknotów pięciotysięcznych nazywanych "Terre et mer" ("ziemia i morze"), według wzoru z 1949 r. Choć nie był całkowicie zadowolony z efektu, zaryzykował i wykorzystał podrobione pieniądze podczas rodzinnych wakacji w nadmorskiej miejscowości Royan w Akwitanii. Do tej pory tego nie robił.

Teraz płacił w Royan fałszywkami w hotelu, na stacji benzynowej, kupował ubrania i robił niewielkie zakupy. I choć nie wpadł, w obiegu znalazło się na tyle dużo podrobionych pieniędzy, by wzbudzić nie tylko zainteresowanie policji, banków, ale nawet polityków. Wszyscy byli przekonani, że oto pojawiła się potężna i niebezpieczna grupa przestępcza. Oceniano, że w proces fałszowania musiało być zaangażowanych co najmniej dziesięciu specjalistów, nie licząc członków gangu odpowiedzialnych za upłynnianie towaru. Liczono się z istnieniem profesjonalnej siatki operującej na terenie całej Francji, a może i dalej. Bojarski po raz kolejny nie został doceniony.

Przez kolejne kilka lat Bojarski bezkarnie, ale z wyczuciem i ostrożnie, korzystał ze swych zasobów. W 1960 r. - tym samym, kiedy przeprowadzono denominację i rozpoczęto wymianę pieniędzy - kupił ziemię w podparyskim Montgeron i rozpoczął budowę wymarzonego domu. Mógł wreszcie wyżyć się jako architekt. Wydając setki tysięcy franków - częściowo fałszywych, częściowo pochodzących od zawsze hojnych teściów. We wrześniu 1960 r. rodzina Bojarskich przeniosła się do eleganckiego domostwa. Zachwycona żona i ucieszone dzieci nie zgłębiały się za bardzo w problem, jakim cudem nie zatrudniony nigdzie mąż i ojciec był w stanie zapewnić im tak wysoki komfort życia.

Członkowie rodziny nie wiedzieli też, że Czesław przemyślnie ukrył w zabudowaniach nowe, doskonale wyposażone laboratorium, gdzie zamierzał się zmierzyć z największym wyzwaniem swego fałszerskiego życia - nowym frankiem. Miał do dyspozycji mini-fabrykę papieru, domowej roboty blaszane matryce, mieszalnię tuszów, naczynia do znaków wodnych, a nawet autorską maszynę do postarzania pieniędzy. A przede wszystkim - talent, pomysłowość i brak skrupułów.

Stufrankowy "Bonaparte" to jeden z najnowocześniejszych banknotów ówczesnej Europy. Olbrzymim nakładem kosztów udało się państwu francuskiemu wytworzyć serię środków płatniczych z najnowocześniejszymi znakami wodnymi i niespotykanym stopniem szczegółowości. Tym większe było zaskoczenie bankierów i policjantów, gdy po pewnym czasie na rynku pojawiły się fałszywe, nowe stufrankówki, na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia od starych.

Bojarski doskonale zdawał sobie sprawę, że najważniejszy jest papier. Jeśli kupujący nie nabierze podejrzeń co do jego faktury, nie będzie dalej sprawdzał autentyczności pieniądza. Jak zatem rozwiązać problem z nowoczesnym papierem stufrankówki? Wystarczy czas i pomysłowość: by uzyskać specyficzną fakturę, Bojarski rozpuszczał w wodzie bibułę od papierosów i papier kalkowy, po czym całą masę mieszał we własnej roboty mieszarce. Żmudne eksperymenty z tuszami, gromadzonymi w pojemnikach po skondensowanym mleku, pozwoliły na uzyskanie właściwego koloru "farby". Dzięki swym zdolnościom artystycznym Bojarski wykorzystywał ją do pełnych precyzji i finezji prac grawerskich. Chałupniczo dostosowana prasa (z własnoręcznie wykonanymi mosiężnymi matrycami) formowała właściwy kształt i grubość. Gotowe banknoty wrzucał do elektrycznego miksera własnego pomysłu i mieszał je z... kurzem i popiołem (zbieranym często w kościołach), co dawało świetny efekt postarzenia. Niczym naukowiec i odkrywca, przez długie noce eksperymentował, przeprowadzał próby i doświadczenia, szukając jak najlepszego rozwiązania.

Efekt był oszałamiający. Jeszcze żadnej fałszerskiej szajce nie udało się tak dobrze podrobić jednocześnie faktury papieru, znaków wodnych i rytownictwa. Bojarski osiągnął poziom, który po dziś dzień pozostaje świętym graalem dla oszustów i nocnym koszmarem bankowców. Dopiero kilkugodzinna analiza eksperta była w stanie dostrzec minimalne różnice między fałszywką a oryginałem. Bojarski nie był w stanie odtworzyć wszystkich zabezpieczeń. Z niektórych nawet nie zdawał sobie sprawy: były one widoczne tylko przy użyciu specjalistycznego sprzętu, wykonywanego według tajnych specyfikacji w zakładach pracujących dla państwa.

Ponadto pod mikroskopem uwidaczniały się niedostrzegalne gołym okiem nieścisłości. Jeden z kosmyków włosów Napoleona był odrobinę za długi. Zabrakło jednego płatka w malutkim kwiatku, odwzorowanym w lewym górnym rogu banknotu. Róż, pokrywający kołnierzyk cesarza Francji, przy dłuższej obserwacji wydawał się ciut za żywy. Czarna farba drukarska - niemal niedostrzegalnie zbyt mało nasycona. Warstwa farby, nie do odróżnienia od oryginału, jeśli chodzi o wygląd, przy dokładnym dotyku specjalisty okazywała się minimalnie za gruba.

Były to tak niewielkie różnice, że właściwie tylko podkreślały niesłychaną precyzję i jakość fałszywek. Można powiedzieć, że indywidualny geniusz, pracowitość i konsekwencja w dążeniu do celu raz jeszcze przechytrzyły biurokratyczną machinę. Szkoda, że w oszustwie.

Tymczasem śledczy, z Emilem Benhaomou i Albertem-René Ducassou na czele, zaalarmowani krążącymi fałszywkami, nie zdawali sobie sprawy, że za nierozwiązaną zagadką banknotów z lat pięćdziesiątych i obecną aferą stoi jedna i ta sama osoba. Jedna i jedyna. Ciągnące się miesiącami śledztwo nie przynosiło żadnych rezultatów. Do czasu, kiedy Bojarski popełnił pierwszy błąd i dopuścił do swego biznesu ludzi znacznie mniej inteligentnych i ostrożnych od siebie.

Prawie jak gang Olsena

Biorąc pod uwagę cierpliwość i rozwagę Bojarskiego, a także niezwykły jak na oszusta brak zbytniej zachłanności, można przypuszczać, że mógłby wodzić za nos wszystkich francuskich policjantów, ekspertów i bankierów do końca życia. Prowadziłby sielskie i anielskie życie w podparyskiej willi. Adorowałby żonę, codziennie odwoził dzieci do liceum swym zielonym citroënem, a nocami zamykał się w tajemniczym warsztacie, o którym nikt nie wiedział. Sąsiedzi wciąż uważaliby go za dyskretnego, eleganckiego pana, może trochę zadzierającego nosa. I tak pobił wszelkie fałszerskie rekordy, pozostając bezkarnym przez ładnych kilkanaście lat. I to nie on osobiście doprowadził do wpadki. Zgubiła go - mimo wszystko - zachłanność i chęć wykorzystania dodatkowego sposobu upłynniania fałszywek. Ale także - pragnienie pomocy rodakowi w potrzebie. W tym biznesie sentymenty okazują się jednak śmiertelnie niebezpieczne.

Genialny szef i niezbyt rozgarnięci pomocnicy automatycznie kojarzą się z duńskimi komediami o gangu Olsena. Sprawa Bojarskiego jest jednak nieco bardziej skomplikowana. Początek drogi do upadku można umieścić w końcu 1962 r., kiedy to do willi Bojarskiego zapukał Antoni Dowgierd, nerwowo przystępując z nogi na nogę. Panowie byli nie byli może przyjaciółmi, ale dość dobrymi znajomymi. Spotykali się nieraz w Montgeron, wcześniej w Bobigny. Obaj byli polskimi emigrantami i to ich łączyło.

Teraz Dowgierd bardzo liczył na tę narodową solidarność. Borykając się z trudnościami finansowymi, chciał bowiem prosić Bojarskiego o pożyczkę. Ten nie tylko się zgodził pożyczyć koledze 2 tysiące nowych franków, ale też później - kiedy ten skarżył się na trudności z oddaniem sumy - zaproponował mu, w najgłębszej tajemnicy, interes. Dowgierd miał pomóc oszustowi w upłynnianiu fałszywych banknotów. Z każdych podrobionych 100 franków miał oddawać Bojarskiemu 62,50 prawdziwych, a resztę mógł zachować dla siebie. Skąd taka dziwna proporcja? Początkowo fałszerz chciał zachować dla siebie dwie trzecie, Dowgierd przekonał go jednak do dodania jeszcze "kosztów upłynnienia" w wysokości kilku franków - równowartości paczki papierosów. Krakowskim (czy raczej podparyskim) targiem stanęło na 62,50 do 100.

Bojarski dobitnie tłumaczył nowemu wspólnikowi, że mógł wymieniać banknoty tylko na obligacje skarbowe, ewentualnie złote monety (ludwiki). Było absolutnie zabronione upłynnianie pieniędzy w tym samym miejscu. Zawsze trzeba było wybierać inny urząd. No i oczywiście miał nikomu o niczym nie mówić! Dowgierd solennie przyrzekł przestrzegać tych zasad.

Interes zaczął się kręcić. W kolejnych miesiącach Antoni upłynnił tysiące fałszywych franków. Wiosną 1963 r., coraz bardziej pewny siebie, zapomniał o przestrogach Bojarskiego. Wtajemniczył w całą sprawę szwagra - Alexisa Chouvaloffa. Chciał tylko pomóc jemu i swojej siostrze. Wcześniej jednak lojalnie poinformował Bojarskiego o swych zamiarach. Fałszerz, któremu coraz trudniej było jednocześnie fabrykować trudne do podrabiania franki i je upłynniać w czasie długich i męczących podróży, drugi raz uległ chciwości. Zgodził się na podjęcie ryzyka. I w jego przypadku sprawdziła się stara zasada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia.

W przeciwieństwie do wykształconych i doświadczonych Polaków, młodszy Rosjanin nie cechował się jednak zbytnią ostrożnością i wyobraźnią. Co prawda Dowgierd przekazał mu wszystkie ostrzeżenia Bojarskiego, ale natrafił na twardy grunt. Nie przewidział, że beztroski Chouvaloff szczególnie upodobał sobie pewną pocztę przy rue Turgot... (...)

Fragment książki "Przekręt" Patryka Pleskota, opowiadającej o tym, jak w ponurej rzeczywistości PRL-u i w początkach wolnej Polski genialni kanciarze stali się celebrytami.

Genialny fałszerz, którego podrobione banknoty są dziś droższe niż oryginały. Oszust-dyplomata, którego nikt nie śmie prosić o uregulowanie rachunku za hotel czy obiad w restauracji. Uzdrowiciel, którego moc przenika nawet przez ekran telewizora. Uwodziciel, któremu wystarczy dziesięć minut, by każdą napotkaną kobietę zaciągnąć do łóżka. I okraść. Fałszywa hrabianka, z którą sypia połowa polskiego Sejmu. Tajny współpracownik SB, który zdradza Solidarność, by potem zrobić to samo z komunistami. Mistrz kierownicy, złodziej polonezów i postrach Peweksów, który kilkanaście razy ucieka milicjantom, by w końcu dosłownie zapaść się pod ziemię na więziennym spacerniaku. Kochały ich tłumy.

Skróty pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy